STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska
Cz.21. Jesień 2020 r. Wierzbina.
Piotr
Wzdłuż drogi przy posesji Stefci prace szły
pełną parą. Piotr z pracownikami usuwał stare ogrodzenie i
karczował żywopłot. Warczał ciągnik i jakieś maszyny. Ktoś
pokrzykiwał, ktoś inny klął siarczyście. Mimo zamkniętych okien
w domu było zbyt głośno, by pracować. Chętnie pojechałaby do
lasu na grzyby. Ale sama? Przy tym nie była pewna, czy do lasu można
wchodzić, coś tam obiło się jej o uszy, że jest jakiś zakaz. W
zasadzie... w zasadzie nic się jej nie chciało. Miała dzień „nic
nie robienia”. Wyszła na werandę, aby zobaczyć jak się posuwa
robota. Piotr od razu ją zauważył i szybko podszedł, niemal
podbiegł.
- Zrób herbatę dla wszystkich. Może w tym
dużym, trzylitrowym termosie. I zanieś do „stołownika”. Tak na
dziesiątą. A ja przyjdę na śniadanie do ciebie. Znajdziesz jakąś
kromeczkę? Bo nic ze sobą nie wziąłem. Małgosia nie miała
czasu, ale i ja też nie.
- Nakarmię cię. Wczoraj z myślą
o tobie usmażyłam michę kotletów mielonych. Mam nadzieję, że
nadal lubisz.
„Stołownik” to było pomieszczenie w
którym na długich stołach przygotowywano warzywa do wysyłki. Pod
jedną ze ścian piętrzyły się puste skrzynki, a bliżej drzwi –
te zapełnione, zamówione przez odbiorców. Były też zlewy do
mycia warzyw i dwie długie ławy oraz kilka stołków. Na ścianie
między oknami wisiał spory zbiór różnych narzędzi. Stali
pracownicy zazwyczaj tam jadali śniadania. Na parapecie okiennym
rzędem stały kubeczki, stała rolka ręcznika papierowego i butelka
z mydłem w płynie. A poniżej był zlew.
A kotlety? Cóż?
Piotr od pewnego czasu nie mógł jeść kupnych wędlin. Mówił, że
za dużo w nich pieprzu, czosnku i soli do peklowania. O tą sól mu
najbardziej chodziło. Narzekał, że aż go „piecze w trzewiach”
Dlatego Małgosia sama co jakiś czas robiła wędliny, piekła mięsa
albo szykowała pasztety w słoikach. Spodziewając się Piotra na
posiłkach, Stefcia wzorem Małgosi zrobiła kotlety mielone. Piotr
lubił kotlety na zimno do chleba i na gorąco, do obiadu. Kotlety i
gołąbki.
Teraz Stefcia zrobiła termos herbaty dla
pracowników i drugi, półlitrowy dla Piotra – aby nie musiał
czekać. Kręciła się po kuchni nie bardzo wiedząc, co ze sobą
zrobić. Z pierwszym klientem była umówiona dopiero na szesnastą.
Coś tam sprzątnęła, coś tam przetarła, ale nawet na czytanie
książki dziś nie miała ochoty. Telefon milczał – i dobrze, bo
w takim nastroju nie byłaby miłą partnerką do rozmowy. Nie mogła
sobie przypomnieć, co robiła babcia, gdy trafiał się jej taki zły
dzień, prócz stwierdzenia, że „najlepiej zająć się pracą”.
Babcia zawsze umiała wymyślić sobie coś do roboty. Stefcia była
przeciwna lataniu po całym domu ze ścierką, skoro wczoraj już
wszystko poodkurzała, podlała kwiaty doniczkowe, „oporządziła”
kwiaty cięte. Za zieleninę i warzywa w stołowniku się nie brała,
chyba, że było coś wyjątkowo pilnego i Piotr ją poprosił.
Zdarzało się to niezwykle rzadko, gdy sprawę zawalił jakiś
pracownik, albo nastąpił inny „dopust boży”. Generalnie nie
chciała się wtrącać do spraw brata. A on nie ingerował w jej
sprawy zawodowe.
W szczenięcych latach Piotr był
„nierówny”. Szalony zapał do nauki nagle mijał i chłopak
pędził przed siebie jak wiatr. Nie miał ani chęci, ani czasu na
naukę, bo najważniejsi byli koledzy. Po miesiącu czy dwóch
przytomniał, przypominał sobie o obowiązkach i znów się uczył,
nie można go było oderwać od książek. Rozmawiał z ojcem.
Zadawał mu nieskończenie dużo pytań o życiu, o moralności,
chciał wiedzieć dlaczego jest tyle zła i co zrobić, by ludzie
byli wzajemnie dla siebie lepsi. Pytał o sport i o politykę.
„Dlaczego tak?”. Przez jakiś czas zajmowały go sprawy społeczne
i religia. Dużo jego kolegów było ministrantami, ale on nie
chciał. Już wtedy uważał, że za dużo tu jest na pokaz, taka gra
pozorów, wyćwiczone zachowania, a zero modlitwy. Nie pomogły
rozmowy z proboszczem, gdy ten przychodził do Żaków na herbatę.
Chciał widzieć Piotrka w gronie ministrantów.
- Nie, nie
nie! Zamiast się modlić tylko bym dzwonka pilnował.
- Ale
w wakacje pojechałbyś na obóz ministrancki. A to bardzo miłe
spędzenie czasu. Wiele atrakcji. Duża grupa twoich kolegów tam
będzie. Oprócz jeziora są jeszcze wycieczki w bardzo interesujące
miejsca. Byłeś kiedyś w klasztorze?
- Oglądałem na
filmie. Wolę jechać z tatą nad morze.
- Ale tato co roku
nie jeździ.
- To prawda. Wtedy stryj zabiera mnie w
Bieszczady albo Karkonosze. Tacie przy warzywach też potrzebna
pomoc. Nie, nie chcę, proszę księdza proboszcza. Jeszcze się
naoglądam świata, gdy kiedyś dorosnę. Pojadę w miejsca, które
naprawdę są warte poznania.
- To znaczy gdzie? – nie
odpuszczał proboszcz.
- Grecja i Hiszpania. Może nawet
Turcja i Palestyna. Jeszcze nie wiem. Muszę być trochę starszy.
Dziś to bym najchętniej pojechał na safari. Afryka wydaje mi się
szczególnie interesująca. Ale babcia mówi, że póki ona żyje to
o Afryce mam zapomnieć.
Po podstawówce Piotr poszedł do
ogólniaka. I tu – niestety – w maturalnej klasie zamiast się
uczyć – zaczął z kolegami „hulać” - jak nazywała to
babcia. Zaczął na początku wakacji, a potem było coraz gorzej.
Popijał piwo, czasem zbyt późno wracał do domu, już we wrześniu
zdarzały się wagary. Zbyt często upominał się u ojca o
pieniądze. Babcia się modliła za niego, a ojciec panikował.
Któregoś dnia, „ustawiony” przez brata, Edward oznajmił
synowi, że koniec z nauką. Skoro nie chce mu się chodzić do
szkoły – to łopata i do roboty.
- Ale nie u mnie. Pan
Jóźwiak cię zatrudni do kopania rowów.
- Ale... jak to?
Tato? Dlaczego?
- Nie musisz już odrabiać lekcji. Zaczynasz
w poniedziałek o siódmej rano. I żebyś się nie spóźnił.
Zbiórka jest na parkingu przy przychodni.
- Ale tato!
- Rodzice błagają swoje dzieci, aby się uczyły. Ja nie będę.
Łopata, gumofilce i do roboty. Babcia już ci przygotowała ubranie
robocze. Gumofilce są w przedpokoju. Taki jesteś dorosły, że
pijesz piwo – to zarób sobie na nie. Połowę pensji oddasz babci
na utrzymanie. Bez względu na to, ile zarobisz. Nikt cię nie będzie
za darmo karmił. Będziesz też płacił jedną czwartą za rachunek
telefoniczny. Odpuszczę ci czynsz za mieszkanie i rachunek za prąd.
Ale tylko przez pierwsze pół roku. Później się zobaczy. A teraz
idź do siebie i dziś już nigdzie z domu nie wychodź. Podobnie
jutro. Pójdziesz jedynie z rana na mszę, oczywiście razem z nami,
a potem prosto do domu. Na poniedziałek musisz być wypoczęty,
trzeźwy i bez kaca.
Piotr z hardo uniesioną głową
poszedł do swego pokoju na piętrze. Mimo wołania babci nie zszedł
na kolację. Był obrażony. I wściekły. Nie miał się komu
wyżalić. Nawet Stefci nie było w domu... Po jakimś czasie gniew
zamienił się w żal – do ojca. Inni ojcowie nie byli tacy
twardzi. Żadnemu ojcu nie przyszło do głowy takie ultimatum! Za to
ojciec któregoś kolegi (tego od piwa) spuścił synowi tęgie
lanie. Ale zabronić szkoły i zmusić do pracy? To się nie mieściło
w głowie! No dobra – skoro tak, to tak. Może pracować. Nie on
jeden pracuje. Wszyscy dorośli pracują. Łopata jest dla ludzi.
Albo ucieknie z domu i też się gdzieś urządzi. Nie musi być pod
kuratelą ojca. Jest już pełnoletni. Może nawet zażądać domu i
części ziemi w Karolince. Przecież to spadek po jego matce... No i
co z tym domem zrobi? Za jakie pieniądze go utrzyma? Bo trzeba
zacząć od kupna opału na zimę... A badylarstwo zimą też nie da
pieniędzy... Nie, nie poradzi sobie. No i samochód. Bo czym by miał
wozić skrzynki? I jeszcze te wszystkie kruczki prawne. Przecież
cała firma jest na ojca! Zaczął z wolna przytomnieć.
Babcia podsłuchała całą przemowę Edwarda i była załamana. Co
on znowu wymyślił? Piotruś do roboty? To się nie mieściło w
głowie. Weszła do pokoju syna i starannie zamknęła drzwi.
- Co teraz będzie? - zapytała z wielką troską.
- Nic nie
będzie. Sama zobaczysz. W poniedziałek wróci do szkoły i to z
pocałowaniem ręki.
- A jak nie? To hardy chłopak. Zbyt
dumny. Może uciec z domu.
- Czasem mu nie broń wyjścia!
Jak jest głupi, to niech ucieka.
- Przecież to twój jedyny
syn! - Usiadła ciężko w fotelu na wprost syna. - Nie wiem, co
robić. Co robić?
- Musimy czekać, mamo. On musi to w sobie
przetrawić.
- Edziuniu! Ale to jest łamanie charakteru
młodego człowieka!
- Mamusiu moja kochana! - pochylił się
i pocałował matkę w rękę. - To jest dokładnie na odwrót: to
prostowanie jego charakteru. Sama widzisz – już zaczęło się
piwo. Za chwilę będzie wódka, papierosy, albo i narkotyki. Nie
mogę się temu bezradnie przyglądać. Mamy połowę października,
a on już wagarował przez dwa tygodnie. Spotkałem jego
wychowawczynię. Mówiła, że nawet bezczelnie kłamał, że musiał
mnie pomagać. Wyobrażasz to sobie? Za długo zwlekałem. Cale
wakacje piwkował, a ja zamiast zagonić go do roboty, to pobłażałem.
Bo młody jest, jeszcze się napracuje. A, niech odpocznie po
intensywnej nauce. A, niech pobędzie trochę z kolegami. I co? Ano
nic. Przychodzi i mówi, że potrzebuje dwieście złotych. On musi
kolegom postawić piwo, bo i oni mu stawiali. I na lody mieć dla
dziewczyn. I może do kina pójdą. On nie może być goły jak ten
święty turecki. Palnąłem mu wtedy długą gadkę, ale pieniądze
dałem. Bo kto ma dać, jak nie ojciec?
- Synku...
-
Jak jest mądry, to zmieni zdanie i poprosi mnie o chodzenie do
szkoły. Ale inicjatywa musi wyjść od niego. Nic mu nie będę
ułatwiał.
- Źle myślisz – matka zasmuciła się
jeszcze bardziej. Pogłaskała syna po kolanie i znów oparła się
plecami o fotel. - Pokora u młodych przychodzi z trudem. Pójdź do
niego...
- Nie! A poza tym jest jeszcze za wcześnie.
Zobaczymy jutro rano.
- Edziuniu! To jeszcze dzieciak.
- Ale ma się za dorosłego. Poczekajmy, mamo – znów pocałował
matkę w rękę. - Zobaczymy co przyniesie nowy dzień.
Tymczasem Piotr z tej żałości nad sobą płakał „jak baba”.
Najgorsze było to, że nie wiedział, jak ma postąpić. Nagle
pójście do pracy wydało mu się bardzo upokarzającym
rozwiązaniem. Taki zamożny, z takim „dzianym” ojcem, a teraz do
łopaty!? To się nie mieściło w głowie! Pojechałby do Stefci,
ale nawet nie ma pieniędzy na bilet! A co doradziłaby mu Stefcia?
Nie trudno było zgadnąć – ukorz się, przeproś ojca i na zawsze
zapomnij o wagarach. I ucz się. Ucz się jak szalony! Już nie raz
mu mówiła, że petenci z wyższym wykształceniem są w urzędach
dużo lepiej traktowani niż „robociarze”. Kilka razy był nawet
tego świadkiem. Nawet w ogólniaku – widział z jaką uniżonością
dyrektorka szkoły odnosiła się do żony dyrektora banku, osoby
wykształconej. A starą Jakubowską ( jaka ona stara? spracowana
tylko!) potraktowała jak śmiecia. Genia, córka Jakubowskiej, aż
się rozpłakała, a Maciek powiedział przez zęby - „Oto przykład
dla nas!”. „Więc i mnie tak będą traktować, gdy pójdę coś
załatwiać w urzędzie. Obojętnie którym” - pomyślał. Zaczął
duchowo „trzeźwieć”. Wziął prysznic i obejrzał się w
lustrze. No cóż? „Gębę” miał zapuchniętą od płaczu.
Szczególnie oczy... Był wściekle głodny! Wypił dwie szklanki
wody – dziś już do kuchni nie pójdzie. „Pożyczył” od
siostry balsam do ciała, wysmarował twarz i ręce, choć mikstura
pachniała bardzo „po babsku”. Później poszedł do pokoju
siostry w nadziei, że znajdzie kawałek czekolady, jakieś ciastka,
albo choć batonik. W nocnej szafce trafił na tzw, wojskowe suchary,
były raptem tylko dwa. Dobre i tyle. Z dołu, z kuchni, niósł się
zapach pieczonego ciasta – babcia, jak zawsze, piekła coś na
niedzielę... Zaburczało mu głośno w brzuchu. Wrócił do swego
pokoju i zjadł oba suchary, były bardzo twarde!
Od nowa
zaczął w głowie obracać słowa ojca i zastanawiać się, co by na
to wszystko powiedziała Stefcia. Ojciec nigdy go nie uderzył. Nawet
nie dostał klapsa. Od babci oberwał kilka razy ścierką po
plecach, raczej żartobliwie, niż na serio. Raz mu powiedziała, że
jest strasznie rozpuszczony. Nie uważał, aby tak było. Jednak to
piwo, te powroty po północy – czy to nie było rozpuszczenie? Czy
nie uważał, że jemu wolno? Był jedynym synem, dziedzicem – jak
czasem żartował stryj Bela... A co by na to wszystko powiedział
stryj?
Zanim usnął, doszedł do przekonania, że musi się
ukorzyć ( co budziło w nim wielki sprzeciw!). Przeprosić ojca i
babcię. Obiecać solidną poprawę. I dotrzymać słowa. Usnął
prawie uspokojony.
Odebraną lekcję zapamiętał na całe
życie. Nigdy więcej nie pozwolił sobie na żaden „wyskok”.
Później były studia i dużo pracy w firmie ojca. Nie
oszczędzał się. Na studiach był „przeciętniakiem”, ale
przebrnął przez nie spokojnie, bez dziekanek, bez zawalonych
egzaminów. Pracę dyplomową napisał i obronił na piątkę. Ojciec
i babcia byli z niego dumni. On sam był z siebie dumny.
Na
trzecim roku zakochał się w Karolinie. („Nawet by pasowało:
Karolina do Karolinki!” - myślał.). Po roku chodzenia rzuciła go
dla innego. Odcierpiał to, porzucenie było bolesne. To było jego
pierwsze zakochanie, myślał, że to już na zawsze. Karolina była
dla niego bardzo ważna. Był przekonany, że po studiach się
pobiorą. Niestety... Za zgodą ojca w wakacje pojechał z kolegami
na tydzień lub dwa na Mazury. Miał odreagować naukę. Poznał
wtedy sporo dziewcząt, ale żadna nie wpadła do serca. W zasadzie
wszystkie wydały mu się puste i zbyt łatwe. Miał polecenie
odwiedzić stryja Tomasza, co uczynił z wielką przyjemnością.
Stryj zapoznał go ze starszą o trzy lata Tonią. Dziewczyna poważna
i stateczna, z zawodu była weterynarzem. Pasowali do siebie.
Uwielbiał rozmowy z nią. Przez rok pisali do siebie sympatyczne,
przyjacielskie i baaardzo długie listy. Dziewczyna była jego
powierniczką. I koniec – Tonia wyszła za mąż za weterynarza...
To było niespodziewane, zaskakujące! Nawet przysłała mu
zaproszenie na ślub i wesele. Nie pojechał. Wysłał ozdobny
telegram z życzeniami.
Po studiach i stażu w PGR-ze była
już tylko praca, praca, praca. Na dobre przejął od ojca całe
zarządzanie Karolinką. Często pomagał też w Wierzbinie. W tym
czasie dużo z ojcem rozmawiał. Wzajemnie się wspomagali. Stali się
zażyłymi przyjaciółmi.
Ojciec kilka razy pytał go, czy
jest już jakaś narzeczona, ale Piotr przestał myśleć o
dziewczynach.
- Jesteś młody – żartował stryj Bela –
masz czas. Może ta tobie przeznaczona dopiero nosi koszulkę a
zębach.
I prawie tak było.
Na giełdę
przyjeżdżał pan Franciszek Kowalski. Najczęściej był z dorosłym
synem, czasem jednak z filigranową dziewuszką, córeczką Małgosią.
Filigranowa, ale bystra, rezolutna, ciekawska i przy tym śliczna.
Trwało dwa lata, zanim Piotr się zorientował, że za każdym razem
będąc na giełdzie szuka wzrokiem Małgosi i robi wszystko, by
bodaj przez chwilę z nią porozmawiać. Dziewczyna właśnie
skończyła technikum ogrodnicze i nie bardzo wiedziała, co ze sobą
zrobić, na studia iść nie chciała, a być parobkiem w
gospodarstwie brata wcale się jej nie uśmiechało. Natomiast o
podziale gospodarstwa, według ojca, nie mogło być mowy, bo co –
będą ze sobą konkurować? Poza tym gospodarstwo nie było duże.
Piotr namyślał się przez kilka miesięcy, wreszcie powiedział
swemu ojcu o dziewczynie. Chciał jej zaproponować pracę w
Karolince, mieszkanie i utrzymanie.
- Co o tym sądzisz,
tato?
- Nie możesz tego zrobić – stwierdził ojciec. -
Ludzie od razu wezmą was na języki, że niby to utrzymankę sobie
przywiozłeś.
- Ale jest przecież babcia Helenka i
dziadek...
- Mimo wszystko. Musisz dbać o reputację
dziewczyny. Ożeń się z nią.
- Jest za młoda. Zresztą
nigdy nie rozmawialiśmy o miłości.
- Pora to zmienić.
Skoro tak przejmujesz się jej losem, to chyba nie jest ci obojętna.
Piotr przez dwa tygodnie rozważał słowa ojca. Nie był
paliwodą. Później raz i drugi odwiedził dziewczynę w jej
rodzinnym domu, mimo że miał do niej prawie sześćdziesiąt
kilometrów, zabrał na tańce i do kina, na lody do kawiarni.
Dziewczyna zdawała się doceniać jego gesty. Na umówione
odwiedziny piekła ciasto i zakładała najpiękniejszą sukienkę.
Promieniała radością. Ale ślub wzięli dopiero gdy Małgosia
skończyła dwadzieścia lat – tak zadecydował jej ojciec.
Małgosia była najmłodsza z rodzeństwa, a na razie tylko
najstarszy brat był żonaty. Gnieździli się wszyscy w
trzypokojowym domu. Brat z żoną i dzieckiem miał jeden pokój,
drugi należał do trzech sióstr (w tym Małgosi), trzeci był
pokojem rodziców, a Józek miał swój kąt w kuchni. Siostry były
nauczycielkami i dojeżdżały autobusem do pracy, z domu się nie
wyprowadzały. Narzeczonych też nie miały. Młodsza w końcu wyszła
za mąż, gdy miała już ponad trzydzieści lat. Starsza pozostała
samotna, ale po pewnym czasie wyprowadziła się z domu, bo nie mogła
zgodzić się z bratem Witoldem. Zaś młodszy z braci, Józek, był
stolarzem po studiach. On jeden z rodzeństwa skończył studia (o
profilu artystycznym), prywatnie nauczył się stolarki i... rzeźbił.
Nie miał własnych koniecznych narzędzi, ale i tak od czasu do
czasu zrobił komuś jakiś niewielki mebel – tapczan, szafkę,
biureczko na wymiar, a na prezent ślubny dla Małgosi bardzo ładny
sekretarzyk „z bajerami” - z tajnymi schowkami i z inkrustowanymi
drzwiczkami i blatem. Cudeńko! Obiecał, że gdy dokupi sobie jakieś
dwie maszyny, to zrobi siostrze meble do kuchni – jakie tylko ona
sobie wymarzy. Póki co chodził „na pożyczkę” do znajomego
stolarza.
Słowa w sprawie mebli dotrzymał! Nawet mieszkał
w Karolince blisko rok i tu się ożenił, a następnie wraz z żoną
wyjechał do Krakowa. Z biegiem czasu był cenionym, poszukiwanym
rzeźbiarzem. Mawiał „strugam ołtarze i świątki”. Ale rodzinę
utrzymywał ze stolarki.
Natomiast młodzi Żakowie nie
tylko pracowali, ale też byli na każdym balu w okolicy, na każdej
potańcówce. Nadrabiali zaległości w życiu towarzyskim. Piotr
całkiem świadomie na razie nie chciał mieć dzieci, żartował, że
przyszedł czas na „użycie życia” dopóki mu dzieci nie
płaczą.
A babcia Stefania i ojciec Edward cieszyli się, że
między młodymi jest gorące uczucie i jednocześnie się martwili –
kiedy wreszcie będą dzieci?
Wreszcie owo „wreszcie”
nadeszło, a babcia Stefania i Edward stali się w Karolince częstymi
gośćmi. Dużo pomagali młodym, bo Małgosia (na usilną prośbę
męża) podjęła zaoczne studia. Kiedyś, pod wpływem impulsu
powiedziała Piotrowi, że zgodna rodzina to siła dla wszystkich jej
członków. Siła i oparcie. W jej rodzinnym domu ferment wnosił
Witek przez swoją niezwykłą pazerność. U Żaków tego nie było.
Nawet z babcią Helenką i dziadkiem Marianem dogadywała się bez
problemu.
Nie można powiedzieć, że młodzi żyli w bajce i
sielance, bo wszędzie są jakieś trudności, kłopoty, nawet
„wpadki”. Ale byli w tym wszystkim razem, silni swoją miłością
i zaufaniem. I wspierani przez dziadków.
A teraz Piotr
wszedł do kuchni Stefani prowadząc ze sobą Wieśka Kielicha i już
od drzwi wołając „jeść!”.
- Zapraszam, zapraszam –
powiedziała Stefcia znad kuchennego blatu, gdzie wyjmowała ze
słoika kiszone ogórki. - Tylko ręce dokładnie pomyjcie.
-
A pani to do nas jak do dzieci – oburzył się pracownik Piotra.
- Bo mężczyźni to są takie duże dzieci. Na wszelki wypadek
wolę przypomnieć – postawiła miseczkę z ogórkami na stole i
wyszła, by nie przeszkadzać mężczyznom.
c.d.n.
fot. własne
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz