niedziela, 31 marca 2019

MOŻE TO BYŁO TAK, A MOŻE NIE (opowiadanie - cz.6.)





MOŻE TO BYŁO TAK, A MOŻE NIE (opowiadanie - cz.6.)

   Leszek przepraszał mnie milion razy, ale jakoś nie mogłam mu zaufać. Po obżarstwie pierogowym i gołąbkowym obdzwoniłam rodzinę - wszystko było w porządku, więc mogłam się bawić, ale straciłam do tego serce. Wisienka na razie nie grał, podobno poszedł się przedrzemać przed wieczornym koncertem - bo znów miał być koncert! Ujawniono nam, że będą to przeboje Maćka Miecznikowskiego. Jakże dawno nie słuchałam piosenek Leszczy!
   Leszek zachęcał mnie, abym i ja poleżała chwileczkę, zanim zacznie się pożegnalny wieczór. "Pożegnalny"- jak to brzmi! Ale co tu dużo gadać - bałam się sam na sam z Leszkiem. Że mu ulegnę. A on wziął mnie na ręce jak dziecko i na nic były moje opory. Zaniósł do pokoju, ułożył na łóżku, zabrał buty, otulił kocem i kazał spać. Chciał jeszcze zdjąć mi spodnie, ale to (pod kocem) sama zrobiłam. Obudzi mnie gdy przyjdzie na to czas - tak powiedział. A ja pragnęłam z całych sił, aby mnie przytulił! Cóż? - nie zrobił tego. Rozsiadł się w fotelu i zajął krzyżówkami, jakie ktoś wcześniej zostawił w pokoju. Popatrzyłam na niego głodnym wzrokiem i byłam pewna, że on to doskonale widzi i wyczuwa. Czym prędzej zamknęłam oczy, a następnie odwróciłam się do niego pupą. Niech sobie pije sam tego drinka, który przez okno podał mu Bartek. Zła byłam na siebie o te "erotyczne" opowieści. Po co się przed Leszkiem tak otworzyłam? To prowadziło do zbliżenia, które wcale nam nie było potrzebne. Usnęłam.

   Obudziłam się na krótko przed osiemnastą. Leszek, skulony jak niemowlę, spał obok plecami do mnie. Nie chrapał. Zsunęłam się z łóżka i wciągnęłam na siebie leginsy, cicho, cichuteńko. Podeszłam do Leszka i przyklękłam przy łóżku. Miał wypogodzoną, spokojną twarz. Czasem poruszał brwiami. Miałam wielką ochotę go ucałować, ale zamiast tego wycofałam się do łazienki. 
   Czy ja przypadkiem nie zaczynam zakochiwać się w Leszku? Coraz bardziej mnie do niego ciągnęło. Chciałam go dotykać, rozmawiać z nim, a nawet... całować. I chciałam - bardzo! - aby mnie przytulał. Osiem lat nie byłam z mężczyzną. Czy to nie przesada? Na co ja czekam? Na co liczę? Że znów spotkam mego Piotra? On od dawna nie jest mój! Do tej pory pewnie ma żonę i czwórkę dzieci! A i ja sama już go nie kocham, tylko pieszczę to wspomnienie o nim. Po co? Obudź się dziewczyno - mówiłam sama do siebie. Ogarnęłam się, umyłam zęby i wyszłam z łazienki. 
   Leszek nadal leżał na łóżku, ale teraz już na plecach i z głową uniesioną na podwójnie złożonych rękach. Nie spał.
   - Jak ci się spało? - zapytał. 
   - Nieźle. Nawet dobrze. Ale... przytul mnie natychmiast, bo jak nie przytulisz, to zaraz umrę. 
   Jakie to cudowne, gdy mężczyzna ma szeroką klatkę piersiową i długie, silne ręce. Leszek ogarnął mnie, przytulił, jakby otulał sobą.
   - Kochanie moje, co ci to? Coś się stało?
   Nie mogłam odpowiedzieć, bo byłam bliska łez, jedno słowo, a zamieniłabym się w fontannę. Dopiero po chwili poprosiłam go, by "zorganizował" kawę. Ale on najpierw wycałował moją twarz i dopiero wtedy poszedł do pani Teresy.
   Tymczasem ja dalej myślałam o tym, co mam zrobić z moim życiem. Wyjechać do Gdańska, być z dala od Buni i od sióstr? I co ja w tym Gdańsku będę robić? Zostać tu i każdego dnia użerać się z Dorotą? A gdyby tak... O, to była wspaniała myśl - niech Dorota awansuje! Niech ona dostanie propozycję nie do pogardzenia! Czy Leszek może mi w tym pomóc? Jest jeszcze Tytus Tarnawski... Gdyby tak zabrał ją ze sobą aż do Londynu... Marzenie... 
   Kawa była wyborna, w wielkim kubasie, prosto z kuchni, a nie z termosu. Leszek zagarnął mnie łapczywie, ledwie odstawiłam kubek i osunął się na fotel, pociągając mnie na swoje kolana. 
   - Muszę się tobą nacieszyć - oświadczył.
   - Cały czas możesz to robić. 
   - Ale od teraz jest inaczej.
   A więc i on wiedział, że między nami coś się zmieniło, że nie wypowiadając tego wyraźnie - dałam mu przyzwolenie do siebie. Całował moje włosy i twarz, ciągle unikając ust. Wiedziałam - czekał, że to ja pierwsza go pocałuję. A ja się tylko tuliłam jak odnaleziony po długim czasie szczeniak. Jednakże wkrótce Bartek zabrał Leszka, bo trzeba było trochę podźwigać - przywieziono traktorem  cztery wielkie płaszczyzny zbite z desek, teraz należało je spiąć i dopiero wówczas odwrócić na właściwą stronę. Wymagało to sporego wysiłku. Platforma do tańca miała małe, może dziesięciocentymetrowe słupkowate nóżki, przez co ułożenie całości tak, by było jak najstabilniej - wcale nie było łatwe.  W każdym bądź razie można było tańczyć w szpileczkach. Oglądałam te zmagania z okna. A tu telefon - Bunia!
   - Stało się coś?
   - Ależ skąd! Tak chciałam tylko usłyszeć ciebie.
   - U mnie też wszystko dobrze. 
   - A my z Antosiem idziemy do teatru, więc czasem za nami nie wydzwaniaj. Antoś zdobył bilety na "Śniadanie u Oliwii", więc już z racji tytułu muszę to obejrzeć.
   - A autor?
   - Och, nie pamiętam. Kobieta. Ktoś bardzo młody. A co u ciebie, jak twój partner?
   - Już mówiłam - wszystko dobrze. 
   - Jest troskliwy, uważający, oddany tobie?
   - Buniu!
   - Nie "Buniu", tylko odpowiadaj, gdy cię pytam. 
   - Buniu... Ja się chyba zakochuję...
   - I bardzo dobrze!
   - No, nie wiem. Na razie jestem bardzo pogubiona... On tak pachnie, tak pachnie... że od samego zapachu kręci mi się w głowie i już bym chciała być w jego ramionach. 
   - A jak całuje?
   - Nie mam pojęcia... Jeszcze się nie całowaliśmy.
   - To co ty tam robisz? O matko! Ale mnie zdenerwowałaś! Nie całowali się! To pewnie i nie kochali się! Dziewczyno! Opamiętaj się! Ty masz już trzydzieści lat! 
   - Buniu, już mówiłam, chyba się w nim zakochuję, ale niczego nie będę przyśpieszać. Niczego. 
   - Nie wierzę własnym uszom! Ja w twoim wieku miałam już dwójkę odchowanych dzieci!
   - Trochę się różnimy...
   - A ludzie mówią, że świat jest rozwiązły!
   - Przecież to ty nas wychowałaś. TAK wychowałaś. 
   - Czyli do wychowywania dzieci zupełnie się nie nadaje...
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~  
C.d.n.
© Elżbieta Żukrowska 31.03.2019 r. 

fot. Desert rose

sobota, 30 marca 2019

MUSZKA




Muszka

Straciła życie.
Pierwsza tej wiosny mała, czarna.
A jeszcze nie umiała bzyczeć,
tylko do światła startowała.
Szukała koło lampy ciepła,
niechby skrzydełka ogrzewała...
Ale coś chyba sobie spiekła,
później nieśmiało już fruwała.
Życie straciła o dwudziestej.
Po co ci było latać, mała?

© Elżbieta Żukrowska 30.03.2019 r.
fot. Tapeciarnia

NIEZAPOMINAJKI



NIEZAPOMINAJKI

pamiętam garstkę niezapominajek
nie zachowałam ni jednej łodyżki
wtedy myślałam że każdej wiosny
będę je miała jak latem garść wiśni

miałeś być przy mnie i znosić maliny
mieliśmy razem chodzić na poziomki
a tu woda w sicie - nie ma tej dziewczyny
i ty już ze mną nie chodzisz na łąki

wiem dziś dla ciebie salony teatry
 już zapomniałeś jak pachniało siano
ani nie nurkujesz pod liśćmi łopianu
ani ogniska też nam nie rozpalasz

wszystko minęło przewiane wiatrami
tylko daleko gdzieś kuka zazulka
wiosną się rodzą myśli z natręctwami
uczuć zaprzeszłych niesionych na chmurkach

© Elżbieta Żukrowska 29.03.2019 r.
fot. z internetu

piątek, 29 marca 2019

SKARGA



SKARGA

Ten wiersz ocieka samotnością
gdy noc się staje gorzką pustką
ramię na którym senki pośpią
dziś osłabione bezradnością

Wyrwać tak chwasty zakażone
zdradą i brakiem zaufania
a szukać najczarniejszych czcionek
zamiast kunsztownych oszałamiań

Dziś moje myśli są przegniłe
słowa wyblakły nóż stępiony
świeczki na grobie postawiłeś
ale daleko ci do... żony

Widzę te polne maki nocą
kto je na ganku tak ustawił
Nigdy mi kwiatów... Bo i po co
Ani jesienią ani w maju

Może to duch wezwany łzami
które daremnie i niemiło...
Może dla oczu mych omamy...
A maki znów czerwienią płyną

© Elżbieta Żukrowska 29.03.2019 r.
fot. Desert rose

MOŻE TO BYŁO TAK, A MOŻE NIE (opowiadanie - cz.5)




MOŻE TO BYŁO TAK, A MOŻE NIE (opowiadanie - cz.5.)


   Prysznic, piżamka i już zakopałam się pod kołdrą. Leszek też jakoś tak błyskawicznie i już był po ablucjach. Układając się w pościeli zapytał, czy przemyślałam sprawę ewentualnej przeprowadzki do Gdańska lub Sopotu. 
   - Całkiem mi to wypadło z głowy - przyznałam uczciwie. 
   - To może jutro pogadamy, bo jest tu taki ktoś, co bardzo pragnie zamiany. Bardzo jesteś zmęczona?
   - I tak, i nie. Jutro będę miała zakwasy, to na bank!
   - Po obiedzie porywam cię nad cudne jezioro. Lepiej by było o świcie, bo te woale różowej mgły i krzyk budzącego się ptactwa... Ale jak pozwolisz, to przyjedziemy tu jeszcze raz pod koniec maja. Wtedy dopiero się nazachwycasz!
   - Przyjeżdżasz tu? 
   - Tak. Wymykam się z domu w środku nocy, rozciągam się na grubych kocach, popijam kawę, robię zdjęcia i tracę głowę dla tego piękna! To jest Polska...
   Ułożyłam się plecami do Leszka i słuchałam z zamkniętymi oczyma jak opowiada o rybach wyskakujących z wody, o czaplach i żurawiach, o zwierzętach schodzących do wodopoju. O kroplach mgły spadających z gałęzi, o poszumie wiatru gdzieś na czubkach drzew.
   - Ty się marnujesz w tej korporacji! - stwierdziłam autorytatywnie. 
   Obrócił się w moją stronę i wziął mnie w ramiona. Jakie to było cudowne uczucie! Zakręciło mi się w głowie!
   - Chcę cię całować, obejmować, tulić i... kochać - zamruczał w moje włosy.
   - Przytul, nic już nie mów i śpij. 
   Miałam nadzieję, że tak zrobi, bo już w tej chwili nie byłam w stanie bronić się przed nim. Ale przecież nie kochałam. Nie było w tym grama uczucia, a tylko zwierzęce, pierwotne pożądanie. Ile to już lat nie byłam z mężczyzną? Lepiej nie liczyć. 
   - Opowiedz mi o swoich mężczyznach - poprosił szeptem.
   - Chyba zwariowałeś!
   - Dużo ich było?
   - Trzech - odpowiedziałam bez namysłu. - Jednakże nie chcę opowiadać. 
   - Spróbuj. 
   - Pierwszy z nich to świętość, o nim nic nie powiem. Drugi był po jakiejś imprezie, na której za dużo wypiłam. Obiecałam sobie zrezygnować z imprez, albo na imprezach nie pić. Przez kilka dni utrzymywał się głęboki niesmak. Byłam na siebie zła. A trzeci, to choć nie było uczucia, to bardzo romantyczna historia, ale długa. Więc może kiedyś ci jeszcze opowiem. A teraz śpij. 
   - Trzy zadania - proszę.
   - No dobrze. Był rosyjskim marynarzem o imieniu Witia. Odprowadzał mnie do domu po jakiejś licznej nasiadówce w kawiarni. Nie znałam go wcześniej. Ale szedł w moją stronę, a przynajmniej tak twierdził. Dużo palił. W drodze zabrakło mu zapałek. Zanim doszliśmy do domu kochaliśmy się na ławce w parku. Dwa razy. A potem w domu. Nigdy więcej go nie spotkałam. Może po trzech latach dostałam list nadany w Gdyni. W kopercie na zwykłej kartce był wiersz napisany po rosyjsku, a obok ćwiartka papieru z datą śmierci Witi - wypadek na okręcie. Żadnych wyjaśnień. List adresowany był na akademik, moja koleżanka odebrała i chyba przez rok czasu go nosiła, zanim mnie wreszcie spotkała. Ten wiersz to było coś pięknego, o róży rozkwitłej nocą i błądzącej pośród gwiazd. On, Witia, wie, że to jego kwiat, ale wciąż wieją przeciwne wiatry. Wiersz kończy się dramatycznym wołaniem - nadziei mi brak. 
   - Dzięki, że mi podarowałaś tę historię. To więcej niż trzy zdania. 
   - Opowiedziałam ją skrótowo, ale to były bardzo romantyczne chwile. Bardzo. Takie do wspominania i do pochlipywania w łóżku. Witia był niezwykle czuły, troskliwy, delikatny. On obdarowywał sobą. Nie brał ze mnie, a dawał siebie. Czy ty rozumiesz tę różnicę? Nawet mój pierwszy taki nie był. Ale nie ma co się dziwić, bo oboje byliśmy dla siebie ci pierwsi, bez doświadczenia, za to z ogromnym uczuciem, a wtedy palą się wszystkie świece, trwa koncert symfoniczny i w ogóle... Natomiast Witia na pewno był w sprawach seksu bardzo wyedukowany... Jedna noc, a pozostawił po sobie przepiękne wspomnienia... 
   - Wyszłabyś za niego za mąż?
   - Nie mam pojęcia. Nie kochałam go. To był chyba jakiś instynkt... Leszku, śpijmy już. 
   - A gdybym teraz ja...
   - Ani mi się waż! Aby się kochać z facetem muszę go bardzo kochać. Ciebie nie kocham. 
   - Aha... 
   A potem zaczął mnie przytulać, całować, wodzić po mnie rękoma.  Wstałam, zabrałam mu kołdrę i ułożyłam się na podłodze. Kropka.
   - Wracaj, kładź się, już nie będę. Chociaż wiele bym za to dał, by się w tobie zanurzyć.
   Położyłam się znów do łóżka, rękoma nakazując Leszkowi, by odwrócił się do mnie tyłem. Usłuchał mnie. Nie miałam pojęcia co zrobić z rękoma! Nigdy mi aż tak nie przeszkadzały! Obudziłam się w środku nocy ciasno wtulona w Leszka. On też mnie obejmował. Trochę trwało zanim wysunęłam się z tych objęć. Poszłam do toalety, a później zapadłam ponownie w sen leżąc na samym skraju łóżka. Leszek, jeśli nawet się obudził, to nie dał tego znać po sobie. 


   Na drugi dzień było klejenie pierogów. Wisienka grał wszystkie rosyjskie romanse, dziewczyny przy klejeniu tańczyły biodrami, chociaż tyle. Nikt się nie skarżył na pracę, jedynie na zakwasy. Ja też je miałam. Ale dzielnie walczyłam przy stole wałkując ciasto, wykrawając kółeczka z ciasta i ucząc się prawidłowego sklejania pierogów tak, aby na grzbiecie był warkoczyk. Tego sposobu wcześniej nie znałam. Panowie byli od dźwigania i od uwodzenia. Koło jedenastej wróciła spora grupa znad jeziora i chwalili się dużymi sztukami. Naprawdę mieli czym. Część ryb już była sprawiona. Skończyłyśmy walkę z pierogami, gdy ktoś z zewnątrz przydźwigał kosz wędzonych węgorzy i drugi wędzonych pstrągów. Dałam się namówić na gorącego pstrąga. Do popicia była herbata o niezwykłym smaku, nigdy takiej nie piłam, wyborna! Jakież to były delicje! 
   Zgodnie z obietnicą Leszek zabrał mnie nad jezioro. Dużo rozmawialiśmy, siedzieliśmy nad wodą i słuchaliśmy ptaków. Był między nami znów swobodny, kumplowski nastrój. Zapewne kochanie w nocy zniszczyłoby ten układ. Ale i tu, nad jeziorem, ręce Leszka zaczęły niebezpiecznie zbliżać się do moich krągłości. 
   - Dlaczego mi to robisz? - zapytałam nieco podirytowana. 
   - Ciągle mam nadzieję cię uwieść - wyznał szczerze. - Czy ty w ogóle wiesz, co robiłaś nocą?
   - Jak to co? Spałam. 
   - Tak jakoś nie do końca. Po wielu próbach ułożyliśmy się łyżeczka w łyżeczkę, ty tyłeczkiem przyciśnięta do mnie, że ciaśniej nie można, po prostu wklejona we mnie. Oczywiście natychmiast miałem erekcję... A ty co i raz zakręciłaś delikatnie tyłeczkiem, jakbyś mego wacusia wołała do siebie. Ty wiesz, jakie przechodziłem męki? Nigdy na większych nie byłem! Objąłem cię w pasie, przytuliłem, poddawałaś się każdemu mojemu gestowi, gdybym nie obiecał - obudziłabyś się ze mną w środku... Prawdę powiedziawszy wcale nie jestem wyspany i zabieram cię zaraz do pokoju, aby cię całować i pieścić aż do wyjazdu. Dziś mi nie umkniesz, i nie ma to tamto. 
   Zagotowało się we mnie.
   - Odwieź mnie do domu. Koniec imprezy. 

   - No coś ty! Tylko żartowałem! Sorrki! 
   - Teraz ci nie wierzę. Może ktoś dziś będzie wracał i uda mi się zabrać do miasta. 
   - Oliwia, nie! Wybacz! To naprawdę były tylko żarty!
   - Opowiedziałam ci o sobie. Uznałeś, że jestem łatwa, bo myk i już się kocham. A ja, dlatego że posmakowałam jak to jest - już więcej tak nie chcę. Musi być miłość. Chodź, wracamy. Zepsułeś mi humor. Nie chcę z tobą gadać. 
C.d.n.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~  

© Elżbieta Żukrowska 29.03.2019 r. 
fot. Desert rose

MOŻE TO BYŁO TAK, A MOŻE NIE (opowiadanie - cz.4.)


fot. Desert rose



MOŻE TO BYŁO TAK, A MOŻE NIE (opowiadanie - cz.4.)

   To był udany wieczór. Bardzo dużo tańczyłam, bawiłam się, żartowałam, rozmawiałam. Leszek był cały czas blisko mnie i nie dopuszczał do spadku poziomu humoru. Jedzenie należało do rewelacyjnych - dużo pieczonej i wędzonej ryby, trochę mięsiwa, nawet kaszanki i przepyszny wiejski chleb, podobno upieczony specjalnie dla nas. Ktoś mówił, że to chleb z garnka. Co tam! Ważne, że taki smaczny. Do chleba był - a jakże - domowy smalec z odpowiednimi przyprawami oraz bardzo świeże masło, jeszcze się woda z niego wyciskała. Niestety - żołądek miałam tylko jeden i nie szarżowałam. Dużo było wina, piwa i umiarkowanie wódki. Leszek pił symbolicznie, chyba że skubnął coś za moimi placami. Nawet zapytałam go, dlaczego "nie używa", odpowiedział żartobliwie, że ma swoje tajemnice. 
   - A jak cię poproszę ładnie? - nalegałam.
   - Poproś. Zobaczymy, co się stanie. 
   Nie poprosiłam, przynajmniej nie w onej chwili, bo Filip Wisienka znów zaczął grać. Kiedyś tańczono podobno przy muzyce puszczanej przez di-deja, ale były z tym jakieś problemy, przede wszystkim było zbyt głośno. A tu harmonia bez wzmacniaczy plus ochrypły głos Wisienki i nieco przymroczeni goście. Wisienka nadawał właściwy kierunek. Znał bardzo dużo biesiadnych przyśpiewek i to setnie bawiło zebranych, którzy z ożywieniem włączali się w chórek. A także w pociąg, który przynajmniej raz na godzinę pędził pośród ogniska, ławeczek i stołów. Taka stara zabawa, nawet prymitywna, a wciąż a niosła tyle radości! Czułam się, jakbym była na wiejskim weselu albo innej wiejskiej imprezie. Około dwudziestej drugiej Leszek przepytał mnie, jak się czuję, może chcę coś mocniejszego wypić (chłopaki przynieśli bimber) i w ogóle jak się bawię. Bo on chce się teraz urwać na pół godziny. Czy nie boję się zostać bez niego? Pomyślałam, że przygruchał sobie jakąś kobietkę na szybki numerek... W końcu mu wolno. Ucałował mnie w oba policzki, a nawet lekko skubnął usta. Nie broniłam. Było mi bardzo przyjemnie.
   - Komu z tych panów najbardziej ufasz? - zapytałam na wszelki wypadek. 
   Wskazał na Adama (nazwisko wyleciało mi z głowy) i na strasznie zarośniętego pana - czarne długie wąsy i broda, a i z włosów też potężna szopa. 
   - Kto to ten zarośnięty?
   - Bartek, leśniczy. Zaraz go zawołam i przekażę ciebie pod opiekę. Może tak być? - Zamachał do Bartka, a ten zbliżył się spacerowym krokiem. 
   - Oliwio, poznaj najlepszego druha, jakiego mam od lat, to jest Bartosz Ciećkiewicz. Bartku, a to moja dziewczyna Oliwia. Miłość od pierwszego wejrzenia, niestety, nie chce mnie. Uparcie jej mówię, że jest moją dziewczyną, a ona wciąż mi nie wierzy. Może tobie uda się ją uwieźć? Próbuj!
   Bartek cmoknął mnie w rękę oraz w policzek. Leszek zaraz znikł, a ja zaczęłam wypytywać Bartka o paśnik dla zwierzaków w tym prześlicznym parowie. Bardzo łatwo dał się "rozgadać", jako że miał ogromną wiedzę i talent  gawędziarski. Pół godziny minęło za szybko. Bartek jeszcze chwilę pobył z nami i poszedł na wódkę. 
   - Tęskniłam za tobą - powiedziałam kokieteryjnie z lekka ocierając się ramieniem o Leszka.
   - Gdyby to była prawda...
   - Przytul mnie...
   Popatrzył na mnie z wysoka - on stał, a ja siedziałam - usiadł blisko i naprawdę mnie przytulił. 
   - Tego mi było trzeba - zaszeptałam.
   - Jeśli nie zmienisz zdania - ta noc będzie bardzo trudna - odpowiedział, a później wielokrotnie ucałował moje włosy, czoło, skronie, twarz. Usta omijał. A ja czułam, jak narasta we mnie pożądanie. 
   Aby się nie rozkleić - porwałam go do tańca, bo znów ruszył pociąg-wąż, a Wisienka śpiewał głośno, a później - schrypnięty - całkiem zamilkł, ludziska byli już na takim etapie, że sami śpiewali, byle im pierwsze słowa zmieniających się melodii podrzucić. Wreszcie zmęczenie wzięło górę i większość gości opadłą na ławy. Stanął przed nami gospodarz, czyli Roman Paliwoda, i oświadczył, że ma dla nas niespodziankę. Jednakże niespodzianka jest płatna - w tym momencie zdjął z głowy kapelusz i wrzucił do niego pięćdziesiąt euro. Teraz kapelusz położył na stole.
   - To co - zaczynamy? 
   Odpowiedziało mu chóralne "taaak!".
   - Co to będzie? - zapytałam szeptem Leszka, ale nie wiedział. 
   Zaraz sami się przekonaliśmy. Koło Wisienki postawiono dodatkowe krzesło i w kręgu światła pojawił się młody chłopak z gitarą - może dwudziestoletni. Popróbowali kilku akordów i zaczął się koncert - młody śpiewał najlepsze przeboje Aloszy Awdejewa. To było bardzo dobre. Godzina zleciała nam nie wiadomo kiedy. W kapeluszu było sporo banknotów. Roman wyjął je, kapelusz wsadził na głowę, banknoty wyrównał i bez liczenia dał młodemu. 
   - Dziękuję państwu za szczodrość. Jutro z rana nasz mistrz Filip Wisienka zaprasza na specjalny koncert - będzie to najwspanialsza muzyka, w tym także arie operowe, jednak nikt nie będzie śpiewał, chyba że ktoś z państwa zechce. I niech nikt nie mówi, że na naszym długim weekendzie zabrakło kultury! Zaś wieczorem - tu proszę się psychicznie przygotować - nie będzie pociągu, ale będzie pingwin. Wiecie państwo co to jest? Taki długi sznur tańczących i od czasu do czasu specyficzny ruch bioder. Zatem nastrójcie się na jutro. A wędkarze nich się ugadają z panem Władkiem o której i gdzie na ryby. Panie zaś od godziny dziesiątej lepią pierogi. Farsz - dobrze mówię? To się nazywa farsz? - będzie przygotowany. I trochę ciasta na rozruch. Resztę trzeba będzie dorobić. Wiem o pierogach ruskich, o takich z kapustą i z grzybami, z... A nie wiem z czym jeszcze. Z ryb będzie to, co panowie złapią plus wędzony pstrąg z hodowli. Ma też być garnek gołąbków i pulpeciki dla dietetyków. Zaś wieczorem następny koncert. 
   - Tego jeszcze nie było - powiedział do mnie Leszek. - Ani koncertu, ani klejenia pierogów. Co to się porobiło!
   - Proszę państwa - włączyła się pani Teresa - pierogi są przez zaskoczenie, a wszystko przez naszego proboszcza. Zabrał najlepsze pierogarki i je wywiózł chyba aż do Torunia. Musimy sobie poradzić same, ja jedna to za mało. Bardzo proszę - nie odmawiajcie mi tej przysługi, tym bardziej, że farsze są już gotowe i czekają w lodówce. To co - damy radę?
   - Damy radę! Taaak! Wszystkie ręce na start! Ale będzie wesoło! - zerwały się okrzyki. 
   - Oczywiście przymusu nie ma, bo jedne z pań nie umieją, drugie mają za długie paznokcie, albo coś... Ale mamy zapas sterylnych rękawic lekarskich... Poza tym przy wspólnej pracy zawsze jest bardzo wesoło. Czasem wystarczy coś podać, miskę przenieść i wykonać inne pomocnicze czynności. Dziękuję, że mi tak raźnie przytaknęłyście.
   A później znów były tańce. Przypuszczam, że Wisienka był kompletnie umordowany. Tuż przed północą kazał sobie nalać "Kopnięcie Łosia", wypił setkę duszkiem, poprawił drugą setkę, powiedział ogólne dobranoc i znikł. 
  - Chodźmy i my - zachęcił mnie Leszek, a ja poczułam dziwny dygot nóg. 
   Leszek objął mnie ramieniem i poprowadził do naszego pokoiczku. 
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
C.d.n.
© Elżbieta Żukrowska 29.03.2019 r.
fot. Desert rose

czwartek, 28 marca 2019

MOŻE TO BYŁO TAK, A MOŻE NIE (opowiadanie cz. 3)



Fot. Desert rose

Może to było tak, a może nie... (część 3.)

   Zaczęłam przeglądać ogłoszenia w gazetach i internecie, miałam nadzieję, że znajdę pracę na miejscu. Nie chciałam uzależniać się od Leszka. Nie chciałam mieć długów wdzięczności! Spotykałam się z nim raz na kilka tygodni, chciałam w ten sposób podkreślić, że nie jesteśmy parą. Ale on i tak o tym wiedział. Unikaliśmy flirtowania, jednakże zawsze coś tam w naszych rozmowach zaiskrzyło. Od czasu do czasu rozmawialiśmy przez telefon. Długo. Po godzinie, nawet po dwie. Zbliżyliśmy się do siebie i wcale nie byłam zdziwiona, gdy zaprosił mnie na długi majowy weekend gdzieś aż w knyszyńskie lasy, gdzie jego przyjaciel miał daczę. Babcia od razu "jedź, dziecko, jedź", a ja miałam poważne wątpliwości, bo moje siostrunie też wybywały w plenerek... Zgodziłam się dopiero wtedy, gdy Bunia przyznała się, że będzie z nią pan Antoni. Tylko które z nich bardziej potrzebowało opieki... hm... Na wszelki wypadek przebrałam u Buni pościel aż na trzech łóżkach...
   Leszek zapowiedział, że będą tańce, ale na dworze. Całą impreza będzie na dworze, ognisko, grillowanie, spacery po lesie, za to spanie w domu, ale parami.
   - To ja nie jadę - oświadczyłam zdecydowanie.
   - Nie bądź dziecinna. Nie chcesz seksu - to seksu nie będzie. Przecież nie wyobrażasz sobie, bym cię gwałcił!
   Miałam mieszane uczucia. Po dwóch dniach namysłu zdecydowanie odmówiłam.
   - Nie wytrzymam z tobą! - wściekł się Leszek. - Nie chcesz się kochać - nie będziemy się kochać. Ale przynajmniej byś się odprężyła, poodychała leśnym powietrzem, pobyła wśród innych ludzi. Przecież potrzebujesz zmiany, powiewu nowości, odpoczynku od codziennych spraw.
   - A ilu znajomych tam spotkam?
   - Nie sądzę, abyś znała choć jedną osobę.
   - Ale dlaczego parami?
   - Tak się jakoś od dawna utarło. Wiele razy tam byłem.
   - I za każdym razem z inną kobietą. O nie! Bardzo dziękuję.
   - Jesteś nieznośna! Tak, byłem dwa razy z tą samą dziewczyną i chyba dwa razy z pojedynczymi "przypadkami" - zachichotał.
   - A później i mnie nazwiesz "pojedynczym przypadkiem". Nie, to nie dla mnie. Nie pojadę.
   - Więc to, co powiedziałem, że las, że śmiech, że nowi ludzie, inny rodzaj humoru, że luz i swobodne grillowanie, że tańce, przytulanki i kilka buziaków - to nic dla ciebie nie znaczy. Wolisz kisić się we własnym sosie. Wolisz gorzknieć, a może nawet pochlipywać w poduszkę! Wstydź się. Przecież jesteś dorosła!
   Milczałam chwilę.
   - Powiedz mi prawdę - dlaczego tak się o mnie troszczysz? - zapytałam z duszą na ramieniu.
   - Bo cię lubię. Zresztą - koniec dyskusji. Jedziesz.
   - Jadę?
   - Tak. Masz mieć dżinsy, dresy, legginsy, adidasy - wiesz - wszystko takie sportowe rzeczy. Na wszelki wypadek bluzę z kapturem, bo komary.
   - A już są?
   - Nie wiem. Na wszelki wypadek. Aha, i koniecznie grubą bajową piżamę, taką, bym się nie mógł do ciebie dobrać. Z ciepłą piżamą nie żartuje, bo tam już pewnie nikt pomieszczeń nie ogrzewa, więc w pokojach może być chłodnawo. Gdybyśmy mieli się kochać, to bym ciebie ogrzał. A tak to musisz sama o siebie zadbać.
   - Jesteś nieznośny!
   - Wcale nie. Jestem tylko do bólu uczciwy i prawdomówny.

   Przyjechał po mnie o dziesiątej rano i pojechaliśmy. Po około godzinie zatrzymaliśmy się na śniadanie i na kawę. Na daczę dotarliśmy w porze obiadowej, ale myśmy już byli po obiedzie w pięknym zajeździe... Leszek o mnie dbał. Na początku zaprowadził do położonego w zakamarkach pokoiku na parterze. Podobno był on zakamuflowany dla specjalnych gości. Zostawiliśmy tam swoje rzeczy, ale torebką nadal miałam przy sobie, właściwie nie wiem, z jakiego powodu. Na razie było tylko kilka osób, w ciągu godziny dojechały cztery wypełnione po brzegi auta. Poznano mnie niemal ze wszystkimi osobami, ale i tak nie zapamiętałam imion i nazwisk - było ich na raz zbyt wiele.W wolnych chwilach obdzwoniłam moją rodzinę, że już jestem na miejscu i że wszystko jest dobrze.
   Od Leszka dowiedziałam się, że będzie nas około dwudziestu par, znaczna ich część ma zapewniony nocleg w pobliskim pensjonacie. Gospodarza na razie nie było, a tylko zawiadująca wszystkim pani Terenia.
   - A kto jest gospodarzem?
   - Roman Paliwoda.
   Nic mi to nie mówiło. Ale za kilkanaście minut pojawił się, sam się przedstawił, przedstawił także pana Filipa Wisienkę - naszego grajka na najbliższe popołudnie i kawałek nocy harmonistę, a może akordeonistę. I od tej chwili impreza nabrała mocy!
   - Czy on się naprawdę tak nazywa?- spytałam szeptem Leszka.
   - Ależ skąd! Mówi, że to jego artystyczny pseudonim.Jest na tej imprezie od początku, chyba tylko raz odpuścił, bo był połamany, o ile dobrze pamiętam.
   Ktoś rozpalił grilla i ognisko. Ognisko było początkowo małe, ale ludziska zaraz z patykami i kiełbasą do niego, choć nie biło żarem.Nam się do żarełka nie śpieszyło, bo byliśmy po obiedzie. Leszek zaproponował spacer w las.
   - To będzie około dwóch kilometrów w jedną stronę, ale nie pożałujesz... - obiecał.
   Szliśmy obgadując imprezowych gości - w ten sposób lepiej ich poznawałam. A później skupiłam się na lesie, położonym na gęsto leżących obok siebie stromych wzgórkach. Nie było żadnych ścieżek, a Leszek prowadził jakby dolinkami. Było pięknie. Świeża, intensywna zieleń, rozśpiewane ptaki i zapach, jaki powinien być sprzedawany w miastach. W pewnej chwili Leszek gestem nakazał mi milczenie i nieznacznym ruchem ręki wskazał kierunek - przed nami pasło się liczne stado saren. Zrobiłam kilka zdjęć swoim smartfonem i dalej patrzyliśmy, a stadko z wolna odchodziło w innym kierunku. Poszliśmy i my między dolinami, Leszek nakazał milczenie, a później poprowadził na dość wysoki pagórek, było stromo! Zobaczyłam w dole parów i paśnik dla zwierząt. Nie mieliśmy szczęścia, bo zwierzaków akurat nie było, Sam zakątek był niezwykle urokliwy. Znów zrobiłam kilka zdjęć, aby pokazać Buni. Fotografowałam także przyległe wzgórza - było nieprawdopodobnie pięknie! A jednak mieliśmy szczęście, bo przybył do paśnika dostojny rogacz, sam, i zajął się słoną lizawką. W chwilę po nim przyszły trzy łanie, a za kilka minut pojawiły się dziki, siedem sztuk. Buchtowały w pasie jakby zruszonego podłoża. Później Leszek mi wyjaśnił, że jest tam wysypywane ziarno kukurydzy, jakby siane, a następnie wszystko jest zruszone urządzeniem zwanym sprężynówką.
   Staliśmy tam dłuższą chwilę, może z pół godziny. Wszystko się zmieniało. Robiłam zdjęcia i starałam się być jak najciszej. Mignął nam nawet lisek, cóż? - nie zechciał pozować do zdjęcia. Za to pokazał się dostojny dzięcioł olbrzymi i sporo drobnych ptaków, nie umieliśmy ich nazwać. Wracałam oczarowana.
   - Dzięki, że mnie tu przyprowadziłeś.
   - Umówiliśmy się z Romanem, że tylko niektórym osobom pokazujemy to uroczysko. Roman też tu dokarmia zwierzęta, szczególnie kapustą i marchwią, gdy jest zimą odwilż. Tak to sobie umyślił. Czasem zanosi jabłka. I zawsze tak, by nie robić ścieżek.
C.d.n.
~~~~~~~~~~~~~~~
© Elżbieta Żukrowska 28.03.2019 r.

poniedziałek, 25 marca 2019

RUSZAJĄC W WIOSNĘ



Ruszając w wiosnę

To bez nadziei więdną marzenia,
a kwiat miłości usycha smutnie... 
Bądź ze mną zawsze, chodź czas przemija, 
gdyż z tobą może być lepsze jutro...

Białe pióreczka znów wiatr porywa.
I drży zielony jakby szron drzew.
To jest ich pierwsza z wiosną okrywa...
A my?
Łzy wczoraj solą, dziś... radosny śmiech.

Dla nas obojga jest pieśń słowicza,
marzenia znowu płyną pośród ech!
Czupurna miłość serce przenika,
z piersi radosny popłynie śpiew.

© Elżbieta Żukrowska 25.03.2019 R.
fot. z internetu

niedziela, 24 marca 2019

MOŻE TO BYŁO TAK, A MOŻE NIE ( opowiadanie - cz. 2. )


Fot. z internetu

MOŻE TO BYŁO TAK, A MOŻE NIE (opowiadanie - cz.2.)

   Czyli tak:
  Zepsuło mi się autko, a mój stary mechanik po wypadku nie wrócił już do pracy i znalazłam innego mechanika (a jakże - z polecenia) Kajetana. Wygłupiłam się z zaproszeniem go na kolację.
  Dyrektor ekonomiczny, to jest Leszek Zambrzycki, wstawił się za mną na tyle konkretnie, że w mojej korporacji poszłam windą do nieba, a on sam do innego wielkiego towarzystwa i przez długi czas nie miałam z nim kontaktu.
  Kupiłam znów renówkę - Reno clio, siedmioletnie, benzynka, klimatyzacja, podgrzewane przednie siedzenia i nie wiem co jeszcze. Kajtek mnie trochę poduczył, a trochę mąż Róży, niestety, ciągle czułam, że nie wykorzystuję wszystkich możliwości samochodu, że większość "pstryczków i guziczków" jest dla mnie wielką tajemnicą. Jednak Kajtek nie miał więcej czasu, a mąż Róży znów wyjechał na południe Europy, on ciągle był w rozjazdach, ale czego się nie dotknął - zaraz z tego były pieniądze. Tak było i z moją renówką, którą w krótkim czasie sprzedałam za dużo większe pieniądze, niż kupiłam! Trafił się taki amator... Kajtek znalazł mi wtedy Hyundai Tucson, wyjątkowa okazja, zaledwie dwuletnie auto i na dodatek automat... Zapożyczyłam się i kupiłam. To tyle o samochodach.
   Bunieczka nam się przeziębiła i całą zimę jeździliśmy do niej na zmianę, wprawdzie wyszła z tego zapalenia płuc, ale mocno podupadła na zdrowiu i wiedzieliśmy, że to dobre już nigdy jej nie wróci. Spędziła nawet trochę czasu w szpitalu... Bunia była "dwubiegunowa", doskonale znała angielski i uczyła go w szkole średniej, a także dawała prywatne lekcje. Dzięki niej całą nasza siódemka biegle mówiła po angielsku. Ponadto Bunia uczyła w szkole dla dzieci specjalnej troski, co dało jej szybką emeryturę. Będąc na emeryturze zrezygnowała z uczenia angielskiego w liceum, a zostawiła sobie tylko korepetycje. Nauczyłyśmy ją posługiwać się komputerem, dzięki temu udzielała także lekcji przy pomocy Skype. Była szczęśliwa.
   Natomiast moje życie zaczęło mnie nużyć, w związku z tym szukałam dla siebie czegoś, co wypełniłoby mi przyjemnie czas. Nie chciałam być ciągle "w pracy", nawet siedząc na kanapie przed telewizorem z lampką wina w garści. A tak właśnie się działo - moje myśli skupione były wokół sprawozdań, analiz, służbowych spotkań. I przy Buni.
   Imieniny obchodziłam zawsze piętnastego czerwca i przez parę lat robiłam z tej okazji dużą rodzinną imprezę. Przyjeżdżał nawet Marcin z Jolanką z Budapesztu. Pozostali młodzi ochoczo imprezowali także na swoich imieninach. Ale doszliśmy do wniosku, że tak duże imprezy będziemy urządzać dla naszej babci, zawsze w ostatnią sobotę sierpnia - tuż przed Buni imieninami. Robiliśmy to w którymś domu (najczęściej u Jagody) lub w restauracji. Na prawdziwy dzień imienin przygotowywaliśmy babci imprezę u niej w domu, tak by mogła spotkać się ze swoimi przyjaciółmi. A miała ich całkiem sporo. Najważniejszy był pan Antoni... Zazwyczaj goście do niej zaczynali schodzić się już około dziesiątej rano, a my na zmianę pełniliśmy coś jakby kelnerski dyżur. Goście się zmieniali, jedni przychodzili, drudzy odchodzili, a nasza Bunieczka była przeszczęśliwa. Nie mogła się nas nachwalić - nikt w świecie nie ma tak dobrych wnuczek. I tego jedynego wnuka. Tak jak ona. A tu już nawet sypnęła się garść prawnucząt...
   Wracając do mnie... Obawiam się, że zaczęłam gorzknieć i często odpowiadam sarkastycznie. Trzeba się było jakoś ratować...
   W pracy miałam jedynie koleżanki. Przyjaciółką była Bunia i moje siostry. Teraz, kiedy dobijałam trzydziestki - obie były zajęte swoimi rodzinami (małe dzieci, szkoła i praca), czułam, że nasze stosunki ulegają zmianie. W końcu byłam i ja na tyle dorosła, że koniec z ustawicznym szukaniem dla mnie faceta (moja najwyższa irytacja!!). Natomiast Bunia potrzebowała nas coraz bardziej - zakupy, sprzątanie, prasowanie, coraz częściej nawet gotowanie.
   Któregoś dnia poczułam się bardzo zmęczona. W pracy miałam trudny dzień, później wpadłam do dużej galerii na konieczne zakupy (miałam na nogach ostatnie rajstopy!), trochę za dużo oglądałam, więc w końcu zatrzymałam się na kawę. Zjeść tu jakiegoś gotowca, czy jednak w domu rozmrozić zupę i "coś tam", co akurat w ręce wpadnie...
   - Cześć Oliwio! - w moją stronę pochylał się Leszek Zambrzycki, mój były ekonomiczny. Nie widziałam go około dwóch lat!
   Aż wstałam, aby go uściskać i wycałować. Jakoś tak spontanicznie, radośnie. Uniósł mnie do góry niczym laleczkę, a buzia mu się śmiała!
   - Mogę się przysiąść? Zgłodniałem bardzo przez te zakupy!
   Zamówił sobie olbrzymi kebab z różnymi sosami, a i mnie namówił na maleńki, dziecinny. Wzięłam też drugą kawę, a on Coca Colę i duży kubas kawy. Rozmawialiśmy chaotycznie, ale radośnie. Dawniej miedzy nami nie było żadnej zażyłości, a teraz rozmawialiśmy jak bardzo bliscy przyjaciele. Chyba ja się pierwsza zorientowałam, ale uznałam to za coś bardzo pozytywnego. Rozmawialiśmy o pracy, o życiu, o samochodach, o zakupach, o wszystkim. Te dwie godziny wprost się nam mignęły, a nadal nie chciało się nam rozstawać! Na szczęście mój rozsądek wziął górę, pożegnaliśmy się, ale teraz mieliśmy wymienione numery telefonów i obiecaliśmy sobie być w częstym kontakcie.
   Tego wieczoru, prasując kilka bluzeczek, cały czas myślałam o Leszku. Bardzo chciałam utrzymać z nim towarzyski, przyjacielski kontakt. Byłam podekscytowana, pełna energii, ożywiona. Leszek wydawał się być drzwiami do świata towarzyskiego. Tymczasem przydał mi się po kilku dniach i to w sprawach służbowych. Był czas grypy grypą poganiany. Połowa pracowników była na zwolnieniach lekarskich, a dwaj szefowie ugrzęźli w jakimś gigantycznym korku poza miastem i szefowa wydelegowała mnie na biznesowy lancz. To ten mój angielski - miałam się dogadać z Arabami, ewentualnie zatrzymać ich do przyjazdu dyrektorów, ewentualnie umówić nowy termin. Załatwiałam już podobne sprawy z Polakami i Anglikami, ale świat arabski? Czy oni w ogóle zechcą rozmawiać z kobietą? Owszem, potraktowali mnie dobrze, ale ich angielski był jakiś dziwny, nie mogłam się porozumieć. I wtedy okazało się, że na sali jest też Leszek w licznym towarzystwie. Skinął mi lekko głową, a wychodząc podszedł do mnie i zapytał, czy mam jakieś problemy. Miałam. Podesłał mi swojego tłumacza.
   Zatelefonowałam po kilku dniach do Leszka, by mu podziękować.
   - Lepiej spotkajmy się na kawie tam gdzie ostatnio, to pomożesz kupić mi kilka koszul. W sklepie jestem bezradny jak maleńkie kocię - powiedział Leszek.
   Spotkaliśmy się, z łatwością dokonaliśmy zakupu sześciu koszul ("Nie będę za chwilę znów tu przychodził!") i poszliśmy na kawę, ale już do porządnego lokalu. Lecz w drzwiach spostrzegłam, że...  Zrobiłam w tył zwrot i pojechaliśmy z Leszkiem na kraj świata, za miasto. Po drodze wyjaśniłam Leszkowi, co mnie tak spłoszyło - otóż w otoczeniu innych kobiet z pracy siedziała moja szefowa - Dorotka Wikanowska. Za cholerę nie chciałam się znaleźć w jej pobliżu także po pracy i to w dodatku z Leszkiem.
   - Zauważyła cię któraś z nich?
   - Nie sądzę. Wszystkie były skupione na Wilkanowskiej.
   - No to coś ci powiem. Ten twój awans sprzed dwóch la... Trochę nacisnąłem na Tytusa Tarnawskiego, to mój kumpel ze studiów. I był mi winien przysługę... A naczelny mnie poparł. Dorota mało zawału nie dostała, jednakże musiała się zgodzić. Niestety - teraz Tytus wyjeżdża do Londynu i już nie będzie mógł się tobą opiekować. Robił to dyskretnie, z daleka. W tej sytuacji  Dorota może zacząć się na tobie wyżywać. Szukaj nowej firmy, dobrze ci radzę.
   - Dzięki za info. Będę się miała na baczności, a i za pracą rozejrzę się troszkę bystrzej.
   - Mam kontakty na Wybrzeżu...
   - Jestem typową Polką, wiele spraw mnie tu trzyma, nie mogę wyjechać tak z dnia na dzień.
   - To znaczy co cię tak trzyma? Wymień mi pięć powodów.
   - A dlaczego aż pięć? Wystarczy jeden, a dobry.
   - Mów!
   - Babcia. Ma blisko osiemdziesiąt lat, a ostatnio bardzo podupadła na zdrowiu. Mieszkanie. Tutaj mam je w dobrym punkcie, lubię je, ciężko by było je sprzedać... Także tutaj mam całą swoją rodzinę. Wyjeżdżając do Gdańska, Szczecina czy Koszalina - jakbym odcinała się od korzeni.
   - To wszystko?
   - Tak. Oczywiście dojdzie jeszcze problem znalezienia pracy i mieszkania.
   - A gdybym powiedział, że jedno i drugie już na ciebie czeka?
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
C.d.n.
© Elżbieta Żukrowska 24.03.2019 r.

WYTYCZNE PRZED ŚWITEM




Wytyczne przed świtem

Na starych ptakach bielone skrzydła
flaszki fałszują własne obrazy
przetopić woski konie osiodłać
pogalopować zgodnie z rozkazem

Falochron chroni fale rozbija
bóg morza nie dba o żadne względy
o plaży mówi że jest niczyja
a mewa skrzeczy że wciąż jest trendy

Zaczerpnąć tlenu śmiechem wygodzić
szybko zapomnieć o smutnych ptakach
wszystko się zmienia jak to w przyrodzie
Miłość? Podobno jest byle jaka

Lepiej samotnie brodzić nad morzem
szukać muszelek znajdować jantar
mewie nie wierzyć cokolwiek powie
wiersze spisywać na białych kartach

© Elżbieta Żukrowska 24.03.2019 r.
fot. własna

piątek, 22 marca 2019

MOŻE TO BYŁO TAK, A MOŻE NIE ( opowiadanie - cz. 1. )


   Fot. Władysław Zakrzewski


MOŻE TO BYŁO TAK, A MOŻE NIE...

Wspomnienie tego samego zdarzenia przez dwie różne osoby zawsze wygląda inaczej. Ale ja chciałam o mnie...

   Żyłam w trzech różnych światach - Buni (to jest babci Broni, matki mego taty Jacka), obojga rodziców i w moim własnym. Ale ciągle byłam tą samą osobą Oliwią Mazur. Babcia Bunia zaś to było najlepsze, co mnie spotkało w życiu. Ponadto była ostoją, głównym filarem, opiekunką i Mądrością nad Mądrościami - jak ją czasem nazywaliśmy (MnadM). Była nam bezgranicznie oddana i umiała zaskarbić sobie nie tylko naszą miłość, ale i specyficzne uwielbienie. Gdyby mnie ktoś zapytał, kogo kocham najbardziej - tak teraz jak i kiedyś - Bunia była na pierwszym miejscu. Oczywiście głośno powiedziałabym, że rodzice i rodzeństwo, ale to by było takie moje małe kłamstwo. Bunia zawsze była pierwsza. A o pół stopy za nią rodzice i rodzeństwo.
   Miałam dwie siostry - Różę i Jagodę. Miałam też ciocię Agatę - siostrę mego tatuńcia (hm... Jacek i Agatka... Agatka była starsza od ojca).
   Moje siostry uparły się, że muszą zdobyć bogatych mężów. Może dziwne, ale ja o tym wcale nie myślałam. Mąż był bardzo odległym pojęciem. A moje siostrzyczki faktycznie znalazły bogatych mężów, najpierw młodsza Jagódka, nieco później Róża. Domy full-wypas, samochody, stanowiska i na dodatek prawdziwa kwitnąca miłość... Tylko pozazdrościć. Dzięki koneksjom Jagódki i ja dobrze wystartowałam po studiach. Obie pracowałyśmy w potężnych korporacjach... Natomiast Różyczka poszła swoją drogą - w świat mody. Pracowała w kilku różnych pracowniach i czasopismach, aż wreszcie rzuciła to wszystko, dzięki mężowi kupiła salon odzieżowy, ale już nie dobierała towaru, tylko na zapleczu sama szyła. Uszyła trzydzieści sukien ślubnych, dwadzieścia kompletów dla mam panien młodych i około czterdziestu sukieneczek dla dziewczynek w wieku od trzech do dziesięciu lat - z resztek, ze skrawków. I z tym wystartowała. Bajecznie! Po dwóch latach był to już najlepszy salon w wojewódzkim mieście - to nie w kij dmuchał! Teraz na życzenie sprowadzała nawet suknie z Francji i z Włoch, od znanych projektantów i za zawrotne pieniądze! A mnie obiecała suknię za darmo.
   Można było powiedzieć, że mimo różnych przeciwności losu, byłyśmy dobrze ustawione. Początkowo, po śmierci rodziców, mieszkałyśmy z Bunią w ich mieszkaniu, to znaczy w naszym mieszkaniu po rodzicach, a babci lokum było wynajmowane. Później moje siostry kolejno wyfrunęły z domu i Bunia też wróciła na swoje, a ja... Musiałam się wreszcie ogarnąć. Miałam dwadzieścia siedem lat i chwilowo byłam bez żadnego absztyfikanta. Gdzieś tam w środku zegar biologiczny przypominał, że już czas... W pewnym sensie należałam do osób bywałych w świecie - rauty, benefisy, przyjęcia, nawet bale, nie mówiąc o premierach kinowych i wyjściach do teatru. Ale to nie było to! Zazwyczaj towarzyszył mi jakiś kolega z pracy, który też był singlem )na przykład Artur po dwóch rozwodach, albo Czesiek porzucony przez żonę, która jednak nie chciała dać mu rozwodu), a bywało, że szłam z koleżanką, a dwa razy poszłam nawet sama, bo akurat moja obecność była obowiązkowa. Babcia się trochę burzyła... Ciągle nie byłam zakochana. Facetów do seksu było na pęczki, ale brak było takich do wspólnego, długiego życia. Moje siostry zapewne wyczerpały limit szczęścia przypadający na naszą rodzinę - jak czasem żartowaliśmy przy licznych rodzinnych spotkaniach. Miałyśmy to we krwi, by wpadać jak najczęściej do Buni. Wpadały także dzieci cioci Agatki - trzy córki: Marta, Justyna i Elżbieta oraz syn Marcin. Marcin wpadał najkrócej, albowiem zakochał się w Węgierce i po ślubie zamieszkał w Budapeszcie. Mimo wszystko byliśmy bardzo zżytą rodziną. I tylko ja jedna w dramatyczny sposób byłam solo - tak twierdziła Bunia.
   Ciągle jeździłam starą renówką, którą miałam w spadku po tacie. Miała dobry silnik i przerdzewiałe blachy, a mój mechanik mówił, że czas jej świetności minął dziesięć lat temu. Jakoś było mi dziwnie szkoda wydawać kasę na nowe auto. Renówka w tym miejscu jest bardzo ważna, gdyż dzięki niej poznałam mechanika imieniem Kajetan, ale mówiło się na niego zwyczajnie Kajtek, bo za Kajetana był gotów powyrywać nogi z wiadomego miejsca. Kajtek miał wygląd typowego mięśniaka i rzeczywiście spędzał na siłowni dość dużo czasu. Wymienił w mojej renówce chyba wszystkie blachy a następnie sprzedał ją za całkiem przyzwoite pieniądze. Mąż Róży znalazł dla mnie inne autko, używane, siedmioletnie, a Kajtek je przetestował i radził kupić. Kupiłam, bo dwa tygodnie bez własnego samochodu to już zdecydowanie za długo. Zaprosiłam Kajtka na kolację. Do restauracji. Dziewczyny - nigdy tego nie róbcie! To faceci mają nas zapraszać! Kajtek się spłonił jak dziewica i powiedział, że chwilowo nie może, bo ma chorą żonę, wiec musi jak najszybciej do domu, gdzie czekają dzieci. Trójka. Poczułam się tak, jakbym dostała w twarz... Nie nosił obrączki, co w końcu u mechanika samochodowego nie jest czymś nadzwyczajnym...
   Był to pierwszy facet, który wzbudził moje zainteresowanie...
   W krótkim czasie po tym JA wzbudziłam zainteresowanie mego dyrektora od spraw ekonomicznych. Wiedziałam, że nie wolno mi zasygnalizować nawet cienia aprobaty. Już coś takiego się działo między pracownikami jakiś rok temu. Nasza szefowa wezwała tę parę do siebie i kazała jednemu z nich natychmiast zwolnić się z pracy. Sami mieli ustalić, które z nich. Do zwolnienia nie doszło, bo się rozstali, ale czy to nie było bolesne?
   Kiedyś i ja się rozstałam. Dawno temu, w maturalnej klasie. Zaczęliśmy chodzić ze sobą w wakacje przed maturą. Byliśmy z równorzędnych klas tej samej szkoły. Dobrze nam było razem. Piotr był jakby moim opiekunem, kiedy byłam zdołowana po śmierci ojca. Z tego zrodziła się garść uczuć i przyjaźń. Ale on oblał maturę, a ja poszłam na studia. Nie mieliśmy dla siebie czasu. Potem Piotra wzięli do wojska i wszelki kontakt z nim się urwał. Widocznie nie kochał dość mocno - tak to sobie tłumaczyłam. Nie miałam partnera na bal maturalny. Jacek się poświęcił i przyjechał z Budapesztu... Mogłam iść z kolegą z klasy, ale się uparłam, że nie... A Jacek żartował, że mi Węgra przywiezie. Nie - mówiłam - bo to są kurduple. Facet to musi być facet, kawał chłopa, a nie jakiś okruszek na wymarciu. Dziwne, ale nie spotkaliśmy się z Piotrem nawet przypadkiem. A przecież mieszkaliśmy w tej samej dzielnicy...
   Babcia kładła nam do głowy, że za chłopakami nie wolno latać. Wzięłam to sobie bardzo do serca. Zapewne ktoś ze znajomych wiedział coś o Piotrze, ale ja nigdy nie zapytałam. Nawet Marka, który się z Piotrem przyjaźnił. Nie to, że spotykałam Marka codziennie, ale przynajmniej raz w roku, to na pewno! Kiedyś tylko Marek zapytał, ile mam już dzieci. Odpowiedziałam, że nadal jestem singielką i nie wiadomo, czy w ogóle się dorobię dzieci. I tyle. Założyłam, że przekazał to Piotrowi, o ile nadal się kumplowali.
Ach, dyrektor ekonomiczny... Lubiłam go, myślę, że byłby z niego dobry kumpel albo facet do łóżka. Czy stały partner? Wątpię. Według Buni był zbyt przystojny. Bunia mówiła, że większość przystojniaków jest rozpuszczona przez kobiety, że są szybcy do zdrady i na dodatek wszystko im uchodzi płazem. Może i tak. Ale między mną a dyrektorem nie było chemii. No i na dodatek praca. Nie, to nie dla mnie. Ale pobył w naszym towarzystwie niespełna rok i odszedł do innej firmy. A ja zostałam wtedy dość wysoko awansowana, po długim czasie dowiedziałam się, że to dzięki niemu... Kiedy przypadkiem wpadliśmy na siebie w jakiejś galerii - ja jeszcze o tym nie wiedziałam. Dałam się zaprosić na kawę z ciastkiem, na spacer, na następną kawę z ciastkiem. I wreszcie wróciłam do domu. Sama. Bez dyrektora!
C.d.n.
© Elżbieta Żukrowska 22.03.2019 r.

czwartek, 21 marca 2019

NIE PODGLĄDAJ WIOSNY!




Nie podglądaj wiosny!

A jedz ją łyżkami!

Iskry mam na palcach,
a spisuję nuty
tej słowiczej pieśni,
choć tak mało liści.
Wiosna dobrze nie lśni,
narcyzy chcą kwitnąć,
ale wiatr je mroczy.
Chłodny wiew od Wisły
lub bardziej z północy...
Centrum w nas,
w jabłoniach,
co ledwo rozkwitły,
I w sercu z piernika
szeleszczącym folią...
Iskry mam...
Księżyc zagląda w oczy...
Nie wiem, nie pamiętam..
To TY ?

© Elżbieta Żukrowska 21.03.2019 r.
fot. Zdzisław Marcinkiewicz

wtorek, 19 marca 2019

ZE STASZKIEM W. - CAŁY NASZ ŚWIAT




Warsztat

Ze Staszkiem W. - cały nasz świat!

Staszku - spacer to niewąski, bo zapraszam Ciebie w... książki.
Nam już zdrowie nie chce służyć, po co się spacerem nużyć...
Ty sonecik, ja nowelkę - podróże odbędziem wszelkie.
W Twoich wierszach jest świat cały, w moich jakby trochę mały...
Z opowieści to wynika, że dłużej słychać słowika.
I dosłownie w dwie minuty można z Wenecji do Huty...
Korzystając z takich czarów można kicać niczym zając,
można wcielić się w wiewiórkę lub zachwycać się ogórkiem.
Wszystko można! Nawet w kosmos! Byle wyobraźnią wstrząsnąć!
I tak czytając sonety ulatujmy gdzieś... niestety!
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

© Elżbieta Żukrowska 19.03.2019 r.
fot. Tapeciarnia - globus

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Ps
A kiedy przyjdzie nam fantazja
- hajda na koń i dalej jazda!

Z ARTUREM B. DO GOŁDAPI MKNĘ




Warsztat

Z Arturem B. do Gołdapi mknę! /8x8/

Wiosna! Mapa i sprawdzanie, gdzie tu jechać jak najtaniej.
Przeczesawszy palcem mapy - padło: w drogę do Gołdapi!
Północ Polski, piękne miasto, pomysłowi można klasnąć.
Gdy na luz puścimy wodze -   inne miasta są po drodze.
Bez pośpiechu i z humorem te poznamy przed wieczorem.
W Płońsku już zjemy śniadanie, na obiad w Piszu się stanie.
Później zaś reasumując - piękna Polska, nic tu ująć.
Przejeżdżamy kawał drogi i jest Gołdap - Boże drogi!
Miasto róż, dziś tonie w kwiatach i tak jest każdego lata.
Przyjeżdżają tu turyści wakacyjny sen swój ziścić.
Park Zdrojowy - niespodzianka - są tam tężnie i solanka...

© Elżbieta Żukrowska 19.03.2019 r.
fot. Gołdap.WM.pl - Tężnie

Z ROMKIEM I RYSIECZKIEM DO MOSKWY NA WYCIECZKĘ



WARSZTAT

Z Romkiem i Rysieczkiem do Moskwy na wycieczkę /8-8/

Tu Romeczek, a tam Rysiek, przez nich przecież ledwie dyszę.
Zaprosili na wycieczkę, nie dam rady. Choć troszeczkę...
I wołają mnie do auta, wiosna, a jam licha warta!
Nie dam rady, nie pojadę, może lekarz niech mnie zbada...

Zawieziono mnie, a jakże, do lekarza, który wszakże
przebadawszy mnie w pośpiechu nic nie znalazł. "Może jechać!"
Chłopcy są zadowoleni, auto, sprzęgło - pęd mam cenić!
I jedziemy na wycieczkę. Dobrze, że mam walizeczkę.

Właśnie sprawa się wydała - że przed nami Moskwa cała!
Teraz autem na lotnisko, a później już będzie blisko.

© Elżbieta Żukrowska 19.03.2019 r.
fot. Tapeciarnia - Drapacze chmur w Moskwie

piątek, 15 marca 2019

GWÓŹDŹ /opowiadanie/




Już od dawna chodził za mną GWÓŹDŹ, a konkretnie - opowiadanie o nim. Dobra - biorę się do dzieła.

GWÓŹDŹ  /opowiadanie/

   Gwóźdź. Tak się nazywam.
   Przez dobrych dziesięć lat tkwiłem w ścianie stajni, na zewnątrz. Facet w starym, zniszczonym kapeluszu wieszał na mnie bat. Obok, na potężnym drewnianym kołku wisiało chomąto. W zasadzie kołków było kilka, bo i tych "narzędzi pracy" dla koni też było kilka. A na oddzielnym wisiały lejce, te gorsze, zniszczone, ale jednak skórzane. A były i inne, Facet w Kapeluszu mówił o nich "parciane".
   Tkwiłem sobie w tej ścianie i tkwiłem. Obserwowałem podwórko i to wszystko, co było na nim niezwykłe. Wcale się nie nudziłem. Czasem rozmawiałem z batem. Nie był rozmowny. Najwyraźniej cierpiał nad tym, że służył do bicia. Prawdę powiedziawszy bardziej do straszenia, niż do bicia, bo Facet w Kapeluszu kochał konie najbardziej na świecie i jedynie nadzwyczajna sytuacja zmuszała go do bicia koni. Nie widziałem tego - bat tak mówił. Po biciu był bardzo nieprzystępny, potrafił nie odezwać się i przez tydzień.
   A później nagle szast-prast i konie przeniesiono do nowo wybudowanej stajni. Było tam specjalne pomieszczenie na te wszystkie końskie akcesoria, bo już nie widywałem ani chomąta, ani lejcy, ani nawet bata. Nawet wóz stojący zazwyczaj na środku podwórka też był teraz w tamtym budynku. A ten mój, zanim jeszcze zaczęły się jesienne słoty zwyczajnie rozebrano, nie zapominając przy tym o wyjęciu mnie ze ściany i wrzuceniu do skrzynki z innymi takimi jak ja, już używanymi gwoździami.
   Trudno powiedzieć, ile czasu tak przeleżałem - rok? Może dwa lata? A może tylko miesiąc. W zasadzie cały czas spałem między innymi krzywymi i lekko podrdzewiałymi braćmi. Nie rozmawialiśmy. To wtedy zorientowałem się, że jestem wyjątkowym gwoździem, gdyż chętnie bym pogawędził, ale moi towarzysze nie umieli... Taaak...
   Któregoś dnia Facet w Kapeluszu siedząc na brzozowym pieńku kolejno wyjmował nas ze skrzyneczki, prostował przy użyciu młotka... Wiecie jak to wygląda: twarde kowadło, zimny młotek i kilka stuknięć. Nie, to nas nie boli - a przywraca do lepszego życia. Jakby zmiana w atomach. A przy okazji i rdzy trochę z nas spadnie... Później znów długo leżałem w skrzynce. Aż do wczesnej wiosny. Wiem, bo jeszcze nie było jaskółek, kiedy dzięki mnie przybito do już zamocowanego w ziemi kołka dość grubą żerdź - byłem na zewnątrz! Stanowiłem maleńki, ale bardzo ważny element płotu. I to wysokiego. W poziomie były trzy takie żerdzie, równiutkie, wygładzone. Kiedy Facet w Kapeluszu i ten drugi - Facet w Granatowych Spodniach - montowali ogrodzenie, dowiedziałem się z ich rozmowy, że to będą pastwiska dla koni. No proszę! Będzie tu łąka, a w zasadzie łąki - po obu stronach płotu zapowiadała się zieleń, w oddali był las, a z drugiej strony zieleniejące dopiero pola. Do stajni było niedaleko.

   Świat piękniał z dnia na dzień.
   A ja przeżywałem swoją drugą młodość wsłuchany w podniebną pieśń skowronka. Dlaczego ludzie czekają na jaskółki? Przecież skowronki i bociany ogłaszają wiosnę.
   To był bardzo dobry czas dla mnie. Słonko i deszcz. Powiewy wiatru, śpiew ptaków, zapachy z różnych stron... Wreszcie i konie pasące się na łące.
   Lubiłem, gdy na płocie przysiadały ptaki. Z kukułką nie mogłem się dogadać, a przylatywała pewna... jedna... Raczej brzydko bym ją nazwał... Lubiłem wróble! Przylatywały całym stadem, rozszczebiotane, wesołe, ruchliwe i gadatliwe. Znosiły mi wieści z całej okolicy. Dzięki nim byłem na bieżąco niemal ze wszystkim. Czasem przylatywała sroka. Bardzo się wymądrzała, ale... lubiłem ją i wybaczałem różne głupie uwagi, bo czego można wymagać od sroki... Czasem przylatywał też dzwoniec, za każdym razem zachwycałem się jego nieprawdopodobnie piękną piosenką. Lubiłem sowę. A dokładnie rzecz biorąc był to pan sowa imieniem Hubert. To był KTOŚ. Z nim mogłem się zaprzyjaźnić... Mądry ptak. Dowiedziałem się, że te pęczki piórek na głowie to wcale nie są uszy! Sowy mają wokół oczu i dzioba szlarę, czyli pióra promieniście ułożone, sztywniejsze od innych. Skupiają one fale dźwiękowe o wysokich częstotliwościach. W obrębie szlary, na jej krawędzi, leżą sowie uszy, otoczone zagłębieniem, przechodzącym dalej w rynienkę w upierzeniu... Mój pan Hubert marudził też coś na ten temat, że jego małżonka, szanowna Sofia, jest od niego większa... Opowiadał też o tym, jak bardzo jest zapracowany zdobywaniem pokarmu, gdyż zazwyczaj wyprowadza ze swoją małżonką aż trzy lęgi podczas jednego roku... A on, pan Hubert musi wykarmić i młode i żonę...
Przylatywały też inne ptaki, ale nie ze wszystkimi wchodziłem w komitywę. O, byłem w bliskich stosunkach z kilkoma bocianami...
   Wreszcie na łąkę wyszły konie! Tęskniłem za nimi. Były teraz na wpół wolne, nawet bez kantarów. Często grzecznie gryzły trawę, która wreszcie była odpowiednio soczysta. Ale od czasu do czasu urządzały galopady, tarzały się, rżały. Było w nich zachwycające, pierwotne piękno, nigdy nie mogłem się dość napatrzeć. Konie wyprowadzano na łąkę także zimą, szczególnie gdy było dużo śniegu. Mam wrażenie, że to uwielbiały!
   Czasem obok mnie działy się rzeczy absolutnie niezwykłe! Na przykład kiedyś Facet w Granatowych Spodniach przyprowadził Dziewczynę z Białymi Włosami. Długo stali przy płocie patrząc na konie i opowiadając takie rzeczy, że... Że zapragnąłem być kimś innym, a nie zwykłym gwoździem w ogrodzeniu. I gdybym mógł, to bym zapłakał nad swoim losem. Ale nie mogłem. I dalej tkwiłem w kołku w płocie i to ten kołek zapłakał... Zrozumieliśmy się bez słów - obydwaj samotni... ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~   
© Elżbieta Żukrowska 15.03.2019 r. 
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Wiadomości o uszach sowy zaczerpnięto z Wikipedii.
fot. z internetu

wtorek, 12 marca 2019

WENA? GDZIE JEST WENA?




Wena? Gdzie jest wena?

Wena kącik znalazła cichutki
obok kota, co mruczy najsłodziej.
I usnęła, nie tworzy już nutki,
nie udaje, że z niej jest czarodziej.

Wtula uszka w mięciutkie futerko,
grzeje rączki pod kotka łapkami.
A kot śni kocie sny. Czasem zerka,
czy się sen nie zamienił w aksamit.

Wena śpi. A ja wierszy nie piszę.
Mój przyjaciel też jest zasmucony.
Ktoś przynagla go do pisania,
nic nie może bez weny, bez żony...

Przyjaciółka zaś siedzi u okna
i lustruje to ogród, to drogę.
Bo jej wena "drapnęła" już wcześniej,
bez niej pisać nie idzie niebodze...

No i proszę - ta moja też znikła!
Już nie tuli się słodko do kotka.
Proszę ją odprowadzić do domu,
gdy ktoś z państwa przypadkiem ją spotka.

© Elżbieta Żukrowska 12.03.2019 r.
fot. Desert rose

piątek, 8 marca 2019

RADZĘ SOBIE




Radzę sobie

Dzień kobiet robię sobie sama:
kupuję kwiaty i szampana,
lody w pudełku, kurczaka z rożna
i garstkę frytek - jeśli można.

Mieszkanko sprząta mi Ukrainka,
znalazłam taką - miła dziewczynka.
Zakupy sąsiad mi przywozi,
stąd wie, że szampan się u mnie mrozi.

On nietrunkowy - przychodząc w gości
to co najwyżej o kawę prosi.
Lecz gdy rogale czasem wypiekam
- niemal pod mymi drzwiami już czeka.

By za podwózki się oddziękować
muszę mu czasem sernik szykować.
A on wyraźnie rozpromieniony
z blachą sernika wraca do... żony!

© Elżbieta Żukrowska 8.03.2019 r.
fot. Desert rose