STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska
Cz.14. Koniec sierpnia 2020.
Wierzbina. Stryj Bela.
Stryj Bela przyjechał bez
zapowiedzi. Był wyraźnie zgnębiony. Stefania już wiedziała, że
ciocia Basia trafiła do szpitala, ale nie znała szczegółów –
sprawy kobiece, poważna operacja – tylko tyle. Sam był chory,
na lekach, ale na ten temat nie rozmawiał, ani nie skarżył się
na dolegliwości. „Bardzo możliwe – pomyślała Stefania –
że dzieciom nic nie powiedział. A może i cioci Basi.”
- Nie mogę sobie znaleźć miejsca w domu – wyznał po krótkim
powitaniu – a właśnie nawinął mi się pod rękę Filip, więc
kazałem mu przywieźć się do ciebie. A te moje gówniary zabrały
mi piersiówkę. Rozumiesz? Bo one wiedzą lepiej. Dasz mi
kieliszeczek czegoś dobrego?
- Bardzo mi przykro z powodu
cioci. Herbata? Ale z twojego przyjazdu to bardzo się cieszę.
Dziś jakoś czuję się trochę samotna. To u mnie rzadkość. A
koniaczek zaraz przyniosę. Czy na pewno można go łączyć z
lekami?
Stryj w odpowiedzi skinął
głową. - Cieszę się, że jeszcze mnie lubisz, takiego starego
dziada... - Szedł prosto na werandę, bo tam mógł palić cygara.
Stefcia zakrzątnęła się w kuchni. Nie miała nic specjalnego do
herbaty z wyjątkiem ptasiego mleczka. Zebrała wszystko na tacę –
łącznie z popielniczką. Dołożyła szklaneczkę ze słonymi
paluszkami. Stryj, zamyślony, siedział w fotelu.
- Za
dużo ludzi jest u mnie w domu – poskarżył się jak dziecko.
-Zlecieli się wszyscy niczym sępy. Ale nie widzę, by jakoś
specjalnie mocno przeżywali chorobę matki. Jest taka powszechna
znieczulica, która ogarnęła także moje dzieci. To bardzo
przykre – mówił słodząc herbatę i nieuważnie ją mieszając.
- Najgorsze jest to, że nie mogę się zobaczyć z Basią. Stałem
pod drzwiami szpitala jak przed wysokim murem – zakaz odwiedzin.
Niech ich licho z tym zakazem... Jestem taki bezradny... Taki
bezradny... Sama wiesz, że nie było dla mnie rzeczy nie do
załatwienia, spraw nie do przeskoczenia. A tu nic. Nawet kontakt z
lekarzem maksymalnie utrudniony... Niech ich licho... - powtórzył
rozżalony. - Dziś szpital to gorzej niż więzienie. Dowiedziałem
się tylko tyle, że nie będą jej operować na miejscu, a wywiozą
do kliniki onkologicznej. Zabijają mnie tymi zakazami. Nie mogę
się obejść bez Basi. - Zapatrzył się w zieleń za rozsuniętymi
oknami werandy, a później upił trochę koniaku.
- Ale
masz przecież telefon...
- Tak, jednak ona jest chyba
albo zbyt słaba, albo całkiem załamana. Przecież była pod
opieką ginekologiczną, więc skąd taka nagła zmiana, takie
pogorszenie? Niczego nie mogę się dowiedzieć, ginę w domysłach
i gdybaniach.
- Trzeba wierzyć, że wszystko będzie
dobrze.
Stryj machnął niecierpliwie ręką – wiedział
swoje. Wypił drugi łyk alkoholu.
- Hubert też
przyjechał? - zapytała Stefcia, aby podtrzymać rozmowę.
- Cała trójka: Agata, Marzena i Hubert. Dobry koniaczek... Już
mi trochę puszcza to napięcie... Oni myślą, że ja sobie nie
poradzę. A tym rozgwarem w domu tylko mnie denerwują, więc
uciekłem do ciebie. U ciebie zawsze jest spokój. Zawsze był...
Zawsze. A wiesz co? Moją sąsiadkę okradziono. Jakiś domokrążca
przyszedł, podsunął jej pod nos coś do powąchania, uśpił ją
w ten sposób, a potem z kumplami splądrował całe mieszkanie!
Trzech ich było, ktoś ich widział. Myślał, że śmieci z domu
w czarnych workach wynoszą. Zresztą – u mnie też byli.
- O matko – jęknęła Stefania.
- Akurat Basię zabrali
do szpitala i miałem dzwonić do dzieci, a tu dzwonek od bramki.
Patrzę – ki czort? Pod bramką obcy stoi. Nie otworzyłem, lecz
wyszedłem do niego i z odległości może dwóch metrów pytam, o
co chodzi. On na to, że ma piękne szale damskie i męskie. Od
razu coś mi w głowie błysnęło i mówię, że szali u mnie jest
dosyć. Nawet nie podszedłem blisko. A później się dowiaduję,
że sąsiadkę tak obrobili. Wynieśli cały elektryczny sprzęt z
kuchni, a ona miała tego sporo, jakieś ekskluzywne garnki,
sztućce, oczywiście złote precjoza, pieniądze z portmonetki i
karty kredytowe. A i jeszcze indyjską kolekcję rzeźb ze ściany
i z półek. Nawet narzuty z kanapy, skóry, którymi przykrywała
fotele, dwa futra i sporo odzieży. Jeszcze coś było, ale już
nie pamiętam. Ktoś widział i mówił, że samochód mieli
załadowany aż po dach. Ale jaki to samochód – tego to już nie
wiedział. Tyle tylko, że szare kombi. Zobacz – wydawałoby się,
że wszyscy wiedzą o tym sposobie z wąchaniem, a ona, taka mądra
i wykształcona, dała się nabrać jak dziecko. W sumie to bardzo
mi jej żal.
- A co policja na to?
- Szukaj wiatru
w polu. Odcisków nie zostawili, auto pewnie było kradzione. I
tyle.
- Ale taki łup trzeba upłynnić.
- A
trzeba, trzeba. Nie muszą tego robić w Polsce.
Siedział
wyprostowany, żadnego tam zwieszania głowy na pierś. Twarz miał
surową, ściągniętą bólem, ciężko oddychał. Długie nogi
jak zwykle miał wyciągnięte, a rękoma niewiele gestykulował.
Cały stryj Bela – pomyślała z czułością Stefcia.
-
Wywiozą gdzieś, może na Ukrainę albo Białoruś, na pewno mają
kontakty. - Mówił dalej spokojnie, bez emocji. - To musi być
większy gang. Ty musisz uważać, dziecko. Sama mieszkasz, a
bramka u ciebie zawsze jest otwarta. Chociaż nie otwieraj drzwi do
domu, jak nie znasz człowieka. Uważaj, kochana, uważaj. Tej
sąsiadce to tych artefaktów z Indii najbardziej szkoda. Resztę
można kupić, ale nie tamte cudeńka. Przez wiele lat je
gromadziła, piękne i oryginalne, jej duma. Wiesz co? Ja zadzwonię
po Józefa, niech ci pozakłada takie zamki do furtki i do bramy.
Będę o ciebie spokojniejszy.
- A ty nigdy nie przywoziłeś
takich pamiątek. Nie, stryju, nie. To nam tylko utrudni życie, bo
przecież Piotr, bo ciągle samochody, obcy ludzie i ruch, jak to
przy zieleninie – zaprzeczyła pospiesznie. - I chyba najpierw
ten polbruk trzeba położyć. Derucki lada dzień ma zacząć. Już
z nim jestem dogadana bankowo.
- Bo widzisz, ja się
przywiązuje do ludzi, a nie do przedmiotów. - Ciągnął
niezrażony stryj. - Przedmioty podziwiam, szczególnie gdy to
oryginalny wyrób, rzeźby lub obrazy, ale dla mnie największą
wartością jest człowiek, jego przyjaźń lub miłość. A ludzi
w swoim życiu poznałem duuużo i zawsze mam ich w życzliwej
pamięci. O wielu pisałem w moich reportażach, nawet ciekawsze
postaci ilustrowałem zdjęciami. Żałuję, że już nie jeżdżę.
Tego mi najbardziej brak. Jednakże spanie pod gołym niebem na
byle macie, albo i bez niej – to już nie na moje lata... Tak...
tego mi najbardziej żal. No i ta adrenalina... Tego mi brakuje.
Jednak zadzwonię. A Piotr dostanie klucze, to przecież nie
problem. Musisz się zgodzić. To już nie podlega dyskusji.
„Cały Żak” - pomyślała Stefcia i tylko wzruszyła
ramionami. „Zawsze musi być tak, jak on chce”.
- Teraz
prawnuki podnoszą ci ciśnienie... Nie, stryju. To zabezpieczenie
zamontujemy, jak Derucki upora się z polbrukiem.
- Ano
podnoszą, podnoszą... Daj spokój! Te dzieciaki mnie dobijają.
No dobrze, może masz rację, to przecież nie dłużej niż
miesiąc...
- Przecież kochasz je jak wariat!
-
Ale tylko przez pół godziny dziennie. Mówiłem Marzenie, aby nie
przywoziła tej dzieciarni. Myślisz, że posłucha? Burknie „a
co mam z nimi zrobić?” i wlecze ze sobą całą zgraję. Dobrze,
że kiedyś założyłem zamki w drzwiach mego pokoju. Rodzince się
to nie spodobało, a w szczególności tym najmłodszym ptaszkom,
ale trudno. Wiesz? Ja nigdy nie byłem dobrym dziadkiem, ani tym
bardziej pradziadkiem – zauważył jakby zdziwiony. - W ogóle
jeśli chodzi o pradziadka to już całkowita klęska... Tylko
swoimi dziećmi zajmowałem się jak należy... Ale tak często
mnie nie było w domu! Inni dziadkowie chodzili ze swoimi na
spacery, uczyli jeździć na rowerkach, kopali piłkę i takie
tam... A ja tego nie lubiłem. Co innego z moimi... Brałem ich na
spacer, aby Basia mogła odpocząć. W zasadzie robiłem to dla
Basi. Nie lubiłem dziecięcych pytań, a były ogromnie
dociekliwe! Ogromnie! Wnuki takie same, pytanie goni pytanie,
nieustająca ciekawość świata.
Poprawił się w fotelu,
wypił do końca herbatę i nalał sobie jeszcze trochę koniaku.
Stefcia natomiast natychmiast nalała mu następną filiżankę
herbaty. To jedna z dziwactw stryja – zawsze filiżanki. Nie
lubił kubków i szklanek.
- Ty nie pijesz? Dziś mogłabyś
staremu do towarzystwa i pod te swoje smutki, jak mówiłaś.
- Pod smutki nie wolno pić. Tak mnie sam uczyłeś –
przypomniała. - A pamiętasz jak mały Hubercik spacerował z
piłką środkiem ulicy? - zapytała odstawiając dzbanuszek.
- Z piłką po jezdni?
- No tak. Chyba mieszkaliście
wtedy jeszcze w tym wynajmowanym domu. Ktoś babcię zawiadomił,
że Hubert idzie środkiem ulicy i kopie piłkę. Tak między
samochodami, że udaje jakiegoś piłkarza, czy coś. Nawet chciano
go zgarnąć i odwieźć do domu, ale nie dał się, więc
zawiadomiono babcię. Ja pamiętam, jak babcia z rozwianymi włosami
wybiegła z domu, chyba nawet w kapciach. I w kuchennym fartuchu.
Ten obrazek mam przed oczyma. Ale już jej powrotu z Hubercikiem
nie pamiętam. Znam tylko z opowiadań.
- Nigdy o tym nie
słyszałem. Musiało mnie nie być w domu. Albo – co gorsza –
kompletnie zawodzi mnie pamięć. Tak, tak też może być... I co
było dalej? Dostał lanie?
- Ależ skąd! Babcia by na to
nikomu nie pozwoliła! Nawet tobie. Zamknęła go w swoim pokoju i
zawiadomiła ciocię Basię. Mieliśmy już wtedy telefon...
Później chyba tato odprowadził go do domu. Ale reprymendę od
babci to na pewno dostał. Siedział w tym pokoju sam. Oczywiście
natychmiast chciał pić i siusiu, nawet jeść, ale jedzenia
babcia mu nie dała, bo kara musi być. Zresztą nie trzymała go
tam nadzwyczaj długo, chyba mniej niż godzinę, ale dla takiego
malucha to cała wieczność.
- Co mu przyszło do głowy?
To nigdy nie był głupi dzieciak!
- Szedł dokładnie
środkiem jezdni, ale ta piłka nie zawsze trzymała się jego
nogi. Kierowcy trąbili na niego, a on odmachiwał im ręką.
Wiesz, to był czas, kiedy aut nie było tak znowu dużo.
Przeważały ciężarowe i dostawcze. Tak czy tak nie było
bezpiecznie.
- A to smarkacz! Że też mi o tym nikt nie
opowiedział. Przecież sporo ludzi musiało go widzieć. Może
teraz jak za karę mam tę bandę prawnuków na karku... Muszę
zapytać Basię o tę historię. I samego Huberta. Zawsze miałem i
mam wyrzuty sumienia, że tak długo bywałem poza domem. Basia
sobie wprawdzie dobrze radziła, ale też musiała być umęczona
dziećmi.
- A w którym to roku był helikopter na dzień
dziecka? Latałeś ze wszystkimi swoimi dzieciakami. Za późno
przyszłam i się nie załapałam. Przez całą najbliższą noc
ryczałam z tego powodu. A na drugi rok już nie zorganizowali
takich przelotów...
- Tak, helikopter pamiętam...
Oboje lubili takie wspominki, choć nie dochodziło do nich
nadzwyczajnie często.
- Wróciłeś do pisania?
-
Jeśli to tak można nazwać... Czasem coś tam poskrobię, ale
piórem, broń Boże nie w komputerze. Czytam, spaceruje po
ogrodzie, czasem coś napiszę. Tak dla zabicia czasu. Te wybory
mnie tylko rozdrażniły – zastukał palcami w blat stolika. -
Politycy z bożej łaski, tacy od siedmiu boleści... Dziś już
nie ma prawdziwych mężów stanu. Przestałem oglądać telewizję,
wyobrażasz to sobie? - nieznacznym ruchem dłoni odpędził muchę
i sięgnął po ptasie mleczko. Zjadł je i mówił dalej: - Jestem
bardzo zniesmaczony polityką i tym ujadaniem, tymi oskarżeniami,
naśmiewaniem się, judzeniem. I pustosłowiem. Im nie chodzi o to,
by zrobić coś dla Polski, ale o to, by dokopać przeciwnikowi.
Żenada. A ja jestem prawdziwym Polakiem i wstyd mi za te
telewizyjne głowy, za tych nieudolnych polityków, za ich
nieprzemyślane wypowiedzi... Oni nie widzą swoich błędów. I
zapomnieli, że są dla Polski, a nie Polska dla nich. I wszędzie
kłamstwa. Góry kłamstw!
Monologował na różne tematy,
a Stefcia była zadowolona, że oderwał się myślami od swojej
żony.
- A, jeszcze jedno. Całkiem bym zapomniał –
powiedział na odchodnym. - Dziewczyny urządzają nam imieniny. No
wiesz – prawie jak co roku. Skrzyczałem je za to, bo Basia w
szpitalu i ta cholerna pandemia... Ale kazały ci powiedzieć i
serdecznie zaprosić. To już w najbliższą sobotę. Przyjedziesz
sama, czy przysłać po ciebie auto?
Stefania chrupała
słone paluszki.
c.d.n.
fot. własne
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz