czwartek, 10 lutego 2022

Cz.19. Lato 2020 r. U Hani. Harry. U stryja.

 



STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska

      Cz.19. Lato 2020 r. U Hani. Harry. U stryja.

      Ostatnio często myślała o Hani, nawet kilka razy do niej telefonowała, ale Hania nie odebrała telefonu. Nie wiedziała, co to ma znaczyć. Obiecała sobie, że zaraz po wyborach pojedzie do kuzynki. Tymczasem miała dużo pracy i dzień, w dzień siedziała w dokumentach swoich klientów. Piotr też wpadał jak po wrzątek, nie było czasu na porządną, wyczerpującą rozmowę. Nie było czasu dla Hani. A deszczowe lato zbliżało się do końca.
      Wieczorem stryj Bela zapytał przez telefon, czy już rozmawiała z Piotrem. Jeszcze nie zdążyła.
      - A jak ty się czujesz, stryjku?
      - Nieźle. Całkiem dobrze.
      - Jakieś wiadomości o cioci Basi?
      - Nic. Cisza.
      Brzmiał dość dziarsko, więc mu uwierzyła. Chciała mu wierzyć. Chciała, aby stan jego zdrowia już się nie pogarszał. I aby ciocia też wyzdrowiała. Skoro już trzymała telefon w ręku – wybrała numer Hani, a ta znów nie odebrała. Wobec tego wysłała do niej esemesa, zapowiadając swój przyjazd nazajutrz w okolicach południa. Nadal milczenie. To było dla Stefani przykre, a nawet bolesne, bo nie miała zbyt wielu przyjaciółek, a Hania, dodatkowo jako kuzynka, była jej najbliższa. Pomyślała, że jednak musiało się coś stać. Takie milczenie nie było w stylu Hani. Jednak zaskakujący „najazd” nie umówionych wcześniej klientów uniemożliwił Stefani dotrzymanie słowa i pojechała dopiero w środę. Hani nie było. Znudzony Harry, niemiecki owczarek – staruszek, obszczekał ją radośnie, ale krótko. Najwyraźniej wszystko go męczyło. Stefania skontrolowała miskę z wodą i nalała świeżej, co pies przyjął z zadowoleniem i na poczekaniu bardzo dużo wypił. Przypuszczalnie był także głodny. Stefania od razu poszła do pobliskiego sklepu i kupiła „psią kiełbasę”, nie znała się na takich smakołykach, więc posłuchała rady ekspedientki, która zapewniła ją, że pani Hania tym właśnie karmi swego pupila.
      - Harry już prawie nie ma zębów i jest chyba na wpół ślepy – powiedziała.
      Stefania wiedziała o tym.
      - A nie wie pani, gdzie się moja kuzynka podziewa? - zapytała z nadzieją w głosie.
      - A nie wiem. Nie widziałam jej od kilku dni. Zawsze była w komisji wyborczej, ale w tym roku nie było jej. Myślałam, że może to ze względu na emeryturę. Od wyborów jakoś tak jest prawie niewidoczna.
      - Czy to możliwe, by gdzieś wyjechała i zostawiła psa bez opieki?
      - Może pan Franciszek coś będzie wiedział, bo jak było trzeba, to on chodził psa karmić. Pani Hania nie zabierała Harrego ze sobą do miasta. A.. Jeszcze Antosiowa może coś wiedzieć, ta co mieszka naprzeciwko pani Hani.
      - A gdzie ten pan Franciszek mieszka?
      Dowiedziawszy się wszystkiego, co trzeba, Stefania ruszyła w stronę Hani domu, by w pierwszej kolejności nakarmić psa. Jeszcze nie zdążyła dojść do furtki, a podbiegła do niej starsza kobieta, właśnie ta sąsiadka z naprzeciwka. Przedstawiła się i zalała Stefanię potokiem słów, z których wynikało, że Hania wyjechała gdzieś w czwartek, a pan Franio nie mógł karmić psa, bo upadł i teraz ma obolały cały prawy bok, aż nie może chodzić, więc ona, Antosiowa, codziennie przynosi psu garnek zupy. Specjalnie gotuje dla psa taką z kaszą, gęstą. I pewnie bez mięsa – pomyślała Stefania.
      Harry kręcił się przy płocie i poszczekiwał.
      Stefania nie miała ze sobą noża tylko nożyczki, dzięki nim całkiem sprawnie otworzyła psią karmę i połowę włożyła do oczyszczonej z grubsza miski. Harry grzecznie czekał, a potem wręcz rzucił się na jedzenie.
      - To drogo kosztuje takie karmienie psa – zauważyła Antosiowa z przekąsem.
      - A co teraz jest tanie – odpowiedziała Stefania na odczepnego. Martwiła się o Hanię. A jeśli ona leży w domu nieprzytomna? - przyszło jej nagle do głowy.
      Stała zdezorientowana przy swoim samochodzie i zupełnie nie wiedziała co zrobić. Włamać się do Hani domu? Takie działanie w tych okolicznościach wydawało się najwłaściwsze. Że też nie miała telefonu do dzieci Hani – może one coś wiedzą. A jeśli Hania pojechała gdzieś z tym swoim absztyfikantem i on jej zrobił krzywdę? Uprowadził albo i... Albo i zabił? Dreszcz zgrozy przeszedł po plecach Stefanii. We wsi nie było posterunku policji. Stryjek Bela wiedziałby co trzeba zrobić, ale akurat jego nie chciała niepokoić, bo kto wie, w jakim stanie jest jego serce. Może Piotr będzie wiedział. Właśnie – Piotr. Nie czuła się na siłach do podejmowania samodzielnych decyzji. Zanim wyjęła telefon, obok jej samochodu zatrzymał się inny, wysiadł z niego ni mniej ni więcej tylko najstarszy syn Hani – Daniel. Poczuła nagłą ulgę, lecz tylko przez chwilę, bo ciągle nie znała odpowiedzi na pytanie – gdzie jest Hania? Pies, już najedzony, radośnie obszczekał przybyłego. Powitanie z kuzynem zajęło chwilę czasu, potem Daniel wyjaśniał – mama miała zawał i jest w szpitalu. W zasadzie to był chyba stan przedzawałowy i już dochodzi do siebie. A on przyjechał po psa, bo w chwili pierwszego zmartwienia nikt o Harrym nie pomyślał. Ma przywieźć psa do Agnieszki (siostry), bo tam koło domu jest spory wybieg, a on do bloku nie może wziąć Harrego.
      - Ale jak Hania się czuje? - dociekała Stefania. - Ty mi mów o matce!
      - Chodźmy do domu, mam klucze.
      W tym momencie Stefania zrozumiała, że Daniel nie chce mówić przy sąsiadce, która cały czas nadstawiała ucha. Daniel obiecał Antosiowej, że zajrzy do niej przed wyjazdem i poprowadził Stefanię do domu.
      - A w zasadzie co się tak naprawdę stało? - dociekała Stefania, gdy Daniel otwierał drzwi.
      - Proszę – powiedział, otwierając je szeroko przed ciotką. - Nie wiadomo. Przyjechała swoim samochodem. Sama za kierownicą. Agnieszka nie zdążyła zrobić jej herbaty... O, kurwa! A tu co się działo? Przepraszam, ciociu, przepraszam.
      Cała kuchnia była w odłamkach telefonu komórkowego, jakby ktoś (Hania?) wielokrotnie rzucał nim o podłogę. Po chwili młody mężczyzna zaklął jeszcze bardziej szpetnie i już nawet ciotki nie przeprosił.
      - Pozmiataj to, a ja zrobię herbatę – zadecydowała Stefania.
      Wylała z elektrycznego czajnika starą wodę, wypłukała go i dopiero teraz nabrała wody na gotowanie. W zlewie było kilka naczyń, porządnie już zaschniętych, więc zalała je wodą i sięgnęła do szafki po kubeczki i torebeczki z ekspresową herbatą. Ze swojej przepastnej torby wyjęła resztę psiej karmy oraz torebkę z kilkoma pączkami, które wysypała na talerz.
      - Schowaj to dla Harrego, a najlepiej zabierz ze sobą – powiedziała z myślą o karmie. - I zrób porządki w lodówce.
      - Pomożesz mi z lodówką? Całkiem się na tym nie znam.
      - Jasne. Ale najpierw opowiedz mi o Hani.
      - Tu już nie ma co więcej mówić. Przyjechała, zasłabła, Agnieszka wezwała pogotowie i zabrali ją. Do szpitala nam, dzieciom, nie można, bo zakaz odwiedzin. Trudno skontaktować się z lekarzem. Wreszcie zdybałem go, gdy ze szpitala wychodził. Znaczy się tego prowadzącego. Ale w zasadzie nic mi nie powiedział. Dał tylko nadzieję, że w piątek lub w sobotę mama wyjdzie do domu. To wszystko. Nic mamie nie można podać. Bidulka nawet nie ma telefonu... Katastrofa. Nie mamy pojęcia, jak ona się czuje. Nic. Zero wiadomości. Lekarza „dobrze” wcale nie musi być takie jednoznaczne.
      Damian odstawił na bok śmietniczkę z resztkami telefonu i długą chwilę patrzył na nie. Potem umył ręce i usiadł przy stole, który Stefania właśnie kończyła wycierać mokrą szmatką. Ona też jeszcze raz umyła ręce i podała herbatę.
      - Jedz i pij – zachęciła kuzyna.
      - O, dziękuję. Nawet na czasie te pączki, bo jeszcze jestem bez śniadania. Cały czas w biegu. Dziękuję, ciociu, że przyjechałaś. Chyba od razu kupię mamie telefon.
      - A nie masz jakiegoś starego? Na parę dni by wystarczył, a później Hania sama wybrałaby jakiś model.
      - Tak, w zasadzie masz rację – przyznał zabierając się już do drugiego pączka. Co to dla niego? Jeden pączek na trzy gryzy. - Bardzo smaczne – pochwalił.
      - Pączki, jak pączki. To ty jesteś taki głodny.

      Z Wikrzewiska Stefania pojechała prosto do stryja Beli. Był w ogrodzie. A jedna z córek w kuchni. Coś tam pitrasiła i się przy tym złościła.
      - O, Steniusia! Witaj, kochana – powitała kuzynkę z uśmiechem. - Smażę dla ojca naleśniki, ale rwą mi się okropnie!
      - Może ja pomogę? - zaofiarowała się Stefania. - Jak się ciocia czuje? A jak wujek?
      Marzena chętnie ustąpiła miejsca przy kuchence. Stefania zamieszała ciasto chochelką i stwierdziła, że jest zbyt rzadkie. Nie krytykując, sama sięgnęła po mąkę i dosypała całkiem słuszną porcję, a potem dokładnie rozmieszała. Czubkiem języka spróbowała z chochelki czy jest wystarczająca ilość soli, dosypała odrobinę i znów zamieszała. Dopiero wtedy zaczęła smażyć. W tym czasie Marzena dosyć bezładnie mówiła o zdrowiu rodziców.
      - On wie, że jest chory, chyba nawet był u Wiśniewskiego (lekarz), ale nic nam nie chce powiedzieć. A Wiśniewski dzwonił do Huberta, by namówił ojca na szpital, ale też nie zdradził powodu. A Bela do szpitala nie chce. Mówi, że Bóg najlepiej wie, kiedy pora umrzeć. I tyle rozmowy. Nie wyobrażam sobie życia bez taty. Nie wyobrażam! Może ja zrobię herbaty? Jak myślisz? To gotowanie to jest nasze babskie przekleństwo – zakończyła śmiesznie unosząc brwi.
      - A gdzie reszta rodzinki, twoja siostra i dzieci?
      - Agata pojechała rozwieźć dzieci do domów, te szkolne. Natomiast maluchy śpią. To znaczy nie wiem, czy rzeczywiście śpią, ale jest cicho. Obiecałam zabrać je na lody, więc może usnęły. A co u ciebie?
      Stefania nie odpowiedziała, bo właśnie zobaczyła stryja wchodzącego do kuchni. Szybko odstawiła patelnię z naleśnikiem i z otwartymi ramionami podeszła do niego. On też szeroko rozpostarł ramiona. Długą chwilę stali w uścisku. Stryj jak zwykle pachniał dobrą wodą kolońską, koniakiem i cygarem („odzyskał piersiówkę?”). Przytuliła się do chrzestnego, jakby to miał być ich ostatni uścisk. Znów się postarzał – zauważyła ze smutkiem.
      Bela usiadł koło córki i cmoknął ją w policzek. Popatrzyła na niego z zatroskaniem.
      - O, będą naleśniczki – ucieszył się i palcem spróbował masy serowej, którą właśnie Marzena przygotowywała. - Chyba dodaj jeszcze kapkę cukru – poprosił, jeszcze raz zanurzając palec w twarożku ze śmietaną. Marzena się uśmiechnęła, a i on też – to był ten dawny uśmiech łobuziaka. - Jakie nowiny masz dla nas, Steniusiu?
      - Hania Jędruś dochodzi do siebie po zawale. Chyba po zawale. Tam też nie można dowiedzieć się prawdy... Gdzie się nie obrócę, to albo śmierć, albo choroby... Nie ma urodzeń, tylko śmierć i choroby. Czy to ja taka pechowa jestem, że koło mnie sama zaraza się lęgnie?
      - A kto ma te dzieci robić? - zapytała Marzena, smarując naleśniki serowym nadzieniem. - Tylu młodych ludzi wyjechało za granicę. Poza tym dziś już nie ma wielodzietnych rodzin. Jedno dziecko, w ostateczności dwoje i broń Boże więcej. W rodzinie mego męża też pogrzeb za pogrzebem goni, ale nie jeździmy na te pogrzeby, bo pandemia. To jest bardzo nie w porządku względem rodziny, ale co zrobić? Pojadę, a później jeszcze przywlokę covida do domu. Odpowiedzialność za rodzinę nakazuje zachować daleko posuniętą ostrożność. Michaś (mąż) też nie jeździ. Składamy kondolencje telefonicznie. Takie teraz dziwne czasy.
      - Znajomy mi mówił, że gdzieś tam nawet trumny nie wniesiono do kościoła, bo nieboszczyka pokonała pandemia – wtrącił Bela. - Trumna stała na zewnątrz, w środku msza i garsteczka ludzi w maskach. Nikt się nie wita, nie całuje, nawet nie podaje ręki.
      - Ciała zmarłych na covid powinny być obowiązkowo kremowane – autorytatywnie stwierdziła Marzena.
      - Może i powinny. Kiedyś palono ciała zmarłych w wyniku epidemii – zgodził się Bela.
      Stefania nie miała swojego zdania na ten temat, więc zmilczała. Za to w chwilę potem powiedziała znad patelni:
      - Marzenko, chciałam cię prosić, abyście nie robiły imienin dla nas gdy ciocia w szpitalu. Będzie jej bardzo przykro gdy się dowie, że my tu imprezujemy pod jej nieobecność.
      - Co racja, to racja – przytaknął stryj Bela, nakładając sobie następne naleśniki.
      - To kiedy zrobimy? - nachmurzyła się Marzena.
      - Możemy w ogóle odpuścić sobie to przyjęcie. Ostatnio takie posiedzenia mnie męczą – zasugerował stryj.
      - A goście? Wiesz, że proboszcz na pewno przyjdzie...
      - O gości się nie martw. Zaraz podzwonię kolejno do wszystkich. O imprezie zadecyduje Basia jak już dojdzie do siebie. Może być za miesiąc, albo i za dwa. Albo nawet wcale. Co to? Obowiązek jakiś?
      - Stryjku, powiedz przyjaciołom, że zadzwonisz, gdy już ciocia się dobrze poczuje i wtedy zrobicie imprezkę.
      - Tak, to najlepsze wyjście – zgodził się Bela.
      Stefania wracała do domu zamyślona i trochę roztargniona. Bo stryj Bela i ciocia Basia, i Hania... Bo ona sama. No właśnie – sama. Niby przywykła już do samotności, ale bywały takie dni, że ta samotność chwytała ją za gardło i aż dusiła. A teraz już kończył się sierpień. Taki piękny miesiąc! Miesiąc do bycia we dwoje. Jednak ona od lat sama. Z Markiem też się długo nie nabyła. Czasem przemykało jej przez myśl, że od zawsze była skazana na samotność. Był czas gdy myślała, że już się uładziła z życiem, że zaakceptowała jego niespodziewane podarunki i niezasłużone przykrości. Ale tak nie było. W głębi duszy czekała na kawałek szczęścia, jakiś bodaj odprysk.
      Wjechała w swoją ulicę i od razu się zaniepokoiła: koło tych najnowszych sąsiadów stały policyjne samochody, a z podwórka wyjeżdżała karetka. Pierwsza myśl była taka, że jednak nie powinna mieszkać sama. Nie miała nawet psa. Już kiedyś myślała, żeby wynająć komuś piętro domu, jednak nikt sensowny się nie trafiał. Dwie Ukrainki szukały pokoju. Jednego. Wtedy marudziła. Dziś może nawet zgodziłaby się i na Ukrainki, ale ich już w miasteczku nie było. Nie, nie była zdecydowana. Pewnie wystarczyłoby rozpuścić wieści, że chce wynająć. Miała dużo klientów, fama rozeszłaby się całkiem szybko. Ale...

      Wstawiła auto do garażu i zmęczonym krokiem poszła ku domowi. Zatrzymał ją głos policjanta. Stojąc przed zamkniętą furtką zapytał o tych najnowszych sąsiadów. Stefania nic o nich nie wiedziała, a dziś przez kilka godzin nie było jej w domu, więc zostawił ją w spokoju. Miała ochotę zapytać co się stało, ale się powstrzymała. W końcu co to ją może obchodzić? Zanim przyszedł wieczór – znała już kilka wersji prawdopodobnych wydarzeń, bo każdy z jej klientów opowiadał o tym z wielkim przejęciem – gangsterzy, narkotyki, mafia! Kilka trupów, kilkoro rannych, pięć karetek... Rzeź!
      I wypieki na twarzy opowiadającego. Tylko dlaczego każda wersja była inna?



c.d.n.
fot. własne



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz