STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska
Cz.19. Lato 2020 r. U Hani. Harry. U stryja.
Ostatnio często myślała o Hani, nawet kilka razy do niej
telefonowała, ale Hania nie odebrała telefonu. Nie wiedziała, co
to ma znaczyć. Obiecała sobie, że zaraz po wyborach pojedzie do
kuzynki. Tymczasem miała dużo pracy i dzień, w dzień siedziała w
dokumentach swoich klientów. Piotr też wpadał jak po wrzątek,
nie było czasu na porządną, wyczerpującą rozmowę. Nie było
czasu dla Hani. A deszczowe lato zbliżało się do końca.
Wieczorem stryj Bela zapytał przez telefon, czy już rozmawiała z
Piotrem. Jeszcze nie zdążyła.
- A jak ty się czujesz,
stryjku?
- Nieźle. Całkiem dobrze.
- Jakieś
wiadomości o cioci Basi?
- Nic. Cisza.
Brzmiał
dość dziarsko, więc mu uwierzyła. Chciała mu wierzyć.
Chciała, aby stan jego zdrowia już się nie pogarszał. I aby
ciocia też wyzdrowiała. Skoro już trzymała telefon w ręku –
wybrała numer Hani, a ta znów nie odebrała. Wobec tego wysłała
do niej esemesa, zapowiadając swój przyjazd nazajutrz w okolicach
południa. Nadal milczenie. To było dla Stefani przykre, a nawet
bolesne, bo nie miała zbyt wielu przyjaciółek, a Hania,
dodatkowo jako kuzynka, była jej najbliższa. Pomyślała, że
jednak musiało się coś stać. Takie milczenie nie było w stylu
Hani. Jednak zaskakujący „najazd” nie umówionych wcześniej
klientów uniemożliwił Stefani dotrzymanie słowa i pojechała
dopiero w środę. Hani nie było. Znudzony Harry, niemiecki
owczarek – staruszek, obszczekał ją radośnie, ale krótko.
Najwyraźniej wszystko go męczyło. Stefania skontrolowała miskę
z wodą i nalała świeżej, co pies przyjął z zadowoleniem i na
poczekaniu bardzo dużo wypił. Przypuszczalnie był także głodny.
Stefania od razu poszła do pobliskiego sklepu i kupiła „psią
kiełbasę”, nie znała się na takich smakołykach, więc
posłuchała rady ekspedientki, która zapewniła ją, że pani
Hania tym właśnie karmi swego pupila.
- Harry już
prawie nie ma zębów i jest chyba na wpół ślepy –
powiedziała.
Stefania wiedziała o tym.
- A nie
wie pani, gdzie się moja kuzynka podziewa? - zapytała z nadzieją
w głosie.
- A nie wiem. Nie widziałam jej od kilku dni.
Zawsze była w komisji wyborczej, ale w tym roku nie było jej.
Myślałam, że może to ze względu na emeryturę. Od wyborów
jakoś tak jest prawie niewidoczna.
- Czy to możliwe, by
gdzieś wyjechała i zostawiła psa bez opieki?
- Może pan
Franciszek coś będzie wiedział, bo jak było trzeba, to on
chodził psa karmić. Pani Hania nie zabierała Harrego ze sobą do
miasta. A.. Jeszcze Antosiowa może coś wiedzieć, ta co mieszka
naprzeciwko pani Hani.
- A gdzie ten pan Franciszek
mieszka?
Dowiedziawszy się wszystkiego, co trzeba,
Stefania ruszyła w stronę Hani domu, by w pierwszej kolejności
nakarmić psa. Jeszcze nie zdążyła dojść do furtki, a
podbiegła do niej starsza kobieta, właśnie ta sąsiadka z
naprzeciwka. Przedstawiła się i zalała Stefanię potokiem słów,
z których wynikało, że Hania wyjechała gdzieś w czwartek, a
pan Franio nie mógł karmić psa, bo upadł i teraz ma obolały
cały prawy bok, aż nie może chodzić, więc ona, Antosiowa,
codziennie przynosi psu garnek zupy. Specjalnie gotuje dla psa taką
z kaszą, gęstą. I pewnie bez mięsa – pomyślała Stefania.
Harry kręcił się przy płocie i poszczekiwał.
Stefania nie miała ze sobą noża tylko nożyczki, dzięki nim
całkiem sprawnie otworzyła psią karmę i połowę włożyła do
oczyszczonej z grubsza miski. Harry grzecznie czekał, a potem
wręcz rzucił się na jedzenie.
- To drogo kosztuje takie
karmienie psa – zauważyła Antosiowa z przekąsem.
- A
co teraz jest tanie – odpowiedziała Stefania na odczepnego.
Martwiła się o Hanię. A jeśli ona leży w domu nieprzytomna? -
przyszło jej nagle do głowy.
Stała zdezorientowana przy
swoim samochodzie i zupełnie nie wiedziała co zrobić. Włamać
się do Hani domu? Takie działanie w tych okolicznościach
wydawało się najwłaściwsze. Że też nie miała telefonu do
dzieci Hani – może one coś wiedzą. A jeśli Hania pojechała
gdzieś z tym swoim absztyfikantem i on jej zrobił krzywdę?
Uprowadził albo i... Albo i zabił? Dreszcz zgrozy przeszedł po
plecach Stefanii. We wsi nie było posterunku policji. Stryjek Bela
wiedziałby co trzeba zrobić, ale akurat jego nie chciała
niepokoić, bo kto wie, w jakim stanie jest jego serce. Może Piotr
będzie wiedział. Właśnie – Piotr. Nie czuła się na siłach
do podejmowania samodzielnych decyzji. Zanim wyjęła telefon, obok
jej samochodu zatrzymał się inny, wysiadł z niego ni mniej ni
więcej tylko najstarszy syn Hani – Daniel. Poczuła nagłą
ulgę, lecz tylko przez chwilę, bo ciągle nie znała odpowiedzi
na pytanie – gdzie jest Hania? Pies, już najedzony, radośnie
obszczekał przybyłego. Powitanie z kuzynem zajęło chwilę
czasu, potem Daniel wyjaśniał – mama miała zawał i jest w
szpitalu. W zasadzie to był chyba stan przedzawałowy i już
dochodzi do siebie. A on przyjechał po psa, bo w chwili pierwszego
zmartwienia nikt o Harrym nie pomyślał. Ma przywieźć psa do
Agnieszki (siostry), bo tam koło domu jest spory wybieg, a on do
bloku nie może wziąć Harrego.
- Ale jak Hania się
czuje? - dociekała Stefania. - Ty mi mów o matce!
-
Chodźmy do domu, mam klucze.
W tym momencie Stefania
zrozumiała, że Daniel nie chce mówić przy sąsiadce, która
cały czas nadstawiała ucha. Daniel obiecał Antosiowej, że
zajrzy do niej przed wyjazdem i poprowadził Stefanię do domu.
- A w zasadzie co się tak naprawdę stało? - dociekała
Stefania, gdy Daniel otwierał drzwi.
- Proszę –
powiedział, otwierając je szeroko przed ciotką. - Nie wiadomo.
Przyjechała swoim samochodem. Sama za kierownicą. Agnieszka nie
zdążyła zrobić jej herbaty... O, kurwa! A tu co się działo?
Przepraszam, ciociu, przepraszam.
Cała kuchnia była w
odłamkach telefonu komórkowego, jakby ktoś (Hania?) wielokrotnie
rzucał nim o podłogę. Po chwili młody mężczyzna zaklął
jeszcze bardziej szpetnie i już nawet ciotki nie przeprosił.
- Pozmiataj to, a ja zrobię herbatę – zadecydowała
Stefania.
Wylała z elektrycznego czajnika starą wodę,
wypłukała go i dopiero teraz nabrała wody na gotowanie. W zlewie
było kilka naczyń, porządnie już zaschniętych, więc zalała
je wodą i sięgnęła do szafki po kubeczki i torebeczki z
ekspresową herbatą. Ze swojej przepastnej torby wyjęła resztę
psiej karmy oraz torebkę z kilkoma pączkami, które wysypała na
talerz.
- Schowaj to dla Harrego, a najlepiej zabierz ze
sobą – powiedziała z myślą o karmie. - I zrób porządki w
lodówce.
- Pomożesz mi z lodówką? Całkiem się na tym
nie znam.
- Jasne. Ale najpierw opowiedz mi o Hani.
- Tu już nie ma co więcej mówić. Przyjechała, zasłabła,
Agnieszka wezwała pogotowie i zabrali ją. Do szpitala nam,
dzieciom, nie można, bo zakaz odwiedzin. Trudno skontaktować się
z lekarzem. Wreszcie zdybałem go, gdy ze szpitala wychodził.
Znaczy się tego prowadzącego. Ale w zasadzie nic mi nie
powiedział. Dał tylko nadzieję, że w piątek lub w sobotę mama
wyjdzie do domu. To wszystko. Nic mamie nie można podać. Bidulka
nawet nie ma telefonu... Katastrofa. Nie mamy pojęcia, jak ona się
czuje. Nic. Zero wiadomości. Lekarza „dobrze” wcale nie musi
być takie jednoznaczne.
Damian odstawił na bok
śmietniczkę z resztkami telefonu i długą chwilę patrzył na
nie. Potem umył ręce i usiadł przy stole, który Stefania
właśnie kończyła wycierać mokrą szmatką. Ona też jeszcze
raz umyła ręce i podała herbatę.
- Jedz i pij –
zachęciła kuzyna.
- O, dziękuję. Nawet na czasie te
pączki, bo jeszcze jestem bez śniadania. Cały czas w biegu.
Dziękuję, ciociu, że przyjechałaś. Chyba od razu kupię mamie
telefon.
- A nie masz jakiegoś starego? Na parę dni by
wystarczył, a później Hania sama wybrałaby jakiś model.
- Tak, w zasadzie masz rację – przyznał zabierając się już
do drugiego pączka. Co to dla niego? Jeden pączek na trzy gryzy.
- Bardzo smaczne – pochwalił.
- Pączki, jak pączki.
To ty jesteś taki głodny.
Z Wikrzewiska Stefania
pojechała prosto do stryja Beli. Był w ogrodzie. A jedna z córek
w kuchni. Coś tam pitrasiła i się przy tym złościła.
- O, Steniusia! Witaj, kochana – powitała kuzynkę z uśmiechem.
- Smażę dla ojca naleśniki, ale rwą mi się okropnie!
- Może ja pomogę? - zaofiarowała się Stefania. - Jak się
ciocia czuje? A jak wujek?
Marzena chętnie ustąpiła
miejsca przy kuchence. Stefania zamieszała ciasto chochelką i
stwierdziła, że jest zbyt rzadkie. Nie krytykując, sama sięgnęła
po mąkę i dosypała całkiem słuszną porcję, a potem dokładnie
rozmieszała. Czubkiem języka spróbowała z chochelki czy jest
wystarczająca ilość soli, dosypała odrobinę i znów
zamieszała. Dopiero wtedy zaczęła smażyć. W tym czasie
Marzena dosyć bezładnie mówiła o zdrowiu rodziców.
-
On wie, że jest chory, chyba nawet był u Wiśniewskiego (lekarz),
ale nic nam nie chce powiedzieć. A Wiśniewski dzwonił do
Huberta, by namówił ojca na szpital, ale też nie zdradził
powodu. A Bela do szpitala nie chce. Mówi, że Bóg najlepiej wie,
kiedy pora umrzeć. I tyle rozmowy. Nie wyobrażam sobie życia bez
taty. Nie wyobrażam! Może ja zrobię herbaty? Jak myślisz? To
gotowanie to jest nasze babskie przekleństwo – zakończyła
śmiesznie unosząc brwi.
- A gdzie reszta rodzinki, twoja
siostra i dzieci?
- Agata pojechała rozwieźć dzieci do
domów, te szkolne. Natomiast maluchy śpią. To znaczy nie wiem,
czy rzeczywiście śpią, ale jest cicho. Obiecałam zabrać je na
lody, więc może usnęły. A co u ciebie?
Stefania nie
odpowiedziała, bo właśnie zobaczyła stryja wchodzącego do
kuchni. Szybko odstawiła patelnię z naleśnikiem i z otwartymi
ramionami podeszła do niego. On też szeroko rozpostarł ramiona.
Długą chwilę stali w uścisku. Stryj jak zwykle pachniał dobrą
wodą kolońską, koniakiem i cygarem („odzyskał piersiówkę?”).
Przytuliła się do chrzestnego, jakby to miał być ich ostatni
uścisk. Znów się postarzał – zauważyła ze smutkiem.
Bela usiadł koło córki i cmoknął ją w policzek. Popatrzyła
na niego z zatroskaniem.
- O, będą naleśniczki –
ucieszył się i palcem spróbował masy serowej, którą właśnie
Marzena przygotowywała. - Chyba dodaj jeszcze kapkę cukru –
poprosił, jeszcze raz zanurzając palec w twarożku ze śmietaną.
Marzena się uśmiechnęła, a i on też – to był ten dawny
uśmiech łobuziaka. - Jakie nowiny masz dla nas, Steniusiu?
- Hania Jędruś dochodzi do siebie po zawale. Chyba po zawale.
Tam też nie można dowiedzieć się prawdy... Gdzie się nie
obrócę, to albo śmierć, albo choroby... Nie ma urodzeń, tylko
śmierć i choroby. Czy to ja taka pechowa jestem, że koło mnie
sama zaraza się lęgnie?
- A kto ma te dzieci robić? -
zapytała Marzena, smarując naleśniki serowym nadzieniem. - Tylu
młodych ludzi wyjechało za granicę. Poza tym dziś już nie ma
wielodzietnych rodzin. Jedno dziecko, w ostateczności dwoje i broń
Boże więcej. W rodzinie mego męża też pogrzeb za pogrzebem
goni, ale nie jeździmy na te pogrzeby, bo pandemia. To jest bardzo
nie w porządku względem rodziny, ale co zrobić? Pojadę, a
później jeszcze przywlokę covida do domu. Odpowiedzialność za
rodzinę nakazuje zachować daleko posuniętą ostrożność.
Michaś (mąż) też nie jeździ. Składamy kondolencje
telefonicznie. Takie teraz dziwne czasy.
- Znajomy mi
mówił, że gdzieś tam nawet trumny nie wniesiono do kościoła,
bo nieboszczyka pokonała pandemia – wtrącił Bela. - Trumna
stała na zewnątrz, w środku msza i garsteczka ludzi w maskach.
Nikt się nie wita, nie całuje, nawet nie podaje ręki.
-
Ciała zmarłych na covid powinny być obowiązkowo kremowane –
autorytatywnie stwierdziła Marzena.
- Może i powinny.
Kiedyś palono ciała zmarłych w wyniku epidemii – zgodził się
Bela.
Stefania nie miała swojego zdania na ten temat,
więc zmilczała. Za to w chwilę potem powiedziała znad patelni:
- Marzenko, chciałam cię prosić, abyście nie robiły imienin
dla nas gdy ciocia w szpitalu. Będzie jej bardzo przykro gdy się
dowie, że my tu imprezujemy pod jej nieobecność.
- Co
racja, to racja – przytaknął stryj Bela, nakładając sobie
następne naleśniki.
- To kiedy zrobimy? - nachmurzyła
się Marzena.
- Możemy w ogóle odpuścić sobie to
przyjęcie. Ostatnio takie posiedzenia mnie męczą – zasugerował
stryj.
- A goście? Wiesz, że proboszcz na pewno
przyjdzie...
- O gości się nie martw. Zaraz podzwonię
kolejno do wszystkich. O imprezie zadecyduje Basia jak już dojdzie
do siebie. Może być za miesiąc, albo i za dwa. Albo nawet wcale.
Co to? Obowiązek jakiś?
- Stryjku, powiedz przyjaciołom,
że zadzwonisz, gdy już ciocia się dobrze poczuje i wtedy
zrobicie imprezkę.
- Tak, to najlepsze wyjście –
zgodził się Bela.
Stefania wracała do domu zamyślona i
trochę roztargniona. Bo stryj Bela i ciocia Basia, i Hania... Bo
ona sama. No właśnie – sama. Niby przywykła już do
samotności, ale bywały takie dni, że ta samotność chwytała ją
za gardło i aż dusiła. A teraz już kończył się sierpień.
Taki piękny miesiąc! Miesiąc do bycia we dwoje. Jednak ona od
lat sama. Z Markiem też się długo nie nabyła. Czasem przemykało
jej przez myśl, że od zawsze była skazana na samotność. Był
czas gdy myślała, że już się uładziła z życiem, że
zaakceptowała jego niespodziewane podarunki i niezasłużone
przykrości. Ale tak nie było. W głębi duszy czekała na kawałek
szczęścia, jakiś bodaj odprysk.
Wjechała w swoją
ulicę i od razu się zaniepokoiła: koło tych najnowszych
sąsiadów stały policyjne samochody, a z podwórka wyjeżdżała
karetka. Pierwsza myśl była taka, że jednak nie powinna mieszkać
sama. Nie miała nawet psa. Już kiedyś myślała, żeby wynająć
komuś piętro domu, jednak nikt sensowny się nie trafiał. Dwie
Ukrainki szukały pokoju. Jednego. Wtedy marudziła. Dziś może
nawet zgodziłaby się i na Ukrainki, ale ich już w miasteczku nie
było. Nie, nie była zdecydowana. Pewnie wystarczyłoby rozpuścić
wieści, że chce wynająć. Miała dużo klientów, fama
rozeszłaby się całkiem szybko. Ale...
Wstawiła auto do garażu i
zmęczonym krokiem poszła ku domowi. Zatrzymał ją głos
policjanta. Stojąc przed zamkniętą furtką zapytał o tych
najnowszych sąsiadów. Stefania nic o nich nie wiedziała, a dziś
przez kilka godzin nie było jej w domu, więc zostawił ją w
spokoju. Miała ochotę zapytać co się stało, ale się
powstrzymała. W końcu co to ją może obchodzić? Zanim przyszedł
wieczór – znała już kilka wersji prawdopodobnych wydarzeń, bo
każdy z jej klientów opowiadał o tym z wielkim przejęciem –
gangsterzy, narkotyki, mafia! Kilka trupów, kilkoro rannych, pięć
karetek... Rzeź!
I wypieki na twarzy opowiadającego.
Tylko dlaczego każda wersja była inna?
c.d.n.
fot. własne
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz