poniedziałek, 31 stycznia 2022

*** (Miłość nie ma...)

 





*** - © Elżbieta Żukrowska

Miłość
nie ma kształtu
zapachu
nawet cienia
Kiedy jednak patrzę na ciebie
to wiem
- jesteś moją miłością

Choszczno, 23.01.2022 r.
fot. internet

niedziela, 30 stycznia 2022

Cz. 9. Wierzbina. 2020 r. Przed wyborami. Stryj Bela

 




STEFCIA Z WIERZBINY

    • Cz. 9. Wierzbina. 2020 r. Przed wyborami. Stryj Bela

      Tuż przed wyborami znów odwiedził ją stryj Bela. Chciał mieć pewność, że Stefania pójdzie na wybory. Nie miała chęci. Żaden z kandydatów nie wpisywał się w jej poglądy. Każdemu miała coś do zarzucenia, a była zdecydowanie przeciwna temu, by głosować kierując się wyborem mniejszego zła. Jednak stryj niemal wymusił na niej zobowiązanie.
      Wybory były dla niej mało ważne – niech młodzi się tym ekscytują. Ona patrzyła na stryja i lękała się o niego. W ostatnim miesiącu bardzo schudł. Był starcem, ale zawsze dobrze się trzymał. Nie szurał nogami, poruszał się zgrabnie, zawsze miał wyprostowane plecy, żadnej zgrzybiałości! Jakby czas się dla niego zatrzymał dwadzieścia lat temu. Pewnie, że nie rzucał się, by podnieść coś, co upadło, ale nadal był sprytny. A teraz już nie. Zdziadział. W myślach natychmiast ofuknęła siebie za to określenie. Palił cygaro, ale miała wrażenie, że już mu niespecjalnie smakuje. Zawsze wypalał jedną trzecią, a teraz zgasił ledwie napoczęte. Coś było nie tak... Wypił kieliszek koniaku i nawet jej nie zaproponował, a to było sprzeczne z jego zasadami.
      - Stryjku, co się dzieje? - zapytała ostrożnie.
      Nie, nie udawał, że nie rozumie.
      - Stary jestem i kiedyś trzeba umrzeć.
      - Ale to chyba jakoś tak dość nagle...
      - Nagle, nie nagle. Mało kto dożywa moich lat. Trzeba się cieszyć, nie narzekać.
      - Byłeś u lekarza?
      - Na starość nie ma lekarstwa, przecież wiesz.
      - Wiem. Ale to nie dotyczy ciebie! Zawsze byłeś okazem zdrowia!
      - Dzięki koniaczkowi i cygarom. To był mój stały zestaw. I troszkę adrenaliny. Ty wiesz.
      - A tak na serio?
      - Mam przed sobą jeszcze kilka miesięcy, tak mi powiedział Dudziński (lekarz). I zamiast martwić się na zapas, trzeba je mądrze przeżyć. To oznacz, że muszę cię wypędzić w jakieś cieplejsze rejony, na przykład nad Adriatyk. Tam jest tak pięknie... - Rozmarzył się i uśmiechnął do swoich myśli. Milczał długą chwilę. Wreszcie nalał sobie drugi kieliszeczek i spojrzawszy uważnie na Stefanię, zapytał – Pojedziesz?
      - Nie sądzę. A przynajmniej nie teraz, gdy jest pandemia. Zrobię herbatę, dobrze?
      - Nie zasłaniaj się pandemią. Ona przeminie.
      - Nie wiadomo kiedy. Pewnie długo trzeba będzie czekać. - Stefania podniosła się ociężale: choroba stryja ją przygnębiła.
      - Tak. Napiję się herbaty – powiedział i poprawił w fotelu, wyciągnął długie nogi, był senny. Musiał odpocząć. Może rozmowa, a może przemyślenia, zmęczyły go bardziej niż zwykle.
      Stefania poszła do kuchni. Wróciła niebawem z tacą zastawioną herbatą, miseczkami z zimną kaszką manną i dżemem wiśniowym. Z uwagi na protezki zębowe (mówił o nich „trzeci zestaw”) stryj nie jadał malin, truskawek, jagód i potraw z makiem. Nawet rogalików, które bez maku bardzo lubił. Stefania wolałaby dżem malinowy, ale ze względu na stryja wybrała wiśniowy. Ciotka Basia część dżemów przecierała przez sito, aby mąż miał swoje ulubione smaki bez pestek. Stefania pomyślała, że z uwagi na stryja też powinna tak robić.
      - Może zjesz ze mną taką kaszkową leguminkę – zapytała teraz stryja, ale on nie odpowiedział, chyba spał.
      Usiadła po cichu, starając się nie zaszurać krzesłem, posłodziła obie herbaty i jak najdelikatniej pomieszała – niech stryj chwilę się zdrzemnie, skoro jego organizm sam się tego domaga. Jednocześnie pomyślała, że ten organizm musi być już bardzo słaby. Bardzo, bardzo tęskniła za ojcem... Czyżby teraz musiał odejść także stryj? Dziewięćdziesiąt lat to całkiem słuszny wiek... Czy ona też pożyje tak długo? Co za przygnębiające myśli! Przykryła herbatę stryja spodeczkiem, aby tak szybko nie wystygła, a jednocześnie w ochronie przed owadami. Swoją piła ostrożnie, bo już się kręciły dwie osy i kilka muszek do towarzystwa. Dziewięćdziesiąt lat... Jej ojciec zaledwie przekroczył osiemdziesiąt. Podobno dziecko pierworodne jest najsilniejsze, bo zabiera co najlepsze z organizmu matki. A stryj Bela był najstarszy z rodzeństwa. Ona, Stefania, nic z siebie nie dała – nie miała dzieci. Za każdym razem ta porażka odzywała się w niej przykrym, bardzo bolesnym echem. To straszna niesprawiedliwość, że nie miała. Marek też cierpiał z tego powodu. Marek... I Liam...Nie, nie chciała teraz myśleć ani o jednym, ani o drugim. Te wspomnienia rozplątywała w bezsenne noce, które ostatnio zdarzały się jej coraz częściej. Wspomnienia nie krzepiły – raczej pogrążały w depresji. W depresji? Tak, to chyba jednak była depresja. A przynajmniej jej początki. Dlaczego ponownie nie wyszła za mąż? Przecież miała „starających się”, jak mówił tato. Będzie ci łatwiej z mężczyzną – zapewniał ją ojciec. Stefania jednak wiedziała swoje – nie i już. Aż dwie jej znajome wyszły po raz drugi za mąż i obie trafiły wręcz tragicznie. Teresa po trzech latach nieudanego związku rozwiodła się, a Krystyna nadal tkwiła w małżeństwie, bo dzieci, bo sytuacja finansowa, bo bała się samotności.
      Stryj obudził się tak samo nagle jak zasnął. Od razu był przytomny. Przeprosił Stefanię za to niespodziane przyśnięcie.
      - Ależ nic się nie stało – zapewniła szybko i z uśmiechem. - Tylko herbata pewnie już wystygła, może zrobię świeżą?
      - Nie trzeba. Wypiję taką przestudzoną. O, i kaszkę widzę. Ale utrafiłaś w dziesiątkę. Moja Basieńka dawno już jej nie gotowała. Zjem z wielką przyjemnością.
      - Tu są wiśnie w syropie. Chyba lubisz?
      - Oczywiście, że lubię.
      - Tylko uważaj na osy. Tak wcześnie się pojawiły! Zazwyczaj zaczynały w lipcu, razem z papierówkami.
      Stryj nałożył sobie obficie wiśni i soku, a następnie na spodeczek upuścił dwie krople i odstawił talerzyk na sam skraj stolika. Poczekał chwilę aż osy zainteresują się sokiem i spokojnie zajął się swoją leguminą.
      - W domu tak robię – powiedział na zdziwione spojrzenie Stefani. - Czasem się udaje, jednak nie zawsze. One też są mądre. Co porabiasz ostatnio?
      - Ostatnio trochę się martwię. Muszę już przestać pracować. Mam zamiar z końcem sierpnia zamknąć swoje poradnictwo. Klienci proszą, bym jeszcze tego nie robiła, wymyślają tysięczne powody... Chciałabym gdzieś wyjechać i odpocząć. Ale to zły czas na wyjazdy. Ten coronawirus daje się nam wszystkim we znaki. Chcę unikać przypadkowych spotkań z ludźmi, w moim zawodzie to niemożliwe, muszę być w nieustannym kontakcie. Widziałeś w jakim stanie jest podwórko? Wszystkie betony połamane. Muszę jeszcze o nie zadbać, położyć polbruk. Piotr nie ma czasu się tym zająć. Wprawdzie jeszcze o tym z nim nie rozmawiałam. Mój klient, pan Derucki, wiesz który?, obiecał mi szybką robotę we wrześniu. Zaklepałam termin, chociaż jeszcze w stu procentach się nie zdecydowałam.

      - A ile to będzie kosztować? To całkiem duża inwestycja.
      - Myślę, że dwadzieścia pięć, a może nawet trzydzieści tysięcy. Tysiąc pięćset za metr kwadratowy. Może Piotr będzie chciał powiększyć ten placyk przed garażem. Wiesz? To nie powinny być zmartwieniem kobiety. Nie znam się na takich sprawach. Pan Derucki jest moim klientem od lat. Może by trochę zszedł z ceny, ale nie ma na co liczyć przed czasem.
      - Czy to znaczy, że nie masz pieniędzy?
      - Aż tak źle nie jest. Tylko nie chcę zostać bez grosza, goła i wesoła. Nie wiem, jak Piotr się na to zapatruje, ale chyba i o płot trzeba by było zadbać. A z tego co wiem, niezbyt dobrze idzie sprzedaż kwiatów. Sadzonki mu zeszły, lecz brak uroczystości komunijnych znacząco umniejszył dochody ze sprzedaży ciętych kwiatów.
      - Czy Piotr jest całkiem bez grosza?
      - Nie wypada mi pytać. Wiem tyle, ile sam mi powie. U mnie miał dużo warzyw, głównie nowalijek, to te chyba mu dobrze poszły. Ale ma stałych pracowników, ma kredyty i inne zobowiązania, to nie takie proste.
      Bela starannie wyskrobał miseczkę po kaszce i dopił herbatę.
      - Nie żałujesz, że wyrzekłaś się tamtych pieniędzy? A jak twoje zdrowie? – zapytał, wyjmując drugie cygaro. Po pierwszym pytaniu Stefania zesztywniała, a na jej twarz padł mroczny cień. Nie powinien o to pytać! Jednak czasem się zapominał.
      - Nie powinieneś zaprzestać palenia? - zmieniła temat rozmowy.
      - To palenie nie ma już znaczenia. Przeżyłem dziewięćdziesiąt lat z hakiem. Nie sądzisz, że to wystarczy? Nie wyobrażam sobie, bym był ciężarem dla Basi. A już w szczególności problemów z pampersami i tak dalej... Wolałbym umrzeć zanim dopadnie mnie całkowita niedołężność. Takie bezapelacyjne poddanie się w obce ręce dla mężczyzny jest czymś okropnym! Lecz samobójstwo absolutnie wykluczam. Sądzę jednak, że powinna być eutanazja na życzenie. Wiem, wiem! Obawa przed nadużyciami. Ech! Nikomu nie można ufać. Pandemia nas wytłucze, jak żołnierz wszy za kołnierzem.
      - Ależ porównanie! - żachnęła się Stefania.
      - Słuchaj no, ja mogę ci pomóc finansowo. Dla mnie to nie problem.
      - Znów grałeś w pokera!
      - Tylko się nie wygadaj przed Basią. Wygrałam ponad piętnaście tysięcy. Basia nie wie o tych pieniądzach.
      To granie w pokera irytowało całą rodzinę. A stary Żak grał bardzo systematycznie, przynajmniej raz w miesiącu. Jego żona dostawała ataków histerii. Zabraniała, powstrzymywała, widać nieumiejętnie, bo grał nadal, mimo bardzo podeszłego wieku. Od jakiegoś czasu miał stałą kompanie do kart. Bardzo często wygrywał i to bez oszustwa – jak twierdził. Widocznie szczęście siedziało mu na ramieniu. O dziwo, jego kolegów wcale to nie zniechęcało, za każdym razem wołali go na dwa – trzy dni przed umówionym terminem. Większość z nich grała częściej, szczególnie zimą, ale Bela tylko raz w miesiącu. Żartował, że nie może ich tak często ogrywać.
      - O nie, nie, nie! - zaprotestowała Stefania. - Ty masz swoje dzieci i wnuki, nawet prawnuki. Ja sobie poradzę. Nie jest aż tak źle.
      - Niedawno robiłaś dach...
      - O, to już pięć lat minęło. I dobrze, że zrobiłam, bo dziś by na głowę ciekło. Za jednym zamachem odnowiłam wtedy także werandę. Piotr posprzątał wówczas strych, ileż staroci on wtedy wywiózł!
      - A tak, pamiętam. Jednak utrzymanie tak dużego domu jest kosztowne... Ale pytałem też o twoje zdrowie.
      - Na nic się nie skarżę. Wszystko jest zgodne z moim peselem – zaśmiała się lekko. - Nie są to jakieś wielkie dolegliwości. Ot, mam coraz mniej energii. Po lekarzach, na szczęście, nadal nie muszę latać. Może tylko oczy... Ostatnio chyba słabiej widzę. Wybieram się do prywatnego gabinetu Smulczyńskiego. Ludzie mówią, że to bardzo dobry okulista. A jak uporam się z tym polbrukiem – poczuję się naprawdę wolna.
      - Musisz jednak pogadać z Piotrem.
      - A tak. W końcu on po mnie wszystko dziedziczy. On, albo jego potomstwo.
      - I tak masz szeroki gest.
      - Jak to u Żaków... - posłała stryjowi swój najpiękniejszy uśmiech.
      Rozmawiali jeszcze o zwyczajnych, domowych sprawach i o ostatniej „sesji” pokera. Stryj grał „od zawsze”. Bywał też w kasynach, chociaż ostatnio coraz mniej.
      - Wiesz, każdy z nich koniecznie chce wygrać – opowiadał Stefanii. - Mnie zaś na wygranej aż tak bardzo nie zależy. Ja przychodzę po adrenalinkę, ten zastrzyk zakazanej przyjemności, bawię się. Pewnie dlatego tak często wygrywam. Wszyscy są oburzeni, że ja tylko raz w miesiącu. Oni spotykają się znacznie częściej. Ale po co mi denerwować Basię? Mnie wystarczy raz na miesiąc. No nic, pójdę już. To znaczy najpierw zatelefonuję po Filipa.
      - Mnie jest żal rozstawać się z tobą, ale niedługo będę miała klientów. Jednak najpierw zrobię nam kilka zdjęć. Dziś jest wyjątkowo dobre światło.
      Robieniu zdjęć towarzyszyły wybuchy śmiechu. Oboje byli rozbawieni i usatysfakcjonowani. Po dziesięciu minutach dołączył do nich jeszcze Filip i dołożył swoje młode trzy grosze do zabawy. Ale już całkiem na odchodnym Stefania mocno objęła stryja, a on odwzajemnił się niedźwiedzim uściskiem. Przytulił ją i kołysał przez chwilę, całując we włosy.
      - Jesteś moją ulubioną bratanicą – powiedział cicho, zaglądając jej w oczy.
      - Bardzo cię kocham, stryjku – odpowiedziała i po wielekroć ucałowała go w oba policzki.

      c.d.n.
      fot. własne


sobota, 29 stycznia 2022

*** (Błyskawica oślepia...)





*** - © Elżbieta Żukrowska

Błyskawica oślepia tak
że nie czujesz bólu
On przychodzi później
po sekundzie
a może aż po pięciu latach
Wtedy już wiesz
że z twego serca
pozostała garsteczka popiołu

Choszczno, 28.01.2022 r.
fot. Pixabay

piątek, 28 stycznia 2022

Cz. 8. Maj 2020 r. STEFCIA Z WIERZBINY

 




STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 8. Maj 2020 r. Wierzbina. Sen.

Stefania ocknęła się z zamyślenia.
Hania ciągle opowiadała o swoim Hansie-Janku, miała wypieki na twarzy, zapewne od wina. Była podekscytowana. Dla odmiany mocno gestykulowała, bo brakowało słów. Jak można się tak zakochać? - dziwiła się w myślach Stefania.
- Jednak musisz z nim najpierw porozmawiać na Skype, inaczej ja się na wyjazd nie zgadzam.
- Porozmawiam. W tym masz bezsprzecznie rację. I jak ci smakuje sałatka? Znalazłam w sklepie takie maluteńkie pieczarki w słoiku, wydały mi się bardzo odpowiednie do tego zestawu warzyw.
- Jest wspaniała, idealna!
- To się cieszę. Otwieramy drugą butelkę?
Stefania nie chciała.
Dzwonek do drzwi nie był zaskakujący, przyjechał częsty gość, niemal domownik, Piotr Żak, przyrodni brat Stefanii, młodszy od niej o dziesięć lat. Ucałował siostrę, następnie Hanię, wziął z szafki kieliszek i otworzywszy nową butelkę nalał sobie szczodrze wina.
- Zdziwione? - zapytał wypiwszy duszkiem. - Spragniony byłem i chyba nawet dalej jestem. Już powiedziałem ludziom, co mają robić, więc mam teraz chwilę dla siebie. I dla was. Mogę sałatki?
Stefania zrobiła trzy mocne herbaty i przyniosła je wraz z talerzykiem i widelcem dla Piotra.
- Ciągle w galopie! - Poskarżył się nakładając czubato na talerzyk. - A znajdziesz kawałek chleba? Nie miałem czasu zjeść w domu, bo już ludzie czekali. Znalazłem zbyt na róże, marnie w tym roku idzie handel kwiatami. Te pojadą do Norwegii. Jak dobrze, że jest internet!
- Jak dobrze, że znasz angielski! - dodała Stefania, stawiając talerzyk z chlebem.
- To też. Ale i tak namieszała nam ta pandemia, ledwo wiążemy koniec z końcem. Całe szczęście, że w tym roku mamy więcej warzyw niż kwiatów.
- Jak tam żona, dzieciaki? - dopytywała się Hania.
- Dzięki, wszystko dobrze – odpowiedział zdawkowo.
- Pilnujcie się, oj, pilnujcie! Ty wchodzisz i tak bezceremonialnie nas całujesz, a nie powinieneś tego robić. Nawet rąk nie umyłeś – rozgderała Hania.
- Od razu widać, że nie masz swojego chłopa i na cudzym się wyżywasz! - zaprotestował żartobliwie Piotr, ale po chwili przyznał: - Masz zdecydowanie rację. Zrobiłem to zupełnie odruchowo, głównie z wielkiej sympatii do was. W moim środowisku jeszcze nie ma chorych osób, ale licho nie śpi. Taki Andrzej Skowroński, mój pracownik, jeździł na pogrzeb do rodziny, więc mu zakazałem przychodzić przez dwa tygodnie. Chronisz się, chronisz, a zaraza i tak może cię doścignąć. A ręce umyłem w szklarni. - Pokręcił głową z dezaprobatą i znów zajął się sałatką.
Zaczęli rozmawiać o codziennych sprawach, było jasne, że Hania już do wyznań nie wróci. Teraz czekała na swoją sąsiadkę, która coś tam załatwiała w miasteczku, a w planie było, że będzie kierowcą w drodze powrotnej.
Zadzwonił telefon Stefanii, spojrzała na ekran i zaraz wyszła, rzucając w przelocie, że to klient. Hania włączyła telewizor, trwała kampania przedwyborcza, a ona była mocno zainteresowana polityką. Piotr jadł, dokładał, popijał herbatą.
- Haniu, ja się teraz położę na pół godzinki, bo mi się oczy same zamykają. - Powiedział, po wyniesieniu swoich naczyń do kuchni. - W razie czego to mnie obudzisz, bo na dłuższy sen nie mogę sobie pozwolić.
- Wyłączyć telewizor?
- Ależ skąd! On jest jak kołysanka – uśmiechnął się do Hani, ułożył na kanapie i po chwili już spał.
Hania wyjęła telefon i całkowicie wyciszyła, a później, licząc na podzielną uwagę, obejrzała raz jeszcze zdjęcia swego amanta, wysłuchując relacji telewizyjnych. Wino lekko szumiało jej w głowie, miała dobry humor i nadzieję, że już niedługo spotka się z Hansem na czacie. A może wreszcie porozmawiają na Skype, jak to radziła Stefania. Przy kuzynce wszystko było proste i jasne. Kampania wyborcza stała się niespodzianie jakoś mniej ważna... Tak, czuła, że Steniusia posiała w niej ziarno niepokoju, że musi lepiej, głębiej, rozważyć te swoje zauroczenie. Przecież nie jest głupia!
Stefania dość długo nie wracała, wreszcie przyszła i już od drzwi oznajmiła, że na schodach czeka na Hanię reklamówka ze świeżą zieleniną.
- O, dziękuję! Ale i u mnie już jest szczypiorek i rzodkiewka.
- Masz tam sałatę i nawet trochę szparagów. Wydaje mi się, że pan Aleksy dołożył też główkę kapusty, choć o tym mu nie wspominałam.
- Tym bardziej dziękuję. Coś mojej koleżanki długo nie ma... Jej matka leży tu w szpitalu.
- Ale przecież jest zakaz odwiedzin.
- To prawda. Jednak siostra jej męża pracuje w szpitalu, więc choć przez nią może coś matce podać. Ma do mnie zadzwonić, jak już wszystko pozałatwia, bo jeszcze musi do banku i coś tam jeszcze, nie pamiętam. O, chyba już pora obudzić Piotrusia. Chciał, by go po pól godzinie obudzić.
- Dajmy mu jeszcze drugie pół godziny. Widziałam, że jego pracownicy nadal coś tam robią.
- Nie będzie zły?
- Jest bardzo zmęczony. Niech odpoczywa. A jego złość biorę na siebie.
- Dobra. W porządku. Ty wiesz lepiej. Daria wprawdzie jeszcze nie dzwoniła, ale ja się już powoli będę zbierać, bo myślę, że ona lada moment tu dotrze. A deszcz na szczęście przestał padać. Dość już deszczu tej wiosny!
- Niestety, nie rozpogodziło się. Cały czas ciągną ciężkie chmury. Tylko patrzeć, jak od nowa się rozpada. Wiatr ciągle jest zimny, wcale nie wiosenny. Może powinnam trochę przepalić w domu?
Przed samym zachodem niebo jednak się wypogodziło i słońce roziskrzyło krople zawieszone na liściach i gałęziach. Stefania, z kubkiem herbaty w dłoni, oparta o framugę stała w drzwiach werandy. Słońce już niemal zaszło. To był jej tradycyjny relaks przed snem, o ile tylko pogoda pozwalała na stanie w otwartych drzwiach. Słyszała jak z drugiej strony domu ulicą przejeżdżają samochody, głośno rozpryskując kałuże wody zebrane przy krawężnikach. Nagle u sąsiadów gwałtownym skowytem zaniósł się pies, słychać było nawet jakieś krzyki. Domy stały w sporym oddaleniu i nie sposób było zrozumieć słów. Odkąd zamieszkali nowi właściciele dość często były tam awantury. Stefania już przestała na nie zwracać uwagę. Ale ta dzisiejsza była wyjątkowo głośna. Nieświadomie wzruszyła tylko ramionami. Wróciła myślami do problemów Hani. Miała nadzieję, że przekonała kuzynkę przynajmniej do rozmowy na Skype. Była na Hanię zła za tak nieodpowiedzialne zachowanie, a z drugiej strony jej zazdrościła. Miłość? Już zapomniała, co to słowo znaczy... Kiedyś chciała przeżyć jakąś szaloną miłosną przygodę i coś tam przeżyła. To było tak dawno, tak dawno... Niestety, wyrosła na samotnicę i aż dziw, że po wszystkich perypetiach, jakich doświadczyła w swoim życiu, Markowi udało się założyć jej obrączkę. Dopiła herbatę. Jeszcze raz wzięła głęboki oddech i już miała zamknąć drzwi werandy, gdy znów usłyszała wzburzone głosy u sąsiadów, głośne trzaskanie drzwiami i po chwili gwałtowny warkot samochodu. Ktoś odjechał. Wszystko ucichło.
Usnęła tego wieczora stosunkowo szybko, ale przebudziła się ledwie zaczęło szarzeć – strasznie bolała ją głowa i było jej przeraźliwie zimno! Miała dreszcze. Nastawiła wodę na herbatę, poszła do toalety. Czekając na zaparzenie się herbaty wyjęła tabletki z nadzieją, że będą pomocne. Łyżeczką nalała do filiżanki troszkę herbaty, ostudziła ją i połknęła od razu dwie pastylki. Z resztą herbaty wróciła do sypialni. Z komody wyjęła grube skarpety i ciepły stary sweter z kaszmiru, jeszcze po mamie. Już kilka razy spała w nim, gdy noc stała się chłodna. Teraz też tak zrobiła, dodatkowo otulając szyję szalem pamiętającym (dla odmiany) czasy babci. Dopiła herbatę, siorbiąc całkiem nieelegancko, ale zależało jej na tym, by jak najszybciej się rozgrzać. Następnie zakopała się głęboko w pościeli. Te wszystkie zabiegi łącznie dały pożądany efekt. Nawet nie zauważyła, kiedy ból głowy znacząco zmalał. Rozgrzana usnęła ponownie. I tu niespodzianka – miała sen! Rzadko miewała sny, a nawet jeśli już śniła, to raczej nie pamiętała o czym, zaledwie jakieś mgliste wrażenia. A tu po przebudzeniu nadal miała wyraźne obrazy w myślach.
We śnie była na jakiejś plenerowej imprezie. Dużo ludzi stało w obszernym kręgu. Ktoś przemawiał, wiele osób popijało piwo z butelki. Koło niej stal wysoki mężczyzna w białej koszuli i jasnym garniturze. Nie znała go. A może jednak znała? Nie była pewna. Sama natomiast dobrze się czuła w letniej kwiecistej sukience. Zapamiętała, że włosy miała wysoko upięte. W tym śnie nie miała blizny. Czuła, że mężczyzna jest nią zainteresowany, spoglądał na nią z góry, a ona miała świadomość każdego spojrzenia, choć wcale na pana nie patrzyła. Mężczyzna dotknął jej dłoni. Cofnęła szybko rękę, ale on pochwycił palce i przytrzymał, nie pozwolił, by się od niego odsunęła. Odwrotnie – sam się jeszcze przybliżył. Nie śmiała na niego spojrzeć, jednak nie wyrywała ręki. A on zaczął pieścić jej dłoń nieśpiesznym muskaniem kciuka.
- Stefi – powiedział cichutko i wtedy poczuła się przymuszona do spojrzenia w jego oczy.
Podniosła twarz. Zobaczyła najbardziej zielone oczy. I te oczy uśmiechały się do niej, tchnęły jednocześnie spokojem. Były piękne w czarnej oprawie długich rzęs. Mężczyzna miał także czarne, lekko wijące się włosy i kilkudniowy zarost, troszkę szpakowaty. Był czarujący! Marzenie każdej kobiety! Nie umiała określić ile miał lat, może czterdzieści. Ona sama była w podobnym wieku. We śnie wszystko może się zdarzyć. Stali tak wpatrzeni w siebie, jakby ktoś dawał im czas na zakochanie, na zanurzenie się w marzenia i pragnienia. I jednocześnie Stefania doskonale wiedziała, że to wszystko jej się tylko śni, ale całą sobą pragnęła, by sen się nie kończył. Zielone oczy Marka... To jednak nie był Marek. Liam? Czy to mógł być jej jasnowłosy, cudowny Liam? Ale mężczyzna ze snu miał czarne włosy...
Później przez kilka dni często myślami wracała do tych obrazów, do tego mężczyzny i jego uwodzicielskiego spojrzenia. Aż powoli wspomnienie zaczęło blednąć. Dobrze wiedziała, że w prawdziwym życiu nic się nie wydarzy, być może ten sen powstał na skutek wynurzeń Hani. Wzruszyła ramionami – też coś! Już nie ma o czym myśleć, tylko o jakimś głupim śnie...


c.d.n.
fot. własne

środa, 26 stycznia 2022

Cz.7. Wiosna 1973 r. Szwecja. Sprawy domowe.

 


Cz. 7. Wiosna 1973 r. Szwecja. Sprawy domowe.

Ale najpierw była Szwecja.
Pojechała sama, bez stryjka, „bo po co mnożyć koszty?”. Zresztą znała już trasę, podciągnęła się z angielskiego, przestała się bać pokazywania twarzy. Po pierwszym miesiącu od zabiegów zrobiła dokładne zdjęcia blizn i wraz z listem wysłała do profesora Seweryna Kiliana. W rozmowie telefonicznej uzgodniła termin pobytu i całą resztę. Miała tam być tylko dwa tygodnie. Profesor pochwalił się, że mają nowe urządzenie, jakby specjalnie dla niej, dla Stefanii.
Personel był ten sam, za to całkiem nowi pacjenci. Żałowała, że nie ma Tora. Próbowała zaprzyjaźnić się z nowymi osobami. Starała się rozmawiać wyłącznie po angielsku, bo już się przekonała, że takie rozmowy wyraźnie wzbogacają jej słownictwo. Ale przy stoliku w jadalni miała do towarzystwa jakiegoś mało rozmownego Szweda. Próbowała z nim rozmawiać, jednak wyraźnie był temu niechętny. W pokoju – innym, niż poprzednio – dużo czasu poświęcała na naukę, wiedziała, że musi. W któryś majowy i słoneczny dzień zrobiono im wycieczkę nad morze, w miejsce, które można było od biedy nazwać fiordami. I tu z zachwytu otworzyła buzię. Chciałaby mieszkać w takim miejscu, ale nawet miejscowi nie stawiali tu domów. A Norwegia ma jeszcze piękniejsze widoki. Nie chciało się jej wracać do kliniki.
Dwa tygodnie minęły wyjątkowo szybko, „jak z bicza strzelił”. Przed wyjazdem znów zakupy z panią Inez i ostatnie porady kosmetyczne. Było dobrze, nawet bardzo dobrze. Profesor Kilian prosił o kontakt za dwa miesiące, dobrze by było, gdyby nadal robiła co jakiś czas zdjęcia blizn i mu przysyłała. Według niego następne spotkanie powinno być za jakieś dwa lata i prawdopodobnie będzie to już ostanie. Natomiast zdjęcia pozwolą mu kontrolować sytuację. Był bardzo zadowolony z tego, co osiągnął na twarzy Stefanii. Z odmienioną twarzą Stefania czuła się niemal komfortowo. Nowe uczesanie, inny styl ubierania, staranny makijaż – to wszystko razem stworzyło nową, zdumiewająco piękną kobietę. Była DAMĄ. I tak się zachowywała.
W domu natychmiast otoczyła ją miłość, czułość i bezpieczeństwo. Teraz tylko dla stryja Beli kupiła indywidualny prezent – dwa tuziny świetnych cygar. Ponadto przywiozła solone masło, dużo słodyczy i kawy. Piotruś, kiedy tylko mógł, przysiadał na poręczy fotela, na którym siedziała siostra, łapał ją za szyję i wtulał twarz w jej włosy. Miała nieodparte wrażenie, że chłopak chce jej coś przekazać w tajemnicy.
- A dasz mi pooglądać swoje zeszyty? - zapytała, ułatwiając kontakt w cztery oczy.
W swoim pokoju Piotr wyszeptał, że tata jest chory na serce. Był osiem dni w szpitalu, ale zakazano mu, to jest Piotrowi, mówić o tym Stefanii.
- A dlaczego takie tajemnice? - bardzo się zdziwiła.
- Bo ty masz dużo nauki i musisz mieć spokój, a nie nowe zmartwienia. Tak mówiła babcia.
- Opowiedz mi o wszystkim dokładnie.
- Kiedy ja niewiele wiem. Pogotowie zabrało tatę z pracy, chyba na drugi dzień po twoim wyjeździe. Wiem jeszcze, że chciał wyjść ze szpitala na własne żądanie, ale stryj Bela mu nie pozwolił. Sprowadził ciocię Tereską, by zajęła się tą całą zieleniną tutaj, w Wierzbinie, a mnie wywiózł na trzy dni do Karolinki, i tam razem z babcią i dziadkiem utrzymywaliśmy porządki. Potem przyjechał razem z panem Stojanowskim i teraz on razem z dziadkami zarządzają Karolinką. Co z nami będzie, Steniu? Boję się i o tatę, i o oba gospodarstwa. Tato już nie ma siły. A babcia i dziadek wcale nie nadają się do pracy. Dziadek tylko zrzędzi, ze wszystkiego jest niezadowolony. Jak tak będzie marudził, to pan Stojanowski ucieknie! A babcia to widzi tylko kwiaty... Sama wiesz, jaka ona jest. Oba gospodarstwa się posypią. Że też ciągle jestem za smarkaty! Jak nic któreś gospodarstwo pójdzie pod młotek – zakończył z ogromnym smutkiem. Nie wiadomo było, czy bardziej żałuje ojca, czy gospodarstwa. Już wszyscy wiedzieli, że pójdzie do technikum ogrodniczego i cała ziemia, oba gospodarstwa, mają być jego.
- To był zawał? - chciała uściślić Stefania.
- Nazywali to stanem przedzawałowym. Ale tak długo w szpitalu? To coś mocniej nie w porządku. Tutaj to stryj Bela dużo pomagał, ciocia Tereska z tym swoim kręgosłupem to nawet dobrze chodzić nie może. Tyle, że doglądała pracowników. Pan Jakubowski z dziadkiem jeździli na giełdę. Nie chcieli mnie zabrać, choć się prosiłem.
Matka Stefani, Aniela Żak, i matka Piotra, Katarzyna Lemańska, miały tak zwane badylarstwo. Ta pierwsza oprócz szklarni miała dwa hektary ziemi pod intensywnymi uprawami i zawsze zatrudniała trochę ludzi. Ale największą jej pomocnicą była siostra Teresa Chyża, która wraz z rodziną zajmowała piętro domu przy szklarniach. Natomiast Katarzyna mieszkała w Karolince, blisko dwadzieścia kilometrów od Żaków i prowadziła tam podobne gospodarstwo, nastawione głównie na kwiaty. Wszystkie trzy panie współpracowały ze sobą i wymieniały się doświadczeniami. Czasem spotykały się towarzysko, choć te spotkania z reguły przemieniały się w narady biznesowe. Teresa ciągle miała „iść na swoje”, ale jakoś nie mogła odciąć się od siostry. W końcu udało się jej wraz z mężem kupić stary poniemiecki dom i go z grubsza wyremontować. Ale droga do własnego zielonego gospodarstwa ciągle była daleka. Tymczasem niespodziewanie zmarła Aniela – pękł jej tętniak w głowie. Stefania miała wtedy blisko dziewięć lat. Śmierć matki niewiele odmieniła w życiu dziewczynki, bo była jeszcze babcia Stefcia, po której dostała imię. Babcia zawsze otaczała Stefcię szczególną opieką, aż Teresa była nieco zazdrosna, w końcu jednak pani Stefania była matką Edwarda i Beli. A także Tomasza, mieszkającego w okolicach Augustowa i bardzo rzadko odwiedzającego rodzinę – był kaleką, bo mina urwała mu stopę. Babcia Stefania nie przepadała za dziećmi Chyżów, choć nie można powiedzieć, by któreś krzywdziła. Rzecz sprowadzała się raczej do ilości poświęconego czasu, dla Stefci zawsze go miała. W końcu to była „rodzona wnuczka”. Gdy było trzeba - opiekowała się także dziećmi Teresy. Mała Stefcia nigdy się z nimi tak naprawdę nie zżyła, nie zaprzyjaźniła.
Teresa marzyła o wyprowadzeniu się na swoje i wreszcie tego dokonała, ale nadal zajmowała się całym zielonym gospodarstwem. Bez Anieli było jej dużo trudniej, gdyż miała więcej pracy i więcej odpowiedzialności. Na szczęście był „całkiem słuszny” dochód, a to pomagało w dokończeniu spraw budowlanych. Cieszyła się, że ma własny dom, choć do pracy musiała biegać teraz prawie dwa kilometry. Jej mąż, Wojciech, był budowlańcem i też nieźle zarabiał. A poza tym sam odremontował tę poniemiecką ruinę, co znacznie obniżyło koszty.
Stefania od dziecka widziała, jak dorośli ciężko pracują, i to nie po osiem godzin dziennie, a nawet po szesnaście i więcej. Może gdyby mama się oszczędzała, nie doszłoby do tak szybkiej śmierci. Może. Tego nie wiedział nikt. Ale niejako na pocieszenie dostała Piotrusia. Maleńkiego, ukochanego braciszka. Dokładniej - przyrodniego braciszka.
Generalnie Edward Żak nie pozwalał córce pracować w szklarniach, musiało być coś w pobliżu katastrofy aby ustąpił. „Jeszcze się w życiu napracujesz” - to było jego częste porzekadło, a babcia posyłała wymowne spojrzenie, bo nie zgadzała się z synem tak do końca ("Nic się jej nie stanie, jak zamiecie podwórko!”). Co innego zajmowanie się Piotrusiem. Opiekując się maluszkiem odciążała babcię. A przy tym tych dwoje natychmiast do siebie przywarło.

c.d.n.
fot. własne

wtorek, 25 stycznia 2022

NA ZŁO NIE MA ŻADNEJ RADY

 


Na zło nie ma żadnej rady - © Elżbieta Żukrowska

W safianowe pudełeczko spakowałam twoje słowa
o tym, jak mnie będziesz kochał, pieścił, wielbił i całował.
O tym, co widziałeś we mnie każdej nocy i w poranek,
jak budziłeś moje żądze - boś wytrawny mój kochanek. 

Wszystkie słowa o miłości i zaklęcia najpiękniejsze,
trochę wspomnień, zapach sosny i fiołeczki te najpierwsze.
Dołożyłam jeszcze księżyc, gdy przez okno do nas fikał,
żółć kaczeńców, kolce róży, przejmujący śpiew słowika.

Chciałam jeszcze dodać szczęście i uwagę, i nadzieję,
lecz nie było, nie znalazłam, wiatr to wszystko wywiał w plener.
Zatem z bzów zebrałam rosę, a z malw cale dostojeństwo,
od poziomek wzięłam kolor. I zamknęłam. Razem z klęską.

Choszczno, 24.01.2022 r.
fot. własne

poniedziałek, 24 stycznia 2022

Cz.6. Wczesna wiosna 1973 r. W Krakowie

 


Cz.6. Wczesna wiosna 1973 r. W Krakowie

Wróciła do Krakowa. Uznała, że w Szwecji za mało się uczyła i miała teraz dużo do nadrobienia. Nie było jej widać zza książek, skryptów i notatek. Od razu wpadła w stary rytm. Grzesiek obiecał, że zadba też o przyjemności. Ale Stefania miała w perspektywie następny wyjazd do kliniki i nie mogła pozwolić sobie na zbyt wiele luzu. Pachniało wiosną, a ona była uwiązana przy książkach.
Odwiedziła też profesora Rafalskiego. Szczęśliwym trafem wpadła na niego wkrótce po powrocie na uczelnię i umówiła się na następny dzień na czternastą.
- Ślicznie pani wygląda – zapewnił ją już na korytarzu.
A na drugi dzień przyszła do niego z wiązanką z trzynastu herbacianych róż, paczuszką mocnej szwedzkiej kawy i z butelką polskiej starki. Profesor był zażenowany upominkami.
- Jestem panu bardzo wdzięczna za wskazanie kliniki i przetarcie tam dla mnie szlaków.
- A ja się cieszę, że skutek już jest widoczny. Rewelacyjnie wyglądasz. Mój przyjaciel mówił, że byłaś bardzo zdyscyplinowaną pacjentką – profesor nieświadomie zaczął jej mówić po imieniu. - W tym czasie kilka razy z nim rozmawiałem, wypytywałem się o ciebie... O, przepraszam, przeszedłem na ty...
- I niech tak już zostanie. Jest mi bardzo miło, panie profesorze.
- I ja się cieszę. A mogę ci jeszcze popatrzeć z bliska w oczy? - zażartował. Oglądał blizny Stefani tak, jakby się na tym znał. - Duża poprawa. Naprawdę duża. Nie myślałem, że medycyna umie robić takie cuda. Wprawdzie Seweryn zapewniał mnie, że tak będzie, ale jakoś nie do końca wierzyłem, że do tego stopnia. Jest dobrze. Jest wspaniale! A słyszałem, że pojedziesz jeszcze raz.
- Tak. To mi trochę komplikuje sprawy na uczelni, ale jestem już po rozmowie z dziekanem, który natchnął mnie nadzieją... Może będzie dobrze.
Stefania przyniosła wodę do kwiatów, a profesor poczęstował ją kawą, siedzieli i gawędzili przez blisko godzinę.
- Jesteś bardzo podobna do moich wnuczek. I cieszę się, że moja podpowiedź z kliniką na coś się przydała. Zaglądaj do mnie czasem. Bywam ostatnio przemęczony, a taka rozmowa z młodą osobą bardzo dobrze na mnie wpływa. Regeneruje moje siły. Zawsze masz u mnie filiżankę kawy, drogie dziecko.
Marek... Myśli o nim nie były natrętne, ale pamiętała, tylko na razie nie chciała telefonować. Przecież ma dziewczynę, może się nawet już ożenił, po co zaczynać coś bez przyszłości. No i ta jej poraniona twarz... Jednak którejś kwietniowej niedzieli – a było już blisko do drugiego wyjazdu do Szwecji – zdecydowała się na telefon. Dopiero zbliżało się południe. Była przemęczona nauką. Postanowiła pójść do kościoła, a później na długi spacer. Pojawiła się zieleń, wprawdzie mizerna, ale jednak. Spacer jest jej konieczny, wręcz niezbędny, zdecydowała. Tylko najpierw ten telefon. O dziwo – Marek był w domu i odebrał. I nawet się ucieszył. Pociągnęła go za język – łatwo opowiadał o sobie, swojej ostatniej (nowej!) pracy i o niedawnych wojażach po Polsce. „A co u ciebie?” - zapytał w końcu. Stefania odpowiedziała, że nauka, nauka i jeszcze raz nauka, bo i ona niedługo wyjeżdża na krótki wypoczynek do Szwecji. Odezwie się do niego po powrocie. Ale może będzie to dla niego kłopotliwe, bo może już się ożenił?
- Naszym związkiem mocno zachwiało, nie wiem, czy dojdzie do ślubu, raczej nie, choć jeszcze spotykam się z Lindą. Pewnie zupełnie niepotrzebnie, a może już tylko z przyzwyczajenia, bo uczucia jakby wygasły – przyznał smutno.
- Nadal masz takie same włosy? Takie pokręcone, długawe i pełne ognia?
- W tym względzie nic się nie zmieniło – zaśmiał się do słuchawki. - Niestety, jestem rudzielcem, a dziewczyny nie lubią rudych.
- Co ty za bzdury wygadujesz! Masz wspaniałe włosy, JA jestem nimi zachwycona! One są w tobie najlepsze!
- Ale już ci przeszło? - podchwycił natychmiast.
- Wcale nie! - zapewniła gwałtownie i aż się zawstydziła, więc dodała zdecydowanie spokojniej: - Jeśli masz rzeczywiście kłopot z dziewczynami, to może trochę poeksperymentuj u dobrej damskiej fryzjerki.
- Co masz na myśli?
- A gdybyś tak zrobił sobie po kilka pasemek brązowych i innych, całkiem jasnych, niemal białych? Ale tylko po kilka. I broń Boże nie obcinaj włosów, bo takie długie są fantastyczne!
- Jesteś jedyną dziewczyną, która ze mną podjęła taki temat. Spotkamy się dziś na kawie? Może przypadkiem masz czas?
Stefania spanikowała i... odmówiła. Obiecała, że zobaczą się po jej powrocie ze Szwecji.
Natomiast na drugi dzień powiedziała do Ady, że ma tak bardzo dość nauki, że chętnie by przerwała studia.
- Nawet nie mów takich rzeczy! Idzie ci świetnie mimo tych wszystkich kłopotów i przerw. Przecież powszechnie wiadomo, że na przerwane studia mało kto wraca. Zżyłaś się z grupą i to też się liczy. Więc nie wariuj i nie wymyślaj głupot. Jeszcze trochę i będzie półmetek, a potem to już z górki.

c.d.n.
fot. własne



sobota, 22 stycznia 2022

Cz.5. Koniec zimy 1973 r. W klinice w Szwecji

 


Cz.5. Koniec zimy 1973. W klinice w Szwecji

Podróżowali dwoma samolotami, autobusem i wreszcie służbowym autem kliniki. Na miejsce dotarli dobrze po osiemnastej. Wskazano im dwa pokoje sąsiadujące ze sobą i zaproszono do jadalni na kolację. Wszystko już na nich czekało, wraz z samym profesorem, który w ich towarzystwie wypił herbatę i opowiedział o tym co najważniejsze. Innych kuracjuszy w jadalni nie było. Stryj Bela mógł się zatrzymać w klinice na dwie-trzy noce, tyle, ile Stefani potrzeba na aklimatyzację. Później może wrócić do domu i przyjechać po bratanicę po około trzech tygodniach, chociaż profesor wolałby mieć więcej czasu, na przykład ze trzy miesiące. Zabiegi Stefanii będą bardzo intensywne i lepiej, aby jej nic nie rozpraszało.
- Nie za chłodny tu klimat na takie leczenie? - zatroszczył się Bela.
- Klimat jest idealny. Prawie nie ma tu szkodliwych wirusów i bakterii. Jedynie chronimy skórę przed nadmiernym zimowym nasłonecznieniem i ewentualnym dużym mrozem. Zapewniam, że miejsce jest idealne. Oboje z żoną, która jest wysokiej klasy dermatologiem, bardzo dbamy o naszych pacjentów i nieskromnie dodam, że mamy spore sukcesy. Nie możemy zapewnić miejsca wszystkim chętnym, bo klinika jest zbyt mała. Zatem skupiamy się głównie na przywracaniu naturalnego wyglądu twarzom. Ale pani będzie miała jeszcze rehabilitację ręki, chodzi o ten złamany nadgarstek. Myślę też, że klimat dobrze wpłynie na pani płuca po tym ostatnim zapaleniu. A jutrzejszy dzień zaczynamy od szczegółowych badań. W tej chwili mamy tylko siedmioro kuracjuszy. Niektóre osoby pozna pani już jutro, niektóre na razie jeszcze nie opuszczają swego pokoju. Koło siódmej rano przyjdzie do pani pielęgniarka. Proszę być na czczo, bo trzeba będzie pobrać krew. Oczywiście zmierzymy też niektóre inne parametry pani ciała. Z samego rana obejrzę pani blizny i zadecyduję, jak będziemy je eliminować. Proszę się wewnętrznie przygotować na to, że może być sporo bólu. Muszę sprawdzić jaką pani ma skórę, czy jest dość elastyczna i miękka, bo przypuszczam, że będę chirurgicznie usuwał wszystkie zgrubienia i zakładał nowe szwy, bardzo maleńkie, wręcz mikroskopijne. Bardzo dużo zależy od pani skóry, ale także od tego, czy będzie pani w pełni ze mną współpracować. Na pewno nie będzie łatwo. Ani przyjemnie.
Tak się to zaczęło – od usunięcia skalpelem największych zgrubień. A poza tym zdjęcia, naświetlania, nawilżania, nacierania i zacierania, masaże. Najgorsza była maszyna z niewielką głowicą do ścierania zgrubień. Sam zabieg był umiarkowanie bolesny, bo prawdopodobnie blizny miejscowo znieczulano, ale szum maszyny źle na Stefanię wpływał. Przy tym trwał blisko godzinę. Podobno wymagał niesłychanej precyzji. Na szczęście wykonywano go co trzy dni. Masaże i odpowiednie maści były nawet po kilka razy dziennie. Jeszcze naświetlania – punktowe lub całej twarzy. Poproszono ją, by nie studiowała swojej twarzy każdego dnia w lustrze. Zmiany nie zachodzą tak szybko, by były od razu widoczne gołym okiem.
Stefania znajdowała czas na czytanie – miała ze sobą kilka skryptów, lecz jakoś nauka ją nie pociągała. Może musiała odpocząć po intensywnej nauce do egzaminów. Teraz była bardziej skupiona na języku angielskim, żałowała, że nie może rozmawiać podczas zabiegów. Na trzeci dzień po przyjeździe do jej stolika w jadalni przysiadł się nowy pensjonariusz, który próbował rozmawiać po angielsku. Jednakże jemu też słabo to wychodziło – był Norwegiem. Nie mniej trochę się porozumieli. Stefania nie chciała opowiadać o sobie, natomiast mężczyzna – miał na imię Tor – usiłował przekazać jej historię swojego wypadku. Zrozumiała, że pożar zdarzył się na jachcie, że uratował ciężarną córkę swego bossa. Miał teraz poparzone dłonie i ramiona. Na twarzy dokonano przeszczepu skóry, ale jeszcze trzeba popracować nad bliznami. Szef zafundował mu tu pobyt aż do wyleczenia. Z wdzięczności. Choć Stefania dużo zrozumiała z jego opowieści to jednak wiedziała, że nie jest to partner do nauki angielskiego.
Kiedy podczas posiłków obserwowała zgromadzonych kuracjuszy odnosiła wrażenie, że każdy jest skupiony na sobie, niechętny do rozmowy, schowany jak pod peleryną. Mogła jeść posiłki w swoim pokoju, ale nie chciała uciekać od ludzi – tak poradził jej profesor. Na obydwu piętrach były dla pensjonariuszy hole z wygodnymi kanapami i fotelami, jednakże wcale nie kwitło tam życie towarzyskie. Żałowała, że nie ma z kim tak sobie zwyczajnie pogadać, a rozmowy telefoniczne z Polską były zbyt drogie. Na spacery nie mogła chodzić, bo profesor osobiście jej tego zabronił, na szczęście obiecywał, że już za kilka dni pozwoli jej na pierwsze piętnaście minut na dworze.
W każdą środę i sobotę odwiedzała ją Polka, pani Agnieszka Ruczaj. Musiała być psychologiem lub psychiatrą, czego jednak nie powiedziała wprost. Oznajmiła, że się zajmuje samopoczuciem pensjonariuszy, że chce wiedzieć, co się nie podoba, a co im odpowiada. Wypytywała o dom, o rodzinę, o studia, kilka razy nawiązała do wypadku, ostrożnie i z dużą delikatnością. Towarzyszyła Stefani na pierwszych spacerach, obserwowała twarz i samo zachowanie. Była miła, przyjazna i ciepła, trochę przypominała jej babcię, a nie miała więcej, niż czterdzieści lat.
Pogoda wyraźnie się poprawiła i zaczęło pachnieć wiosną. Stefania ze swego okna mogła obserwować niewielkie stado saren, a może jeleni, nie znała się na tym. Lubiła patrzeć na te zwierzęta. Później ktoś jej powiedział, że to daniele. Na razie są szarawe, ale już zaczynają zmieniać zimową szatę na letnią. Podobno czasem można zobaczyć renifery lub nawet łosie, ale to o określonych porach roku i doby. Nie zapamiętała, kiedy ma za nimi wyglądać.
O ile na początku dni jej się dłużyły, o tyle po upływie planowanego półmetka zaczęły płynąć szybko, jak woda wodospadu. Cały czas odnosiła wrażenie, że za mało się uczy. Częściej miała teraz spotkania z profesorem, który osobiście wykonywał jakieś zabiegi i to bez maszyn. Był wtedy milczący i bardzo skupiony. Któregoś dnia powiedział, że on swoim okiem widzi już dobre rezultaty, a Stefania zauważy je gdzieś za miesiąc po zakończeniu leczenia. Jednak już w tej chwili namawia na powtórzenie terapii na przełomie kwietnia i maja. Pytał ją, czy odczuwa zmiany, jeśli chodzi o nadgarstek. Prawdę powiedziawszy – nie bardzo.
- To nic. Efekty zazwyczaj ujawniają się w dziesięć dni po zakończeniu rehabilitacji – zapewnił.
Stefania wprawdzie nie obserwowała swojej twarzy w lustrze – zgodnie z zaleceniem początkowym – ale lubiła dotykać skóry i była pewna, że zgrubienia są coraz mniej wyczuwalne. Jednakże bała się, że będą mimo wszystko białe (a może mocno różowe?) i przez to rzucające się w oczy. Makijaż? Może to mimo wszystko jedyne rozwiązanie...?
Czuła się pokrzywdzona przez los, upośledzona, dużo gorsza... Nigdy nie miała nadzwyczajnego powodzenia wśród chłopców. Nie była kokietką. Czasem nawet któryś z kolegów podobał się jej bardziej niż inni, ale nie uzewnętrzniała tego. Teraz, jak sądziła, z tymi szramami, jej szanse zmalały, była tego pewna. Pozostały jej studia. Musi się uczyć. Nie może być od nikogo zależna, nawet od swego kochanego tatki. Nie może na nikogo liczyć, jedynie na siebie. Boli? Ano boli. Musi nauczyć się z tym żyć. Z całą pewnością nie będzie już uciekać za woalkę. Co ma być, to i tak będzie. Tylko, że ostatnio zapragnęła być kochana, mocno, do utraty tchu! Niestety, wśród znajomych i kolegów nie widziała odpowiedniego kandydata do wielkiej miłości.
Tęskniła nie tylko za rodziną na czele z Piotrusiem, ale i za koleżankami z grupy oraz za współmieszkankami. Za Krakowem. To ostatnie wspólne wyjście do kawiarni było teraz cudownym wspomnieniem. Liczyła dni do powrotu.
Na ostatnie trzy dni pobytu trafiła w ręce kosmetyczki. I znów nauka, ale nieco innego rodzaju. Stefania nigdy się przesadnie nie malowała, ot, trochę powieki, jakieś czarne kreski na nich i lekkie „pociągnięcie” po rzęsach. Polskie kosmetyki były niskiej jakości. „Jeszcze nie zwariowałam, by kupować w Peweksie za dolary!” - mówiła sobie w duchu. Ale teraz sytuacja była zupełnie inna. Wiedziała, że już nigdy nie będzie żałować pieniędzy na dobre kosmetyki. Okazało się, że odpowiedni zestaw wystarczający na trzy miesiące jest w cenie jej pobytu, a pani Inez ma za zadanie nauczyć Stefcię właściwego stosowania. Udzieliła przy tym kilku zbawiennych rad dotyczących fryzury i strojów. Korale lub bluzka w żywych barwach, a także jaskrawo pomalowane usta będą odwracały uwagę od blizn. Stefania musi się odmienić. Dobrze by było, gdyby niektóre rzeczy kupiła sobie w Szwecji. Zatem pojechały na zakupy jeszcze tego samego dnia.
Stefania, która nie sądziła, aby były jej potrzebne pieniądze w Szwecji, wydała więcej niż zamierzała, na szczęście pani Inez pochwalała jej zakupy.
- Niech się pani ubierze w coś nowego na kolację. Zobaczymy, jakie to zrobi wrażenie na innych, a w szczególności na panach – zażartowała na pożegnanie.
Tor, który cały czas dzielił z nią stolik i nawet próbował flirtować, natychmiast zauważył zmianę i zapewnił, że wygląda cudownie.
- Dasz się zaprosić na herbatę w klubowym?
Wytrzasnął skądś dzbanuszek herbaty i filiżanki. Przyniósł też zdjęcia swojej rodziny, a miał dwóch synów i żonę. W tej sytuacji Stefcia wróciła do swego pokoju po zdjęcia swoich najbliższych. Rozgadali się. Dołączyła do nich starsza, siwa pani i dwóch panów. Przyniesiono więcej filiżanek i więcej herbaty. Ktoś dołożył się z ciasteczkami. Atmosfera była bardzo miła, rozstali się dopiero o północy.
- Będę cię bardzo ciepło wspominał – oświadczył Tor. - Wspaniała z ciebie dziewczyna. Dobrze, że jestem zakochany w swojej żonie, więc nic ci nie grozi z mojej strony.
„A mnie nie grozi to, że jeszcze zechce mnie jakiś chłopak” - pomyślała Stefania gorzko, jednak nie powiedziała tego głośno. „Jedno wyjście do teatru, a tak pokręciło moje życie”. Czasem myślała o Marku, lecz była przekonana, że jego postać musi włożyć między bajki, te o księżniczkach w wieżach i o książętach na białych koniach.
Wróciła do Polski pod opieką stryja Beli. Zaraz na wstępie zapewnił ją, że widzi dużą pozytywną zmianę. „A co innego miał mi powiedzieć?” - mimo wszystko martwiła się Stefania. Jednak i ona czuła, że jest lepiej, choć jakby bała się do tego przyznać – aby nie zapeszyć.
Przywiozła dla Piotrusia auto na baterie, którym można było zdalnie sterować. W Polsce jeszcze takich zabawek nie było. Babcia dostała wełniany sweter, a ojciec markową wodę kolońską i skórzane kapcie. Dla cioci Basi miała perfumy, dla stryja – cygara. Ale nawet dla Piotrusia nie tyle ważny był upominek, co powrót Stefanii. Tu wszyscy za nią tęsknili. Co prawda mieszkając w Krakowie nawet po kilka tygodni nie przyjeżdżała do domu, ale była mimo to blisko, można było zatelefonować i porozmawiać. A tu dwadzieścia pięć dni bez kontaktu! Nawet bez telefonu! I na dodatek, nie widziała fiordów. Jak to możliwe, że nie było żadnej wycieczki nad fiordy?
- Bo to w Norwegi są śliczne fiordy – wyjaśniła Stefcia. - Natomiast Szwecja ma podobno prześliczne archipelagi. Sama bym chciała je zobaczyć.
- Jakiś Marek wydzwaniał za tobą – przypomniał sobie ojciec. - Prosił, abyś oddzwoniła. Zaraz podam ci numer.
- Coś takiego! To on mnie jeszcze pamięta? - zdziwiła się Stefania. Nie oddzwoniła od razu, jakoś przestało się jej do Marka śpieszyć. Ani do Marka, ani do kogoś innego. „Mam szpetną twarz” - myślała. I dodawała: „moje najlepsze lata już są za mną”.

c.d.n.

fot. Włodzimierz Stąsiek

piątek, 21 stycznia 2022

ZIMOWE DYWAGACJE

 





Zimowe dywagacje - © Elżbieta Żukrowska 

Zimą słońce za dachami bardzo szybko chowa twarz.
Za to chmurki, białe panny, zdają się na wiatr.
Mkną po niebie bardzo szybko, pchane z całych sił.
Pewnie wrócą do nas jutro, by ozdabiać świt.

Wrony głodne, niespokojne, krzyczą nieprzyjemnie.
Przemarznięte drobne ciałka, dziś im się nie wiedzie.
A do tego siwe mewy, złaknione zdobyczy,
wydzierają każdy kąsek, zawsze są na szpicy.

Ludziom też nie służy zima, śliskie są chodniki,
dobra laska jest wskazana i "tępe" buciki. 
Może jednak lepiej w domu z herbatką, kocykiem?
No i książka by się zdała i - być może - likier...

Choszczno, 21.01.2022 r.
fot. Pixabay

czwartek, 20 stycznia 2022

Cz. 4. Kraków. Sesja zimowa 1973 r.

 



Cz.4. Kraków. Sesja zimowa. 1973.

Wtedy była w kontakcie także z kilkoma osobami ze swojej grupy. Ada Wińczewska przysłała jej spory pakiet notatek z zajęć, namawiała, by jednak Stefania stanęła do egzaminów. Było wielkie wahanie – te bandaże i plastry na twarzy... Nadal bolące żebra i niesprawna ręka... Nie poradzi sobie nawet ze zwykłą przepierką...
- Jak ci źle pójdzie to i tak zdążysz jeszcze wziąć dziekankę.
A Daniel Lisiecki i Grzesiek Dańczak nawet przyjechali do Wierzbiny. Pod naciskiem tylu życzliwych osób zachwiała się decyzjach. Przypuszczała, że z uwagi na jej wypadek wykładowcy nawet przymknęliby oko na to i owo. Hm...
- Tatko, ale zawieziesz mnie? Na razie podróż pociągiem mnie przeraża. Tyle ludzi i tyle spojrzeń... No i ta ręka...
Teraz, gdy już podjęła nową decyzję, uczyła się jak szalona. Jakoś nie honor było liczyć na taryfę ulgową. Nawet jeśli któryś postawi jej wyższą ocenę, to sama dla siebie chciała umieć przynajmniej na trójkę. Chłopcy obiecali jej, że wynegocjują terminy egzaminów dogodne przede wszystkim dla niej, więc uczyła się całymi dniami. A Edward z Belą zacierali ręce. „Uda się”.
Ale najpierw zaliczenia.
Edward Żak zawiózł córkę do Krakowa. Widział, że córcia się boi. Boi się Krakowa, tego, co może ją tam spotkać. Miała uraz.
Na uczelni też występowała w kapelusiku z woalką. Oczywiście budziła powszechną sensację.
- Mniej byś się rzucała w oczy bez tej woalki – zauważyła Ada.
- Być może. Ale na razie nadal będę się tak niby ukrywać. Przynajmniej nie widać czoła.
Pięć zaliczeń zdobyła bez problemu. Tylko doktor Zaręba nie zgodził się na zaliczenie. Odpytywał ją szczegółowo i długo. W końcu oznajmił, że jest bardzo niedouczona. Być może magister Radek by jej zaliczył, ale on nie. Poza tym opuściła bardzo dużo zajęć. Choroba – chorobą, ale on musi postępować w zgodzie z własnym sumieniem. „Partyjniak i sumienie” - prychnęła w duchu Stefania.
- A dlaczego pani ma TO na głowie – zapytał zamykając indeks z karteczką zaliczeń.
- Właśnie ze względu na moje... dolegliwości – powiedziała zdruzgotana Stefania. W środku wszystko się w niej trzęsło.
- Może pani odsłonić twarz?
Stefania skamieniała.
- Nie – powiedziała twardo po dłuższej chwili i wstała.
Wiedziała, że nikogo nie będzie brała na litość, że nie będzie żebrała.
- I co? I co? - studencka młodzież obstąpiła ją na korytarzu.
- Lufa – oznajmiła z gorzkim, krzywym uśmiechem. Jak można polubić ekonomie polityczną socjalizmu i na dodatek jej się nauczyć? Zwątpiła w siebie. Jednak wiedziała, że będzie próbować jeszcze raz. W zasadzie teraz już nie miała wyjścia.
- A to cham! Cały Zaręba! Żmija jadowita! Zawsze się tak wyżywa na studentach! - posypały się głosy.
- Zdasz za drugim podejściem – zapewniła ją Ada. - Wróci magister Radek i będzie dobrze.
- Nie będzie. Zaręba dał mi dziesięć dni i mam przyjść do niego.
- Bez tego jednego zaliczenia i tak możesz podchodzić do egzaminów.
- Tak, wiem. Ale przede mną jeszcze zaliczenie u Rafalskiego.
- On cię lubi. Nie będziesz miała problemu.
- Tego nie mogę być pewna. Może mnie wcale nie pamięta. Ostatnio miałam z nim zajęcia w listopadzie...
- Ale to porządny facet. Nie powinien robić wstrętów.
Nie robił. Godzina była już późna, bo umówił się ze Stefanią na siedemnastą piętnaście. Na uczelni było zupełnie cicho. Nawet szatniarki nie było na zwykłym miejscu, pewnie już poszła do domu, więc Stefania, z kurtką w ręku, ruszyła do gabinetu profesora Rafalskiego. Przestraszona i speszona zapukała, a na zaproszenie – weszła. Wszystkie gabinety były bardzo podobnie urządzone, a ten wyróżniał się lampą na biurku, zieloną i wydłużoną. Profesor miał bardzo słaby wzrok i nosił grube szkła. Uniósł się z fotela i wyciągnął do Stefani rękę na powitanie.

    • Proszę wybaczyć, że umówiłem się z panią na tak późną godzinę, ale jutro wyjeżdżam z samego rana i przez tydzień mnie nie będzie. Nie chciałem zostawiać panią w tak długiej niepewności. Proszę usiąść przy stoliczku i wylosować kartkę z tematami. Myślę, że pięć minut na przygotowanie się wystarczy. Proszę dać mi indeks.
      Pytania były łatwe, o takich można tylko marzyć. Stefania przeczytała je dwa razy i zupełnie spokojna ogarnęła zadania myślą. Nie upłynęły nawet trzy minuty, gdy powiedziała, że jest gotowa. Profesor zachęcająco skinął jej ręką, więc zaczęła mówić. Mniej więcej w połowie pierwszej wypowiedzi przerwał jej, zadał dodatkowe, uszczegóławiające pytanie, a gdy odpowiedziała, kazał przejść do następnego. Tu po kilku zdaniach jej przerwał i poprosił o rozwinięcie ostatniego tematu. Przerwał jej podobnie jak wcześniej.
      - Bardzo dobrze, pani Stefanio – powiedział upewniwszy się, że dobrze zapamiętał imię. - Lecz jak to się stało, że ja pani zupełnie nie pamiętam?
      - Miałam wypadek w połowie grudnia i nie chodziłam na zajęcia.
      Profesor jeszcze raz popatrzył na zdjęcie w indeksie, specjalnie podsuwając go w najostrzejsze światło. Następnie wstał i podszedł blisko Stefanii.
      - Czy może pani pokazać mi swoją twarz bez woalki? Przepraszam, że jestem tak mało... Może pani odsłonić trochę plaster?
      Nie dokończył. Stefania powolnym ruchem odsunęła woalkę i uniosła twarz, aby profesor lepiej ją widział. Pomyślała, że chce się upewnić, czy ona i postać ze zdjęcia, to ta sama osoba. Miał do tego prawo. A także, czy rzeczywiście ma jakieś rany. Tymczasem profesor delikatnie dwoma palcami jeszcze mocniej uniósł jej brodę i starannie studiował bliznę na policzku.
      - Co za szczęście w nieszczęściu, że nie straciła pani oka! Moje wnuczki są w pani wieku... - Pogładził Stefanię po zdrowym policzku i wrócił na swoje miejsce za biurkiem. - Coś pani powiem. Mam... Mam przyjaciela chirurga, który zajmuje się leczeniem takich przypadków. Niestety, kuracja należy do drogich. Klinika jest w Szwecji. Niewielka prywatna klinika. Jednorazowo przyjmuje góra dziesięcioro pacjentów. Mój przyjaciel, Seweryn Kilian, jest Polakiem i część personelu też mówi po polsku. To znaczy po polsku i po angielsku. Ale to nie jest ważne – machnął ręką, zdjął okulary i przetarł oczy. - Proszę się zastanowić. Ile czasu upłynęło od wypadku? - A gdy Stefania odpowiedziała, szybko dodał: - Trochę długo, ale może jeszcze nic straconego. Proszę się ze mną skontaktować, gdy wrócę z seminarium. Nawet jeśli pani nie będzie zainteresowana.
      - Dobrze, panie profesorze. I bardzo, bardzo dziękuje.
      Wyszła nie tylko z piątką, ale też podniesiona na duchu. Profesor niczego nie obiecywał. Prócz wysokich kosztów.
      Na zewnątrz pod drzwiami uczelni spotkała Adę i Grzesia. Czekali na nią paląc papierosy.
      - I jak? - pierwszy zapytał Grzesiek.
      - Zdałam, zdałam, zdałam – zaśpiewała i zatańczyła im Stefania.
      Rzucili się ją ściskać i całować. Aż musiała przypomnieć, by byli bardziej ostrożni, bo jej twarz, jej żebra, jej niedawno pogruchotany nadgarstek... Zabrali ją do kawiarni. Nie chciała, ale nie mogła się oprzeć ich namowom i zachętom. Poza tym Daniel i Lusia już tam na nich czekali, a była nadzieja, że dołączy jeszcze Władek Krupienko, a może jeszcze ktoś. Ten ktoś to była Róża i Marcin, para „prawie żonata”, oboje pełni humoru, skorzy do rozkręcenia każdej imprezy. Stefcia „szarpnęła się” na szampana, wprawdzie tylko rosyjskiego, ale zawsze, oraz na kawę i ciastko z kremem dla wszystkich. Była zaróżowiona od emocji, w zasadzie nie pamiętała o swojej pokiereszowanej twarzy, jednak pozostała cały czas w toczku. Chłopcy kupili jeszcze kilka win i wszyscy bawili się aż do zamknięcia kawiarni. Stefania czuła się winna względem ojca. Obiecała zatelefonować zaraz po powrocie do domu, jednak teraz zrobiło się już zbyt późno, dlatego zadzwoniła na drugi dzień z samego rana.
      Wiadomość o klinice w Szwecji bardzo Edwarda zaintrygowała. I od razu powiedział, że córka musi jechać bez względu na koszty. Jej twarz jest najważniejsza.
      Stefania dalej uczyła się najpilniej jak mogła, bo za chwilę zaczynały się egzaminy, no i wisiało nad głową zaliczenie z ekonomii politycznej socjalizmu.
      A później wszystko poszło gładko, pomimo wielkich nerwów, niepewności, tysięcznych obaw. Uczelnia i egzaminy, termin wyznaczony przez klinikę, formalności związane z wyjazdem (to na siebie wziął Bela), wiza, bilety, trasa, ostatnie zakupy...
      - I nie waż mi się jechać w tym welonie, już patrzeć na niego nie mogę! - zakrzyczał stryj do Stefani. - A ponadto tam będzie zimno, jeszcze jest zima, lepiej kup sobie jakąś czapkę opuszczaną na czoło, jak te ruskie wojskowe papachy.
      Stefania wprawdzie papachy nie kupiła, ale zaopatrzyła się w futerkową czapkę mocno nasuwaną na czoło i uszy. W niej widać było tylko bliznę na policzku, która zresztą ładnie się podgoiła i już nie wymagała plastra. Kupiła też sobie odpowiedni gruby szal do kompletu, a do tego stosowny zimowy płaszcz. Natomiast ojciec pamiętał o butach.
      - To teraz mogę jechać nawet na białe niedźwiedzie – żartowała.
      Babcia oglądała ją z każdej strony i kiwała głową z aprobatą.
      - A te... damskie rzeczy kupiłaś? - zapytała po kryjomu. - Żebyś nie musiała tam biegać i szukać.
      Stefania spakowała niewiele ubrań, bo dostała listę niezbędnych rzeczy. Na przykład nie musiała brać ręczników ani szlafroka. Za to poza wszystkim wzięła słownik angielski i mały pakiecik rodzinnych zdjęć. Pamiętała o kilku podręcznikach. Tuż przed wyjazdem była też na grobie matki. Musiała, miała taką wewnętrzną potrzebę.

      c.d.n.
      fot. Pixabay



wtorek, 18 stycznia 2022

Cz.3. Kraków, grudzień 1972 r.

 

Cz.3. Kraków, grudzień 1972 r.

Był grudzień, dzień wyjątkowo ponury, deszcz ze śniegiem, straszna chlapa! Wracała z uczelni, gdy przejeżdżający samochód ochlapał ją od stóp do głów błotnistą mazią prosto spod kół. Gdyby to była woda! Ale to było błoto! Wróciła do domu wręcz wściekła. Nie miała w co się ubrać do teatru! Jedna z kurtek właśnie schła, a druga była za mizerna do wieczorowej sukni. Będzie musiała zrezygnować z „Księżniczki czardasza”. Mało się nie rozpłakała, bo bardzo jej na tym spektaklu zależało, z trudem zdobyła bilet, a teraz wszystko przepadło. Nastka, lokatorka z drugiego pokoju szybko zorientowała się w sytuacji i przyniosła swój elegancki – wyjątkowo elegancki płaszcz.
- Nałóż – poleciła. - Jestem pewna, że będzie na ciebie pasował.
Istotnie, płaszcz leżał na Stefci idealnie, ucałowała Nastkę i wykręciła pirueta. Po chwili zawahała się – nie lubiła pożyczać. Niczego.
- Nie marudź – zaśmiała się Nastka. - I baw się dobrze – po czym zniknęła w swoim pokoju.
Stefcia do teatru pojechała taksówką. Ledwie weszła do foyer, a ujrzała Marka. Był w towarzystwie dwóch pań. On też ją zauważył i z daleka skinął głową, uśmiechając się przy tym. Na szczęście nie próbował podejść i rozmawiać. Z całą pewnością zauważył też, że jest sama, więc jak najszybciej przemknęła na widownię. Siedziała tam jak mała, szara myszka, nawet nie rozglądała się po ludziach. Powinna się lepiej tym Marka paniom przyjrzeć – marudziła w duchu. Oczywiście spektakl ją zachwycił, lecz nie miała z kim podzielić się swoimi uwagami. Później zwlekała nieco z wyjściem z uwagi na Marka. Nie chciała znaleźć się blisko niego i jego towarzyszek, bo ewentualna rozmowa mogła być niezręczna. Taksówki pod teatr podjeżdżały jedna za drugą, musiały być zamówione wcześniej. Żałowała, że sama o tym nie pomyślała. . Dalej padał deszcz ze śniegiem, było nieprzyjemnie i zimno. Stefania osłoniła głowę dużym futrzanym kołnierzem, źle, że nie wzięła parasolki, nie pomyślała. Teraz śpieszyła się, byle szybciej do tramwaju i do domu.
Nagle została wciągnięta i jednocześnie wepchnięta do samochodu, który ruszył z piskiem opon. Znalazła się między dwoma mężczyznami, a jeden z nich trzymał ją mocno za głowę, zasłaniając ręką Stefci usta. Szarpała się, ale między tymi osiłkami była zupełnie bez szans. Przerażona nie pomyślała nawet o tym, by zapamiętać twarze napastników. Widziała jedynie, że kierowca ma na głowie czarny kapelusz. Powiedział coś do tych z tyłu w języku rosyjskim. A może ukraińskim, nie była pewna. I tak słów nie zrozumiała. W samochodzie mocno śmierdziało papierosami i rosyjską wodą kolońską. Chyba też alkoholem. O co im chodzi? Dlaczego została porwana? Ze strachu zrobiło się jej tak słabo, że zaczęła omdlewać, ale ten z prawej otworzył okno, widocznie to zauważył. Wtedy jakoś udało się jej uchylić w bok głowę i zaczęła krzyczeć. Ten z lewej uderzył ją pięścią w twarz, łamiąc przy tym nos i już nic więcej Stefania nie pamiętała.
Obudziła się dopiero w szpitalu.
Została okrutnie pobita, skopana, a nawet twarz miała pociętą nożem. Trzy żebra były złamane i dwa pęknięte. Złamany też miała lewy nadgarstek, posiniaczone nogi, brzuch, plecy, w zasadzie całe ciało. Musiała zostać skopana. Na razie nie czuła bólu, ale to zapewne na skutek działania leków przeciwbólowych. Całą twarz miała w bandażach. Wyglądała okropnie, na szczęście nie wiedziała o tym. Na twarzy miała trzy blizny. Jedna biegła przez środek czoła w dół, po niewielkim skosie. Druga była jakby jej przedłużeniem na lewym policzku. Ta była stosunkowo najkrótsza. Trzecia biegła po lewej stronie twarzy tuż przy włosach i kończyła się zakrętasem na szczęce. Wszystkie były makabryczne, choć na szczęście stosunkowo płytkie. Lekarz zapewnił ją, że nie naruszają mięśni twarzy, a nos udało się poskładać – jak to powiedział. Tyle szczęścia w nieszczęściu, ale to już było pod koniec pobytu w szpitalu.
Teraz, ledwie otworzyła oko (drugie zasłaniał bandaż)– zobaczyła ojca stojącego w drzwiach sali, rozmawiał z mężczyzną w białym fartuchu, zapewne z lekarzem. Powiedziała „tatusiu”, jednakże ojciec nie usłyszał, zareagował dopiero po chwili, gdy na nią spojrzał. Pocałował swą ukochaną córunię w kawałek odsłoniętego policzka i pogładził po ręce.
- Jak się czujesz, dziecko?
Nie miała siły odpowiedzieć. Zamknęła oko. Po chwili znów usnęła.
Taki miała cały grudzień, choć ojciec zabrał ją na święta do domu. Leżała prawie cały czas, ale obok była babcia. To babcia zmieniała jej opatrunki i poprawiała bandaże spowijające żebra i nadgarstek. Jak dobrze mieć babcię! Jej rosołki stawiały Stefcię na nogi także po zapaleniu płuc, jakiego nabawiła się podczas tego nieszczęsnego wieczora. Złamany nadgarstek, już bez gipsu, nadal ją bolał, więc oszczędzała rękę.
W szpitalu nie chciała przyjmować gości. Koleżanki ze stancji bardzo chciały ją odwiedzać, kiedy już dowiedziały się o napadzie i szpitalu. Powiedziały, że był do niej telefon, facet chyba przedstawił się jako Marek, jakieś krótkie nazwisko, ale nie dosłyszały. Gdy dzwonił nic o zdarzeniu jeszcze nie wiedziały. Teraz powiedziały Stefani, że Nastka niespodziewanie się wyprowadziła. Stefania na tym etapie nie miała dość sił na rozmowy, nawet na myślenie. Jeszcze w szpitalu przyszli do niej dwaj milicjanci. Przesłuchanie było szczególnie nieprzyjemne. Jakby to ona była wszystkiemu winna! I nie wierzyli, że nic nie wie, nic nie podejrzewa, nie umie podać rysopisów. Jedyny znak szczególny to to, że napastnicy mówili ze wschodnim akcentem, albo całkiem po rosyjsku lub ukraińsku. Nie wiedziała nawet do jakiego samochodu została wciągnięta. A przede wszystkim z jakiego powodu została napadnięta i tak mocno pobita. Ją też to dręczyło. Ciągle bolało ją całe ciało mimo leków przeciwbólowych. I choć milicjanci nie zrobili na niej dobrego wrażenia zapytała ich, jak została przewieziona do szpitala. Dowiedziała się, że znalazł ją podpity mężczyzna wracający z imprezy. Nad Wisłą. Było dobrze po północy. Leżała na ziemi cała mokra, wykrwawiona, wysmarowana krwią, nieprzytomna, ale jeszcze żyła. Mężczyzna wyskoczył na ulicę, by zatrzymać jakiś samochód, kilka pierwszych aut się nie zatrzymało. Wyszedł więc na jezdnię i stanął tak, by zmusić kierowców do zatrzymania się. Milicja przyjechała w kilka minut, bo patrol był blisko, a w chwilę potem karetka pogotowia. Stefania była wyziębiona i nieprzytomna.
- A jak się nazywa ten mężczyzna?
- Jan Kilmanowicz – powiedział milicjant sprawdziwszy to w notatkach.
- Jak go znajdę?
- A to już musi pani do dyżurnego na komendzie.
W połowie stycznia, będąc w Wierzbinie, podjęła decyzję, że do Krakowa nie wraca, że rzuca studia. Ojciec się temu mocno sprzeciwił.
- Wiem, że jesteś za słaba! Płuca nie do końca wyleczone, nie mówiąc o pozostałych urazach. Na razie weź dziekankę, a na decyzję o zrezygnowaniu ze studiów zawsze będziesz miała jeszcze czas. Trzeba się zastanowić. Przecież mimo wszystko chcesz dalej się uczyć. I od ludzi też nie uciekniesz. A rany się zabliźnią. Być może resztę uda się ukryć pod makijażem. Nie dręcz się. Z pewnymi faktami trzeba się pogodzić. A poza tym z dnia na dzień będzie lepiej.
Chociaż tak mówił, niby pogodnie i lekko, sam w sercu bardzo cierpiał. Było mu przeogromnie żal córki, najchętniej to wszystko złe wziąłby na siebie, byle tyko Stefcia, jego ukochana córeczka, tak bardzo nie cierpiała. Razem z bratem Belą wielekroć w najdrobniejszych szczegółach rozpatrywali całe zdarzenie. Pytania kto i dlaczego pozostawały bez odpowiedzi. Okropna była bezradność – nic nie mogli poradzić. Choć twarz była bardzo precyzyjnie „zacerowana”, to przecież blizny będą widoczne, pozostaną na zawsze. I to na twarzy młodej dziewczyny. Taka tragedia!
Piotruś zaglądał do niej regularnie, czasem gładził po zdrowej ręce, czasem coś wydukał na temat szkoły, ale generalnie był milczący i smutny, bardzo odmieniony.
Dopiero po jakim czasie zaczęto składać w całość fakty towarzyszące napadowi. Stefania miała na sobie płaszcz Nastki. Były jednakowego wzrostu. Obie miały czarne włosy. Ktoś musiał wziąć ją za Nastkę. Takie wyjaśnienie było bardzo prawdopodobne. No i jeszcze ta pocięta twarz. Czy nie mszczono się w ten sposób na prostytutkach? A to nagłe wyprowadzenie się Białorusinki wyraźnie sugerowało ucieczkę. Nastka MUSIAŁA mieć coś na sumieniu. Jednakże Stefania ani myślała rozmawiać o tym z milicjantami. Jeśli dziewczyna była w Polsce, a było to bardzo prawdopodobne – z pewnością by ją znaleźli i miałaby tylko kłopoty. Zaś sprawcy nadal byliby na wolności. Nie wierzyła w sprawność milicji. I w sprawiedliwość.
Dziewczyny ze stancji telefonowały do Stefci do domu w Wierzbinie stosunkowo często. Namawiały do powrotu. Ale jak miała się pokazywać ludziom z taką twarzą? Z drugiej strony i tak nie schowa się do mysiej dziury. Długo nosiła bandaże na twarzy. Gdy opatrunki zaczęła zakrywać plastrami nawet w domu zakładała toczek z woalką, który babcia znalazła go gdzieś w starych kufrach, bo wnuczkę drażniły spojrzenia wszystkich ludzi, nawet tych najbliższych. Jeden stryj Bela był na tyle odważny, że bezceremonialnie zdejmował go z jej głowy. Jednak rozumiał bratanicę i po jakimś czasie przywiózł jej inny, lżejszy, bardziej współczesny, granatowy z szaro-granatową woalką.
Stefania zakołysała głową odrywając się od wspomnień. Wspomnień które nadal bolały. Które już zawsze będą boleć.


c.d.n.
Fot. Pixabay


niedziela, 16 stycznia 2022

Cz. 2. Staż w banku. 1972 r.


Cz. 2. Staż w banku. 1972 r.

Marek... Kiedy to było? Upłynęło już tyle lat...
Poznała go jako praktykantka w banku. Gdy przyszła pierwszy raz, dyrektor naczelny, pan Safianowicz, kazał sekretarce zawołać „pana Marka”. I po chwili on przyszedł. Nieco więcej niż średniego wzrostu, szczupły pan w garniturze, o rzucających się w oczy dość długich rudych i kręconych włosach. Niesamowicie rudych! Tak intensywnego koloru Stefania nigdy nie spotkała. Płomień na głowie! I zielone oczy.
- Poznajcie się państwo – powiedział dyrektor. - A może już się znacie? Nosicie to samo nazwisko. Pani Stefania Żak, nasza nowa praktykantka i pan Marek Żak, nasz dyrektor ekonomiczny.
- Miło mi – bąknęła Stefania. Ciągle była onieśmielona „wielkim światem”. Dyrektorzy banku to przecież elita. Czuła się taka malutka...
- I mnie bardzo miło. Czyżbym zyskał siostrę lub chociaż kuzynkę? - odpowiedział młody dyrektor uśmiechając się ciepło. Miał uważne spojrzenie i kurze łapki w kącikach oczu.
- Powierzam panu opiekę nad panią Stefanią – uzupełnił dyrektor Safianowicz. - Niech przejdzie przez kilka najważniejszych stanowisk, po tygodniu na każdym. A pan niech poucza, ale też odpytuje, a przede wszystkim kieruje praktyką. Niech pani wyniesie z tego jak najwięcej pożytecznych wiadomości i umiejętności. Będzie po drodze jakieś sprawozdanie? Dobrze by było, gdyby pani udało się zrobić je samodzielnie. Zachęcam.
- Skoro tak, to zapraszam panią do mego gabinetu, trochę sobie porozmawiamy na dobry początek.
Tak się zaczęła ich znajomość. Marek Żak kazał do siebie mówić po imieniu.
- Ludziska nie będą wiedzieć, czy faktycznie jesteśmy spokrewnieni. Pożartujemy troszkę. Dobrze?
Było jej niezbyt zręcznie, ale szybko oswoiła się ze sposobem bycia Marka i później już jakoś poszło.
Ze wszystkich praktyk tę pierwszą wspominała Stefania najmilej. Dyrektor ekonomiczny faktycznie o nią dbał, wszystkim się interesował, dużo podpowiadał. Prowadził ją za rączkę. Pracownicy istotnie nie wiedzieli, czy ta dwójka jest spokrewniona, bo nawet Safianowicz „pary z gęby nie puścił”.
Ojciec telefonował do niej często i wypytywał o wszystko, czasem coś od siebie podpowiadał. Szczególnie naciskał na ograniczone zaufanie, „bo ludzie są tacy wredni”. Zatem trzymała język za zębami i nie spoufalała się zbytnio, nie opowiadała o sobie. Ojciec martwił się o nią bezustannie, co rozumiała, ale co jej czasem przeszkadzało. Wszak była już dorosła! Teraz miała nie tylko osiemnaście lat (nawet więcej!), miała też maturę i pierwszy rok studiów za sobą. Tak, czuła się bardzo dorosła! Jeśli nie stawała okoniem to tylko dlatego, by nie robić ojcu przykrości. W nastoletnim swym życiu nie doświadczyła okresu buntu, jaki zazwyczaj przeżywają młodzi. Może dlatego, że miała Piotrusia? Brat w jej życiu pojawił się niespodziewanie, od razu jako blisko dwulatek. I natychmiast zawładnął jej sercem. Przylgnęli do siebie, zapałali siostrzanie-braterskim uczuciem i stali się nierozłączni. No, może nie tak do końca, bo przecież Stefcia chodziła do szkoły. A Piotruś zostawał w tym czasie z babcią. Dopiero jako czterolatek zaczął chodzić do przedszkola. Jednakże po szkole Stefcia zabierała brata wszędzie, gdziekolwiek szła, na co początkowo jej koleżanki mocno się oburzały. Stefcia to lekceważyła. Ojciec uważał, że ona chce odciążyć babcię. Dopiero później zrozumiał, że chodzi o wielką potrzebę miłości. To go zastanowiło. Zaganiany, ciągle zajęty pracą, miał dla dzieci za mało czasu i Stefania musiała to odczuwać.
Zawsze był bardzo dumny z córki. Jednakże wybór studiów nie podobał mu się. Wolałby, aby została prawnikiem lub lekarzem. To były prestiżowe zawody. A ekonomia? Jakaś księgowa... Nie, to nie budziło zachwytu. Później machnął ręką – w końcu bycie główną księgową w dużym przedsiębiorstwie też miało swoje zalety, więc niech już będzie. Niech będzie. Tylko tu, w Wierzbinie, nie było naprawdę dużych przedsiębiorstw, ale to zawsze może się zmienić.
Teraz, w czasie pierwszej praktyki, nie tylko do córci telefonował, ale i przyjechał, choć do Krakowa miał daleko. Zabrał ze sobą Piotrusia i brata Belę. Była słoneczna pogoda. Razem poszli na mszę św. na Wawel, po niej na spacer przez planty, na obiad do restauracji. Piotrusiowi Krakowa zawsze było za mało, był tu nie pierwszy raz – chłonął miasto! Edward i Bela byli wysocy, Piotrek też śmigał w górę jak młoda brzózka!
Ojciec wypytywał Stefanię o wszystko, czasem powtarzał pytania. Zaobserwował, że jest zainteresowana swoim młodym dyrektorem. Nie mówiła tego wyraźnie, ale to właśnie jego imię pojawiało się bardzo często – Marek to, Marek tamto, Marek owamto. I dobrze, czas, aby się w końcu zakochała. Zapytana o to wprost odpowiedziała przecząco.
- Marek ma narzeczoną, a babcia uczyła, aby nie wkładać palca między drzwi. Lubię go, nic więcej. Za dwa tygodnie zniknie z mego życia.
- Ale jakby co, to jest dostatecznie interesujący? - dopytywał się Edward.
- Och, tato... Jak to facet.
- Ty mi tu nie ochaj, tylko odpowiedz porządnie – nakazał pochylając się w jej stronę i świdrując wzrokiem.
- Tobie by się nie spodobał.
- A to dlaczego? - ojciec aż się oburzył i wyprostował.
- Bo jest rudy. Niewyobrażalnie rudy. Płomień na głowie i najpiękniejszy odcień miedzi. Och, nie wiem, jak to nazwać. Dla mnie te włosy są prześliczne. Poza tym jest wysoki, chociaż nie tak jak ty. Codziennie chodzi w garniturze i białej koszuli. Cudownie się uśmiecha i ma zielone oczy w rudej oprawie. Tobie się nie spodoba.
- Słyszysz, Bela? Ona z góry wie, że mnie się nie spodoba!
- Bo wie, że ty nie lubisz rudych, to żadna tajemnica – odpowiedział brat, kiwając smętnie głową. Skubał jakiś listek zerwany po drodze i chwilami sprawiał wrażenie nieobecnego – nad czymś mocno rozmyślał.
- Lubię, czy nie lubię, to nie ma znaczenia. On ma się podobać kobiecie, a nie mnie.
- Chyba troszkę zaprzeczasz sam sobie. No nic, nie ważne. Przecież ma narzeczoną, nie ma co drążyć tematu – dodał Bela.
- To ja też nie mogę mieć rudej dziewczyny? - zdumiał się Piotrek. - A mnie się właśnie podoba Joasia Orlicka, najbardziej ruda, jaką znam. I najbardziej jej przez to dokuczam. Tak fajnie się złości.
- Piotrek! Co to za maniery? Nie wolno dokuczać dziewczętom! - zagrzmiał ojciec.
- Ech, tato! Jak ty nic nie rozumiesz!
- Jedno ocha, drugie echa, a czupryny rude. RUDE! - śmiał się Bela, ostatecznie odrzucając listek. - A czego ci najbardziej w tym Krakowie nie dostaje ?- zwrócił się do Stefanii, w ten sposób zmieniając temat.
- Was. Domu. Tamtego powietrza. Babci. Tak, bardzo brakuje mi babci.
- I huśtawki! - podsunął Piotrek.
- I huśtawki – przytaknęła Stefania ze śmiechem i siłą woli powstrzymała się przed poczochraniem czupryny brata – bardzo tego nie lubił.
To była wspaniała, urocza niedziela!
Na drugi dzień rano znalazła w swojej torebce gruby zwitek banknotów. Stryj Bela! Nie raz podrzucał jej pieniądze. Ale aż tyle?? Znów musiał wygrać w pokera. Grał dość często, bywało, że jeździł na karciane spotkania aż do Olsztyna lub Wrocławia. Wygrywał. Jak on to robił? Zapewniał uroczyście, że nigdy nie oszukiwał, choć wiele razy blefował. Miał szczęście. Tylko jego żona, ciocia Basia, bez względu na wynik końcowy zawsze zgrzytała zębami. Nie pomagało.
A potem był drugi rok studiów, dla Stefanii wyjątkowo trudny i... bolesny. Studia jak to studia – zawsze wymagały sporego wysiłku. Ale nie samą nauką człowiek żyje. Stefcia uczyła się, bo to lubiła, ale też wychodziła z koleżankami do studenckich klubów, bywała w kawiarniach (niezbyt często), starała się być w teatrze i w kinie. Lubiła długie studenckie dyskusje przy winku (najczęściej tym byle jakim), kilka razy wybrała się z dużą grupą studencką w góry z jednym lub dwoma noclegami. To wszystko było piękne. Jesień była obfita w studenckie spotkania wszelkiego rodzaju. I Stefcia, wciąż z wolnym sercem, była na swój sposób szczęśliwa. Nie miała chłopaka, ale wcale się tym nie martwiła, bo „starający się” krążyli wokół niej. Nigdy nie przypuszczała, że tak szybko znikną z jej horyzontu. Nie była pięknością. Ale miała w sobie dostatecznie dużo uroku by zawracać w głowach chłopców. Wysoka, czarnowłosa, szczupła, o klasycznych rysach twarzy wykrojonej w serduszko. Maleńkie usta wydawały się nieść tajemnicę i zapowiedź raju. Biust miała stosunkowo niewielki, za to idealnie krągłe biodra. No i nogi! Nogi miała do samego nieba! Może nie była czekoladką, ale cukiereczkiem zdecydowanie tak. To była uroda z grupy tych nienachalnych, a jednak mocno kuszących. Częściowo za sprawą wielkich brązowych oczu – w nich można było utonąć, były jak dwa ciemne stawy, pełne tajemnic i obietnic. Nigdy nie była kokietką, nie prowokowała chłopców. Za to była lubiana za prostolinijność, szczerość, przyjacielskość. Odpłacano jej przywiązaniem, darzono zaufaniem, czasem aż powierzano intymne sekrety („Tak beznadziejnie kocham się w Madzi. Możesz mi jakoś pomóc?”). I nagle się wszystko odmieniło. Przez jedno wyjście do teatru. Przez zrządzenie losu.

c.d.n.

fot. Pixabay



piątek, 14 stycznia 2022

 




CZ. 1. 
Maj 2020 r.

Hania Jędruś z Wikrzewiska prawie nigdy nie zapowiadała swego przyjazdu. Ufała, że akurat Stefania Żak będzie miała czas, wręcz będzie na nią czekała. Ale od czasu do czasu to ona czekała na Stefanię, która akurat była u klienta albo na zakupach. Najczęściej jednak Stefania cieszyła się z przyjazdu kuzynki. Dalekiej kuzynki, bo może w czwartym, a nawet piątym pokoleniu. Ważne, że się lubiły i z przyjemnością ze sobą przebywały. Szczególnie teraz, gdy obie były wdowami, a Stefania pochowała niedawno ojca. Niedawno? Dla Stefani wciąż niedawno, choć upłynęło już kilka lat...
Hania wielekroć skarżyła się na samotność. Obie miały własne domy, Hania niewielki, Stefania duży, piętrowy. Hania nosiła się z zamiarem zaproponowania wspólnego mieszkania najstarszemu synowi, ale tak jakoś schodziło, bo nie bardzo lubiła synową. Nawet do Stefani ledwie coś bąknęła na ten temat – nie wszystko chciała ujawniać.
A teraz przyjechała i choć deszcz lał jak z cebra, bez pośpiechu wyjmowała torby i zamykała drzwi auta. Stefania już na nią czekała w otwartych drzwiach, ale nie zeszłą po schodach na dół, bo taka plucha!
- Co to za święto? - zapytała żartobliwie, obejmując i przytulając Hanię, gdy ktoś w aucie powoli odjeżdżał.
- Dość już tego siedzenia w domu! Życie na nudzie mi przeminie. - Hania zdejmowała zmoczony płaszcz. - Dziś chcę kapcie, te „moje”, z futerkiem. Niby wiosna, a cała jakaś taka namarznięta jestem. Wino przywiozłam, rozgrzejemy się trochę.
Hania była w zasadzie przeciwieństwem Stefanii. Zazwyczaj pogodna i uśmiechnięta, gdy już zaczynała mówić – trudno ją było powstrzymać. Sama żartowała, że to skrzywienie zawodowe byłej nauczycielki. Natomiast Stefania należała do osób powściągliwych, zdecydowanie wolała słuchać niż mówić i nie śmiała się tak łatwo jak Hania. Z wyglądu też się różniły. Hania miała włosy ufarbowane na złoto-orzechowy kolor, drobną, trójkątną twarz, trochę „kurzych łapek” i innych zmarszczek mimicznych. Zazwyczaj była delikatnie umalowana. Pomimo skończonej sześćdziesiątki czuło się w niej coś młodzieńczego, wręcz eterycznego. Nawet ubierała się w zwiewne sukienki. Jedynie w największe zimowe chłody chodziła w spodniach. Natomiast Stefania była bardziej damą - nie było w niej nic z eterycznego podlotka. Miała w sobie specjalny rodzaj dostojeństwa i powagi, ale najbliżsi doskonale wiedzieli, że wcale nie jest sztywna i zasadnicza, jak to z pozoru wyglądało. Teraz dała Hani żądane kapcie i już w kuchni nastawiła ekspres.
- Tu masz wino – powiedziała Hania wyjmując z torby kolejno dwie butelki białego, półsłodkiego, bo Stefania w zasadzie tylko takie pijała. Miała też spory pojemnik z sałatką, którą własnoręcznie rano zrobiła. A w oddzielnym pudełku był tort z bitą śmietaną, kupiony w cukierni u Jarocińskich. Obie bardzo taki lubiły.
- Może zanieś to od razu do saloniku – zasugerowała Stefania wyjmując nakrycia i sztućce.
- A tak, masz rację. Sałatkę przełożyć do miseczki? Może i torcik dam na talerz do ciasta.

Kokosiły się tak przez kilka minut, zanim wreszcie mogły zapaść w fotelach, jak kuropatwy w zbożu. Hania, choć widać było, że ma coś ważnego do powiedzenia, nerwowo popijała to wino, to kawę, ale na razie mówiła o błahostkach. A Stefania nie naciskała, wychodząc z założenia, że do ewentualnych zwierzeń trzeba dojrzeć. A Hania najwięcej mówiła o dzieciach i wnukach. Zaś Stefania opowiedziała o niedawnej wizycie stryja Beli. Miał już ponad dziewięćdziesiąt lat, a do Stefani przyjeżdżał na łyczek koniaku i na cygaro – tak jak kiedyś przyjeżdżał tu do brata. Wszystko przywoził ze sobą w staromodnej saszetce z wytłaczanej skóry. Alkohol miał w srebrnej piersiówce, a dwa cygara w zgrabnym pudełeczku. Uciekał ze swego domu do Stefanii, jak kiedyś do brata, gdy miał dość jazgotu kobiet. „Przechowywał” w domu aż trzy dorosłe i dwie podrastające. Było też kilkoro dzieci, nigdy nie wiedział ile, choć umysł ciągle miał ostry jak brzytwa. Gorzej było z kolanami, ale nadal chodził nie szurając butami. Od kilku już lat nie siadał za kierownicą. Twierdził, że ma dość kierowców w swoim otoczeniu, by od czasu do czasu ktoś go zawiózł w upatrzone miejsce. Do Stefani – swojej ulubionej bratanicy i jednocześnie chrześniaczki, przyjeżdżał zazwyczaj raz w miesiącu, choć zdarzało się, że wpadał nawet co tydzień. Lubili się. Sama Stefania nie bywała u stryja często, jeśli już – to raczej na jego wezwanie, ostatnio w styczniu, gdy złapało go gwałtowne przeziębienie i wystraszył się, że to covid-19. Przyjechała natychmiast (odwołując dwa spotkania z klientami). Żądał, by pozostała w sąsiednim pokoju i rozmawiała z nim przez uchylone drzwi. Jednakże ona w tym przypadku nie usłuchała stryja, nie tylko weszła do jego pokoju, ale wyściskała go, wycałowała, powiedziała, aby tak nie straszył, bo wcale się nie boi. I rzeczywiście po tej wizycie stary Żak całkiem szybko wyzdrowiał. Na co dzień był umęczony nadopiekuńczością dużo młodszej żony, fochami synowej i grymasami dwóch córek. Na szczęście synowa zaraz wyjechała, a i starsza z córek, Agata, musiała udać się do teściów, bo coś się tam stało. Razem z młodymi kobietami wyjechała też część dzieci, a w domu zrobiło się zdecydowanie spokojniej. Stefania zdawała sobie sprawę, że jest lekiem dla stryja i było jej miło.
Stryj Stefan – czyli Bela – był kropka w kropkę jak zmarły już brat Edward Żak, czyli ojciec Stefanii. Z całego rodzeństwa oni dwaj zawsze trzymali się razem. Stefania nie przypominała sobie ani jednej sprzeczki między ojcem a stryjem. Ona też miała taki ugodowy charakter. Nie można powiedzieć, że ciotka Basieńka wściubiała nos między braci, ale z całą pewnością wolałaby, aby ich zażyłość nie była aż tak silna. Bo co tu dużo gadać – była na trzecim miejscu po dzieciach i po szwagrze.
Tymczasem Hania „popłynęła” opowiadając o ostatnich odwiedzinach syna z rodziną. I ni z tego, ni z owego zakończyła opowieść krótkim „zakochałam się”. Przekazała informację w takiej samej tonacji jak całą wypowiedź. Gdyby mówiła dalej – może wiadomość nawet umknęłaby uwagi Stefanii. Ale Hania zamilkła. Znieruchomiały też jej ręce, do tej pory ciągle czymś zajęte – poprawianiem obrusa, bawieniem się widelczykiem, kręceniem kieliszka. Stefania, która właśnie wstała, aby dolać wina, na dwie sekundy zamarła w bezruchu, ale potem uśmiechnęła się szeroko i złożyła gratulacje.
- To chyba dobrze. Jeszcze raz gratuluję! To miłość z wzajemnością, prawda?
- Prawdę powiedziawszy nie wiem. Zakochałam się w facecie z internetu, z Facebooka. A czy jego zdjęcia są prawdziwe? Nie wiem. Tak jak nie wiem, czy pisze o sobie prawdę. To może być od początku jedno wielkie, totalne kłamstwo!
- Dobrze, że masz tego świadomość. A co sprawiło, że się tak zakochałaś? - Stefania wreszcie napełniła kieliszki i usiadła.
- Jego słowa. Zaczarował mnie słowami. A ja nie mogę się od tego uwolnić. Wcale nie chciałam takiego zadurzenia. Ale każdego dnia to szło głębiej i głębiej.
- A kim on jest?
- Niemiec z polskim rodowodem. To znaczy nie do końca. Matka w połowie Niemka, w połowie Ukrainka, a ojciec Polak. On sam nazywa się Hans Grabiec. W domu wołali na niego Janek, tak po polsku. Sporo mi o sobie opowiadał, tylko czy to jest prawda? Czy to prawda? Nigdy nie przyłapałam go na kłamstwie. Był żonaty, ma dwoje dzieci, ale żona mu zmarła po jakimś strasznym poronieniu, chyba w wyniku wypadku. Nie miał ochoty na inną znajomość. Aż do czasu, gdy poznał mnie. Zobaczył moją fotkę gdzieś przypadkiem. W pierwszej chwili nic nie zrobił. A później zaczął mnie szukać, podobno zajęło mu to kilka tygodni. Zaprosił mnie do znajomych i tak się to zaczęło.
Stefania nie miała konta na Facebooku i nie wszystko, o czym mówiła Hania, rozumiała.
- Masz zamiar się z nim spotkać? - zapytała.
- Tak. Właśnie to mam na myśli. Zechciałabyś być moją przyzwoitką? Nie chcę sprowadzać go do domu. Na razie nie podałam swego adresu, choć już kilka razy o to prosił. Ale chcę zaaranżować spotkanie w Poznaniu albo w Krakowie czy Wrocławiu. Lepiej w Krakowie, bo lotnisko... On przyleciałby skądś ze świata.
- Zaraz. Chwileczkę. Muszę to przemyśleć. Obie musimy się zastanowić. Na razie jestem zaskoczona i zadziwiona! Opowiedz coś więcej. Jak można zakochać się nie znając człowieka? Nie rozumiem!
- Nie wiem, jak to się stało. Nie wiem. Pisaliśmy na czacie. Był bardzo miły. Zasypywał mnie cudownymi słowami. No i stało się.
- Masz jego zdjęcia?
Miała w telefonie kilkanaście zdjęć. Dwa na roboczo, chyba na statku, jedno na ośnieżonym stoku w kożuszku, inne na ulicy w płaszczu, dużo w garniturze w pomieszczeniach, jedno tylko w szortach nad wodą. Na dwóch dość wyraźne zbliżenie twarzy. Był przystojny, wysoki, przyciągał spojrzenie. Miał czarne włosy, brązowe oczy i bardzo ujmujący uśmiech. Z całą pewnością mógł się podobać każdej kobiecie.
- Niezłe ciacho! - zażartowała Stefania.
- Wiem. Jestem co do tego przekonana.
- Ile on może mieć lat?
- Mam wrażenie, że jest młodszy ode mnie. Jego syn ma dwadzieścia osiem lat. Widziałam jedenastosekundowy filmik jego syna, który jest muzykiem i tancerzem. Na filmie tańczył coś współczesnego. Cudownie się poruszał. Jakby nic nie ważył! Byłam zachwycona! Podobny do ojca. Tak mi się przynajmniej wydaje. Hans mówił, że też tak lubi tańczyć.
- Hans Grabiec. Dobrze zapamiętałam? Mówiłaś już coś swoim dzieciom?
- Nie! No coś ty? Na razie nie ma o czym mówić! Że stara matka zakochała się w obcokrajowcu? Przecież to wszystko może być jedna wielka lipa!
- Może najpierw porozmawiaj z nim na Skype. Zobacz, czy on to naprawdę on, ten facet ze zdjęć. Musisz się jakoś upewnić. A tak w ogóle to dobrze, że zdajesz sobie z tego sprawę, iż całość nie brzmi poważnie. Tego faceta najpierw trzeba wziąć pod lupę. Nie daj się mocniej porywać uczuciom, bo potem może być wielki płacz.
- Na razie myślę o nim całymi dniami. To jest okropne! Z jednej strony wiem, że jestem za stara na takie amory, ale z drugiej... Co ja mam zrobić? Powiedz. Co ja mam zrobić? Chodzę jak odurzona! Och, chciałabym, abyś mnie jakoś wyratowała! Na dobrą sprawę to wszystko jest bezsensowne! Jestem wściekła na siebie, że dałam się tak zauroczyć. Musiałam przyjechać do ciebie i opowiedzieć. Może mnie jakoś odczarujesz, albo przynajmniej dasz porządnie po głowie...
Hania duszkiem wypiła zawartość swojego kieliszka. Miała szeroko otwarte, przestraszone oczy. Stefania patrzyła na nią zatroskana. Co ona sama zrobiłaby w takiej sytuacji? Przede wszystkim by do niej nie dopuściła. Oczywiście, że to może być oszust. Ciągle się słyszy o naciągaczach w sieci. Ale jeśli akurat nie? Jeśli to jest ta jedyna prawdziwa miłość? Hani z mężem się nie układało... A ona sama i Marek – przecież przez długi czas byli tylko przyjaciółmi. Nawet mniej, niż przyjaciółmi...
Marek... Taka długa historia, która i tak okazała się zbyt krótką...
- Haniu, tak nie można. Ten facet to jest jedna wielka niewiadoma. Przecież to może być jakiś morderca albo zboczeniec. Psychol. Nic o nim nie wiesz. Jaki ma charakter, co lubi, jak często się wkurza albo pije wódkę. Ty masz dom. Może on tylko szuka jakiegoś przytuliska, bo teraz ma zły czas i chce przeczekać. Ale może też okraść cię. Albo i zamordować.
- Wiem, że masz rację, wiem – jęknęła Hania wbijając oczy w ziemię. - Idę jak mucha na lep... A co ty byś zrobiła na moim miejscu?
- Hm... Chyba bym powiedziała, że sprawy rodzinne nie pozwalają mi na utrzymywanie dalszego kontaktu, więc to jest pożegnanie, a on niech się już więcej do ciebie nie odzywa. Ale musiałabyś być w tym konsekwentna. Odciąć się od niego, zablokować, czy jak się to nazywa. Prawdziwa miłość jest piękna, ale tu nie masz żadnej pewności. W zasadzie nigdy się nie ma. Marek i ja...

c.d.n.
fot. Pixabay