*** - © Elżbieta Żukrowska
Miłość
nie ma kształtu
zapachu
nawet cienia
Kiedy jednak patrzę na ciebie
to wiem
- jesteś moją miłością
Choszczno, 23.01.2022 r.
fot. internet
Cz. 9. Wierzbina. 2020
r. Przed wyborami. Stryj Bela
Tuż przed wyborami znów
odwiedził ją stryj Bela. Chciał mieć pewność, że Stefania
pójdzie na wybory. Nie miała chęci. Żaden z kandydatów nie
wpisywał się w jej poglądy. Każdemu miała coś do zarzucenia,
a była zdecydowanie przeciwna temu, by głosować kierując się
wyborem mniejszego zła. Jednak stryj niemal wymusił na niej
zobowiązanie.
Wybory były dla niej mało ważne –
niech młodzi się tym ekscytują. Ona patrzyła na stryja i lękała
się o niego. W ostatnim miesiącu bardzo schudł. Był starcem,
ale zawsze dobrze się trzymał. Nie szurał nogami, poruszał się
zgrabnie, zawsze miał wyprostowane plecy, żadnej zgrzybiałości!
Jakby czas się dla niego zatrzymał dwadzieścia lat temu. Pewnie,
że nie rzucał się, by podnieść coś, co upadło, ale nadal był
sprytny. A teraz już nie. Zdziadział. W myślach natychmiast
ofuknęła siebie za to określenie. Palił cygaro, ale miała
wrażenie, że już mu niespecjalnie smakuje. Zawsze wypalał jedną
trzecią, a teraz zgasił ledwie napoczęte. Coś było nie tak...
Wypił kieliszek koniaku i nawet jej nie zaproponował, a to było
sprzeczne z jego zasadami.
- Stryjku, co się dzieje? -
zapytała ostrożnie.
Nie, nie udawał, że nie rozumie.
- Stary jestem i kiedyś trzeba umrzeć.
- Ale to
chyba jakoś tak dość nagle...
- Nagle, nie nagle. Mało
kto dożywa moich lat. Trzeba się cieszyć, nie narzekać.
- Byłeś u lekarza?
- Na starość nie ma lekarstwa,
przecież wiesz.
- Wiem. Ale to nie dotyczy ciebie! Zawsze
byłeś okazem zdrowia!
- Dzięki koniaczkowi i cygarom. To
był mój stały zestaw. I troszkę adrenaliny. Ty wiesz.
-
A tak na serio?
- Mam przed sobą jeszcze kilka miesięcy,
tak mi powiedział Dudziński (lekarz). I zamiast martwić się na
zapas, trzeba je mądrze przeżyć. To oznacz, że muszę cię
wypędzić w jakieś cieplejsze rejony, na przykład nad Adriatyk.
Tam jest tak pięknie... - Rozmarzył się i uśmiechnął do
swoich myśli. Milczał długą chwilę. Wreszcie nalał sobie
drugi kieliszeczek i spojrzawszy uważnie na Stefanię, zapytał –
Pojedziesz?
- Nie sądzę. A przynajmniej nie teraz, gdy
jest pandemia. Zrobię herbatę, dobrze?
- Nie zasłaniaj
się pandemią. Ona przeminie.
- Nie wiadomo kiedy. Pewnie
długo trzeba będzie czekać. - Stefania podniosła się ociężale:
choroba stryja ją przygnębiła.
- Tak. Napiję się
herbaty – powiedział i poprawił w fotelu, wyciągnął długie
nogi, był senny. Musiał odpocząć. Może rozmowa, a może
przemyślenia, zmęczyły go bardziej niż zwykle.
Stefania poszła do kuchni. Wróciła niebawem z tacą zastawioną
herbatą, miseczkami z zimną kaszką manną i dżemem wiśniowym.
Z uwagi na protezki zębowe (mówił o nich „trzeci zestaw”)
stryj nie jadał malin, truskawek, jagód i potraw z makiem. Nawet
rogalików, które bez maku bardzo lubił. Stefania wolałaby dżem
malinowy, ale ze względu na stryja wybrała wiśniowy. Ciotka
Basia część dżemów przecierała przez sito, aby mąż miał
swoje ulubione smaki bez pestek. Stefania pomyślała, że z uwagi
na stryja też powinna tak robić.
- Może zjesz ze mną
taką kaszkową leguminkę – zapytała teraz stryja, ale on nie
odpowiedział, chyba spał.
Usiadła po cichu, starając
się nie zaszurać krzesłem, posłodziła obie herbaty i jak
najdelikatniej pomieszała – niech stryj chwilę się zdrzemnie,
skoro jego organizm sam się tego domaga. Jednocześnie pomyślała,
że ten organizm musi być już bardzo słaby. Bardzo, bardzo
tęskniła za ojcem... Czyżby teraz musiał odejść także stryj?
Dziewięćdziesiąt lat to całkiem słuszny wiek... Czy ona też
pożyje tak długo? Co za przygnębiające myśli! Przykryła
herbatę stryja spodeczkiem, aby tak szybko nie wystygła, a
jednocześnie w ochronie przed owadami. Swoją piła ostrożnie, bo
już się kręciły dwie osy i kilka muszek do towarzystwa.
Dziewięćdziesiąt lat... Jej ojciec zaledwie przekroczył
osiemdziesiąt. Podobno dziecko pierworodne jest najsilniejsze, bo
zabiera co najlepsze z organizmu matki. A stryj Bela był
najstarszy z rodzeństwa. Ona, Stefania, nic z siebie nie dała –
nie miała dzieci. Za każdym razem ta porażka odzywała się w
niej przykrym, bardzo bolesnym echem. To straszna
niesprawiedliwość, że nie miała. Marek też cierpiał z tego
powodu. Marek... I Liam...Nie, nie chciała teraz myśleć ani o
jednym, ani o drugim. Te wspomnienia rozplątywała w bezsenne
noce, które ostatnio zdarzały się jej coraz częściej.
Wspomnienia nie krzepiły – raczej pogrążały w depresji. W
depresji? Tak, to chyba jednak była depresja. A przynajmniej jej
początki. Dlaczego ponownie nie wyszła za mąż? Przecież miała
„starających się”, jak mówił tato. Będzie ci łatwiej z
mężczyzną – zapewniał ją ojciec. Stefania jednak wiedziała
swoje – nie i już. Aż dwie jej znajome wyszły po raz drugi za
mąż i obie trafiły wręcz tragicznie. Teresa po trzech latach
nieudanego związku rozwiodła się, a Krystyna nadal tkwiła w
małżeństwie, bo dzieci, bo sytuacja finansowa, bo bała się
samotności.
Stryj obudził się tak samo nagle jak
zasnął. Od razu był przytomny. Przeprosił Stefanię za to
niespodziane przyśnięcie.
- Ależ nic się nie stało –
zapewniła szybko i z uśmiechem. - Tylko herbata pewnie już
wystygła, może zrobię świeżą?
- Nie trzeba. Wypiję
taką przestudzoną. O, i kaszkę widzę. Ale utrafiłaś w
dziesiątkę. Moja Basieńka dawno już jej nie gotowała. Zjem z
wielką przyjemnością.
- Tu są wiśnie w syropie. Chyba
lubisz?
- Oczywiście, że lubię.
- Tylko uważaj
na osy. Tak wcześnie się pojawiły! Zazwyczaj zaczynały w lipcu,
razem z papierówkami.
Stryj nałożył sobie obficie
wiśni i soku, a następnie na spodeczek upuścił dwie krople i
odstawił talerzyk na sam skraj stolika. Poczekał chwilę aż osy
zainteresują się sokiem i spokojnie zajął się swoją leguminą.
- W domu tak robię – powiedział na zdziwione
spojrzenie Stefani. - Czasem się udaje, jednak nie zawsze. One też
są mądre. Co porabiasz ostatnio?
- Ostatnio trochę się
martwię. Muszę już przestać pracować. Mam zamiar z końcem
sierpnia zamknąć swoje poradnictwo. Klienci proszą, bym jeszcze
tego nie robiła, wymyślają tysięczne powody... Chciałabym
gdzieś wyjechać i odpocząć. Ale to zły czas na wyjazdy. Ten
coronawirus daje się nam wszystkim we znaki. Chcę unikać
przypadkowych spotkań z ludźmi, w moim zawodzie to niemożliwe,
muszę być w nieustannym kontakcie. Widziałeś w jakim stanie
jest podwórko? Wszystkie betony połamane. Muszę jeszcze o nie
zadbać, położyć polbruk. Piotr nie ma czasu się tym zająć.
Wprawdzie jeszcze o tym z nim nie rozmawiałam. Mój klient, pan
Derucki, wiesz który?, obiecał mi szybką robotę we wrześniu.
Zaklepałam termin, chociaż jeszcze w stu procentach się nie
zdecydowałam.
- A ile to będzie kosztować?
To całkiem duża inwestycja.
- Myślę, że dwadzieścia
pięć, a może nawet trzydzieści tysięcy. Tysiąc pięćset za
metr kwadratowy. Może Piotr będzie chciał powiększyć ten
placyk przed garażem. Wiesz? To nie powinny być zmartwieniem
kobiety. Nie znam się na takich sprawach. Pan Derucki jest moim
klientem od lat. Może by trochę zszedł z ceny, ale nie ma na co
liczyć przed czasem.
- Czy to znaczy, że nie masz
pieniędzy?
- Aż tak źle nie jest. Tylko nie chcę
zostać bez grosza, goła i wesoła. Nie wiem, jak Piotr się na to
zapatruje, ale chyba i o płot trzeba by było zadbać. A z tego co
wiem, niezbyt dobrze idzie sprzedaż kwiatów. Sadzonki mu zeszły,
lecz brak uroczystości komunijnych znacząco umniejszył dochody
ze sprzedaży ciętych kwiatów.
- Czy Piotr jest całkiem
bez grosza?
- Nie wypada mi pytać. Wiem tyle, ile sam mi
powie. U mnie miał dużo warzyw, głównie nowalijek, to te chyba
mu dobrze poszły. Ale ma stałych pracowników, ma kredyty i inne
zobowiązania, to nie takie proste.
Bela starannie
wyskrobał miseczkę po kaszce i dopił herbatę.
- Nie
żałujesz, że wyrzekłaś się tamtych pieniędzy? A jak twoje
zdrowie? – zapytał, wyjmując drugie cygaro. Po pierwszym
pytaniu Stefania zesztywniała, a na jej twarz padł mroczny cień.
Nie powinien o to pytać! Jednak czasem się zapominał.
-
Nie powinieneś zaprzestać palenia? - zmieniła temat rozmowy.
- To palenie nie ma już znaczenia. Przeżyłem
dziewięćdziesiąt lat z hakiem. Nie sądzisz, że to wystarczy?
Nie wyobrażam sobie, bym był ciężarem dla Basi. A już w
szczególności problemów z pampersami i tak dalej... Wolałbym
umrzeć zanim dopadnie mnie całkowita niedołężność. Takie
bezapelacyjne poddanie się w obce ręce dla mężczyzny jest czymś
okropnym! Lecz samobójstwo absolutnie wykluczam. Sądzę jednak,
że powinna być eutanazja na życzenie. Wiem, wiem! Obawa przed
nadużyciami. Ech! Nikomu nie można ufać. Pandemia nas wytłucze,
jak żołnierz wszy za kołnierzem.
- Ależ porównanie! -
żachnęła się Stefania.
- Słuchaj no, ja mogę ci
pomóc finansowo. Dla mnie to nie problem.
- Znów grałeś
w pokera!
- Tylko się nie wygadaj przed Basią. Wygrałam
ponad piętnaście tysięcy. Basia nie wie o tych pieniądzach.
To granie w pokera irytowało całą rodzinę. A stary Żak
grał bardzo systematycznie, przynajmniej raz w miesiącu. Jego
żona dostawała ataków histerii. Zabraniała, powstrzymywała,
widać nieumiejętnie, bo grał nadal, mimo bardzo podeszłego
wieku. Od jakiegoś czasu miał stałą kompanie do kart. Bardzo
często wygrywał i to bez oszustwa – jak twierdził. Widocznie
szczęście siedziało mu na ramieniu. O dziwo, jego kolegów wcale
to nie zniechęcało, za każdym razem wołali go na dwa – trzy
dni przed umówionym terminem. Większość z nich grała częściej,
szczególnie zimą, ale Bela tylko raz w miesiącu. Żartował, że
nie może ich tak często ogrywać.
- O nie, nie, nie! -
zaprotestowała Stefania. - Ty masz swoje dzieci i wnuki, nawet
prawnuki. Ja sobie poradzę. Nie jest aż tak źle.
-
Niedawno robiłaś dach...
- O, to już pięć lat minęło.
I dobrze, że zrobiłam, bo dziś by na głowę ciekło. Za jednym
zamachem odnowiłam wtedy także werandę. Piotr posprzątał
wówczas strych, ileż staroci on wtedy wywiózł!
- A tak,
pamiętam. Jednak utrzymanie tak dużego domu jest kosztowne... Ale
pytałem też o twoje zdrowie.
- Na nic się nie skarżę.
Wszystko jest zgodne z moim peselem – zaśmiała się lekko. -
Nie są to jakieś wielkie dolegliwości. Ot, mam coraz mniej
energii. Po lekarzach, na szczęście, nadal nie muszę latać.
Może tylko oczy... Ostatnio chyba słabiej widzę. Wybieram się
do prywatnego gabinetu Smulczyńskiego. Ludzie mówią, że to
bardzo dobry okulista. A jak uporam się z tym polbrukiem –
poczuję się naprawdę wolna.
- Musisz jednak pogadać z
Piotrem.
- A tak. W końcu on po mnie wszystko dziedziczy.
On, albo jego potomstwo.
- I tak masz szeroki gest.
- Jak to u Żaków... - posłała stryjowi swój najpiękniejszy
uśmiech.
Rozmawiali jeszcze o zwyczajnych, domowych
sprawach i o ostatniej „sesji” pokera. Stryj grał „od
zawsze”. Bywał też w kasynach, chociaż ostatnio coraz mniej.
- Wiesz, każdy z nich koniecznie chce wygrać – opowiadał
Stefanii. - Mnie zaś na wygranej aż tak bardzo nie zależy. Ja
przychodzę po adrenalinkę, ten zastrzyk zakazanej przyjemności,
bawię się. Pewnie dlatego tak często wygrywam. Wszyscy są
oburzeni, że ja tylko raz w miesiącu. Oni spotykają się
znacznie częściej. Ale po co mi denerwować Basię? Mnie
wystarczy raz na miesiąc. No nic, pójdę już. To znaczy najpierw
zatelefonuję po Filipa.
- Mnie jest żal rozstawać się z
tobą, ale niedługo będę miała klientów. Jednak najpierw
zrobię nam kilka zdjęć. Dziś jest wyjątkowo dobre światło.
Robieniu zdjęć towarzyszyły wybuchy śmiechu. Oboje byli
rozbawieni i usatysfakcjonowani. Po dziesięciu minutach dołączył
do nich jeszcze Filip i dołożył swoje młode trzy grosze
do zabawy. Ale już całkiem na odchodnym Stefania mocno objęła
stryja, a on odwzajemnił się niedźwiedzim uściskiem. Przytulił
ją i kołysał przez chwilę, całując we włosy.
-
Jesteś moją ulubioną bratanicą – powiedział cicho,
zaglądając jej w oczy.
- Bardzo cię kocham, stryjku –
odpowiedziała i po wielekroć ucałowała go w oba policzki.
c.d.n.
fot. własne
*** - © Elżbieta Żukrowska
Błyskawica oślepia tak
że nie czujesz bólu
On przychodzi później
po sekundzie
a może aż po pięciu latach
Wtedy już wiesz
że z twego serca
pozostała garsteczka popiołu
Choszczno, 28.01.2022 r.
fot. Pixabay
Cz. 8. Maj 2020 r.
Wierzbina. Sen.
Stefania ocknęła się z zamyślenia.
Hania ciągle opowiadała o swoim Hansie-Janku, miała wypieki na
twarzy, zapewne od wina. Była podekscytowana. Dla odmiany mocno
gestykulowała, bo brakowało słów. Jak można się tak zakochać?
- dziwiła się w myślach Stefania.
- Jednak musisz z nim
najpierw porozmawiać na Skype, inaczej ja się na wyjazd nie
zgadzam.
- Porozmawiam. W tym masz bezsprzecznie rację. I
jak ci smakuje sałatka? Znalazłam w sklepie takie maluteńkie
pieczarki w słoiku, wydały mi się bardzo odpowiednie do tego
zestawu warzyw.
- Jest wspaniała, idealna!
- To się
cieszę. Otwieramy drugą butelkę?
Stefania nie chciała.
Dzwonek do drzwi nie był zaskakujący, przyjechał częsty gość,
niemal domownik, Piotr Żak, przyrodni brat Stefanii, młodszy od
niej o dziesięć lat. Ucałował siostrę, następnie Hanię, wziął
z szafki kieliszek i otworzywszy nową butelkę nalał sobie
szczodrze wina.
- Zdziwione? - zapytał wypiwszy duszkiem. -
Spragniony byłem i chyba nawet dalej jestem. Już powiedziałem
ludziom, co mają robić, więc mam teraz chwilę dla siebie. I dla
was. Mogę sałatki?
Stefania zrobiła trzy mocne herbaty i
przyniosła je wraz z talerzykiem i widelcem dla Piotra.
-
Ciągle w galopie! - Poskarżył się nakładając czubato na
talerzyk. - A znajdziesz kawałek chleba? Nie miałem czasu zjeść w
domu, bo już ludzie czekali. Znalazłem zbyt na róże, marnie w tym
roku idzie handel kwiatami. Te pojadą do Norwegii. Jak dobrze, że
jest internet!
- Jak dobrze, że znasz angielski! - dodała
Stefania, stawiając talerzyk z chlebem.
- To też. Ale i tak
namieszała nam ta pandemia, ledwo wiążemy koniec z końcem. Całe
szczęście, że w tym roku mamy więcej warzyw niż kwiatów.
- Jak tam żona, dzieciaki? - dopytywała się Hania.
-
Dzięki, wszystko dobrze – odpowiedział zdawkowo.
-
Pilnujcie się, oj, pilnujcie! Ty wchodzisz i tak bezceremonialnie
nas całujesz, a nie powinieneś tego robić. Nawet rąk nie umyłeś
– rozgderała Hania.
- Od razu widać, że nie masz swojego
chłopa i na cudzym się wyżywasz! - zaprotestował żartobliwie
Piotr, ale po chwili przyznał: - Masz zdecydowanie rację. Zrobiłem
to zupełnie odruchowo, głównie z wielkiej sympatii do was. W moim
środowisku jeszcze nie ma chorych osób, ale licho nie śpi. Taki
Andrzej Skowroński, mój pracownik, jeździł na pogrzeb do rodziny,
więc mu zakazałem przychodzić przez dwa tygodnie. Chronisz się,
chronisz, a zaraza i tak może cię doścignąć. A ręce umyłem w
szklarni. - Pokręcił głową z dezaprobatą i znów zajął się
sałatką.
Zaczęli rozmawiać o codziennych sprawach, było
jasne, że Hania już do wyznań nie wróci. Teraz czekała na swoją
sąsiadkę, która coś tam załatwiała w miasteczku, a w planie
było, że będzie kierowcą w drodze powrotnej.
Zadzwonił
telefon Stefanii, spojrzała na ekran i zaraz wyszła, rzucając w
przelocie, że to klient. Hania włączyła telewizor, trwała
kampania przedwyborcza, a ona była mocno zainteresowana polityką.
Piotr jadł, dokładał, popijał herbatą.
- Haniu, ja się
teraz położę na pół godzinki, bo mi się oczy same zamykają. -
Powiedział, po wyniesieniu swoich naczyń do kuchni. - W razie czego
to mnie obudzisz, bo na dłuższy sen nie mogę sobie pozwolić.
- Wyłączyć telewizor?
- Ależ skąd! On jest jak
kołysanka – uśmiechnął się do Hani, ułożył na kanapie i po
chwili już spał.
Hania wyjęła telefon i całkowicie
wyciszyła, a później, licząc na podzielną uwagę, obejrzała raz
jeszcze zdjęcia swego amanta, wysłuchując
relacji telewizyjnych. Wino lekko
szumiało jej w głowie, miała dobry humor i nadzieję, że już
niedługo spotka się z Hansem na czacie. A może wreszcie
porozmawiają na Skype, jak to radziła Stefania. Przy kuzynce
wszystko było proste i jasne. Kampania wyborcza stała się
niespodzianie jakoś mniej ważna... Tak, czuła, że Steniusia
posiała w niej ziarno niepokoju, że musi lepiej, głębiej,
rozważyć te swoje zauroczenie. Przecież nie jest głupia!
Stefania dość długo nie wracała, wreszcie przyszła i już od
drzwi oznajmiła, że na schodach czeka na Hanię reklamówka ze
świeżą zieleniną.
- O, dziękuję! Ale i u mnie już jest
szczypiorek i rzodkiewka.
- Masz tam sałatę i nawet trochę
szparagów. Wydaje mi się, że pan Aleksy dołożył też główkę
kapusty, choć o tym mu nie wspominałam.
- Tym bardziej
dziękuję. Coś mojej koleżanki długo nie ma... Jej matka leży tu
w szpitalu.
- Ale przecież jest zakaz odwiedzin.
-
To prawda. Jednak siostra jej męża pracuje w szpitalu, więc choć
przez nią może coś matce podać. Ma do mnie zadzwonić, jak już
wszystko pozałatwia, bo jeszcze musi do banku i coś tam jeszcze,
nie pamiętam. O, chyba już pora obudzić Piotrusia. Chciał, by go
po pól godzinie obudzić.
- Dajmy mu jeszcze drugie pół
godziny. Widziałam, że jego pracownicy nadal coś tam robią.
- Nie będzie zły?
- Jest bardzo zmęczony. Niech
odpoczywa. A jego złość biorę na siebie.
- Dobra. W
porządku. Ty wiesz lepiej. Daria wprawdzie jeszcze nie dzwoniła,
ale ja się już powoli będę zbierać, bo myślę, że ona lada
moment tu dotrze. A deszcz na szczęście przestał padać. Dość
już deszczu tej wiosny!
- Niestety, nie rozpogodziło się.
Cały czas ciągną ciężkie chmury. Tylko patrzeć, jak od nowa się
rozpada. Wiatr ciągle jest zimny, wcale nie wiosenny. Może powinnam
trochę przepalić w domu?
Przed samym zachodem niebo jednak
się wypogodziło i słońce roziskrzyło krople zawieszone na
liściach i gałęziach. Stefania, z kubkiem herbaty w dłoni, oparta
o framugę stała w drzwiach werandy. Słońce już niemal zaszło.
To był jej tradycyjny relaks przed snem, o ile tylko pogoda
pozwalała na stanie w otwartych drzwiach. Słyszała jak z drugiej
strony domu ulicą przejeżdżają samochody, głośno rozpryskując
kałuże wody zebrane przy krawężnikach. Nagle u sąsiadów
gwałtownym skowytem zaniósł się pies, słychać było nawet
jakieś krzyki. Domy stały w sporym oddaleniu i nie sposób było
zrozumieć słów. Odkąd zamieszkali nowi właściciele dość
często były tam awantury. Stefania już przestała na nie zwracać
uwagę. Ale ta dzisiejsza była wyjątkowo głośna. Nieświadomie
wzruszyła tylko ramionami. Wróciła myślami do problemów Hani.
Miała nadzieję, że przekonała kuzynkę przynajmniej do rozmowy na
Skype. Była na Hanię zła za tak nieodpowiedzialne zachowanie, a z
drugiej strony jej zazdrościła. Miłość? Już zapomniała, co to
słowo znaczy... Kiedyś chciała przeżyć jakąś szaloną miłosną
przygodę i coś tam przeżyła. To było tak dawno, tak dawno...
Niestety, wyrosła na samotnicę i aż dziw, że po wszystkich
perypetiach, jakich doświadczyła w swoim życiu, Markowi udało się
założyć jej obrączkę. Dopiła herbatę. Jeszcze raz wzięła
głęboki oddech i już miała zamknąć drzwi werandy, gdy znów
usłyszała wzburzone głosy u sąsiadów, głośne trzaskanie
drzwiami i po chwili gwałtowny warkot samochodu. Ktoś odjechał.
Wszystko ucichło.
Usnęła tego wieczora stosunkowo szybko,
ale przebudziła się ledwie zaczęło szarzeć – strasznie bolała
ją głowa i było jej przeraźliwie zimno! Miała dreszcze.
Nastawiła wodę na herbatę, poszła do toalety. Czekając na
zaparzenie się herbaty wyjęła tabletki z nadzieją, że będą
pomocne. Łyżeczką nalała do filiżanki troszkę herbaty,
ostudziła ją i połknęła od razu dwie pastylki. Z resztą herbaty
wróciła do sypialni. Z komody wyjęła grube skarpety i ciepły
stary sweter z kaszmiru, jeszcze po mamie. Już kilka razy spała w
nim, gdy noc stała się chłodna. Teraz też tak zrobiła, dodatkowo
otulając szyję szalem pamiętającym (dla odmiany) czasy babci.
Dopiła herbatę, siorbiąc całkiem nieelegancko, ale zależało jej
na tym, by jak najszybciej się rozgrzać. Następnie zakopała się
głęboko w pościeli. Te wszystkie zabiegi łącznie dały pożądany
efekt. Nawet nie zauważyła, kiedy ból głowy znacząco zmalał.
Rozgrzana usnęła ponownie. I tu niespodzianka – miała sen!
Rzadko miewała sny, a nawet jeśli już śniła, to raczej nie
pamiętała o czym, zaledwie jakieś mgliste wrażenia. A tu po
przebudzeniu nadal miała wyraźne obrazy w myślach.
We śnie
była na jakiejś plenerowej imprezie. Dużo ludzi stało w obszernym
kręgu. Ktoś przemawiał, wiele osób popijało piwo z butelki. Koło
niej stal wysoki mężczyzna w białej koszuli i jasnym garniturze.
Nie znała go. A może jednak znała? Nie była pewna. Sama natomiast
dobrze się czuła w letniej kwiecistej sukience. Zapamiętała, że
włosy miała wysoko upięte. W tym śnie nie miała blizny. Czuła,
że mężczyzna jest nią zainteresowany, spoglądał na nią z góry,
a ona miała świadomość każdego spojrzenia, choć wcale na pana
nie patrzyła. Mężczyzna dotknął jej dłoni. Cofnęła szybko
rękę, ale on pochwycił palce i przytrzymał, nie pozwolił, by się
od niego odsunęła. Odwrotnie – sam się jeszcze przybliżył. Nie
śmiała na niego spojrzeć, jednak nie wyrywała ręki. A on zaczął
pieścić jej dłoń nieśpiesznym muskaniem kciuka.
-
Stefi – powiedział cichutko i wtedy poczuła się przymuszona do
spojrzenia w jego oczy.
Podniosła twarz. Zobaczyła
najbardziej zielone oczy. I te oczy uśmiechały się do niej,
tchnęły jednocześnie spokojem. Były piękne w czarnej oprawie
długich rzęs. Mężczyzna miał także czarne, lekko wijące się
włosy i kilkudniowy zarost, troszkę szpakowaty. Był czarujący!
Marzenie każdej kobiety! Nie umiała określić ile miał lat, może
czterdzieści. Ona sama była w podobnym wieku. We śnie wszystko
może się zdarzyć. Stali tak wpatrzeni w siebie, jakby ktoś dawał
im czas na zakochanie, na zanurzenie się w marzenia i pragnienia. I
jednocześnie Stefania doskonale wiedziała, że to wszystko jej się
tylko śni, ale całą sobą pragnęła, by sen się nie kończył.
Zielone oczy Marka... To jednak nie był Marek. Liam? Czy to mógł
być jej jasnowłosy, cudowny Liam? Ale mężczyzna ze snu miał
czarne włosy...
Później przez kilka dni często myślami
wracała do tych obrazów, do tego mężczyzny i jego
uwodzicielskiego spojrzenia. Aż powoli wspomnienie zaczęło
blednąć. Dobrze wiedziała, że w prawdziwym życiu nic się nie
wydarzy, być może ten sen powstał na skutek wynurzeń Hani.
Wzruszyła ramionami – też coś! Już nie ma o czym myśleć,
tylko o jakimś głupim śnie...
Cz. 7. Wiosna 1973 r. Szwecja.
Sprawy domowe.
Ale najpierw była Szwecja.
Pojechała sama, bez stryjka, „bo po co mnożyć koszty?”.
Zresztą znała już trasę, podciągnęła się z angielskiego,
przestała się bać pokazywania twarzy. Po pierwszym miesiącu od
zabiegów zrobiła dokładne zdjęcia blizn i wraz z listem wysłała
do profesora Seweryna Kiliana. W rozmowie telefonicznej uzgodniła
termin pobytu i całą resztę. Miała tam być tylko dwa tygodnie.
Profesor pochwalił się, że mają nowe urządzenie, jakby
specjalnie dla niej, dla Stefanii.
Personel był ten sam, za
to całkiem nowi pacjenci. Żałowała, że nie ma Tora. Próbowała
zaprzyjaźnić się z nowymi osobami. Starała się rozmawiać
wyłącznie po angielsku, bo już się przekonała, że takie rozmowy
wyraźnie wzbogacają jej słownictwo. Ale przy stoliku w jadalni
miała do towarzystwa jakiegoś mało rozmownego Szweda. Próbowała
z nim rozmawiać, jednak wyraźnie był temu niechętny. W pokoju –
innym, niż poprzednio – dużo czasu poświęcała na naukę,
wiedziała, że musi. W któryś majowy i słoneczny dzień zrobiono
im wycieczkę nad morze, w miejsce, które można było od biedy
nazwać fiordami. I tu z zachwytu otworzyła buzię. Chciałaby
mieszkać w takim miejscu, ale nawet miejscowi nie stawiali tu domów.
A Norwegia ma jeszcze piękniejsze widoki. Nie chciało się jej
wracać do kliniki.
Dwa tygodnie minęły wyjątkowo szybko,
„jak z bicza strzelił”. Przed wyjazdem znów zakupy z panią
Inez i ostatnie porady kosmetyczne. Było dobrze, nawet bardzo
dobrze. Profesor Kilian prosił o kontakt za dwa miesiące, dobrze by
było, gdyby nadal robiła co jakiś czas zdjęcia blizn i mu
przysyłała. Według niego następne spotkanie powinno być za
jakieś dwa lata i prawdopodobnie będzie to już ostanie. Natomiast
zdjęcia pozwolą mu kontrolować sytuację. Był bardzo zadowolony z
tego, co osiągnął na twarzy Stefanii. Z odmienioną twarzą
Stefania czuła się niemal komfortowo. Nowe uczesanie, inny styl
ubierania, staranny makijaż – to wszystko razem stworzyło nową,
zdumiewająco piękną kobietę. Była DAMĄ. I tak się
zachowywała.
W domu natychmiast otoczyła ją miłość,
czułość i bezpieczeństwo. Teraz tylko dla stryja Beli kupiła
indywidualny prezent – dwa tuziny świetnych cygar. Ponadto
przywiozła solone masło, dużo słodyczy i kawy. Piotruś, kiedy
tylko mógł, przysiadał na poręczy fotela, na którym siedziała
siostra, łapał ją za szyję i wtulał twarz w jej włosy. Miała
nieodparte wrażenie, że chłopak chce jej coś przekazać w
tajemnicy.
- A dasz mi pooglądać swoje zeszyty? -
zapytała, ułatwiając kontakt w cztery oczy.
W swoim
pokoju Piotr wyszeptał, że tata jest chory na serce. Był osiem dni
w szpitalu, ale zakazano mu, to jest Piotrowi, mówić o tym
Stefanii.
- A dlaczego takie tajemnice? - bardzo się
zdziwiła.
- Bo ty masz dużo nauki i musisz mieć spokój,
a nie nowe zmartwienia. Tak mówiła babcia.
- Opowiedz mi o
wszystkim dokładnie.
- Kiedy ja niewiele wiem. Pogotowie
zabrało tatę z pracy, chyba na drugi dzień po twoim wyjeździe.
Wiem jeszcze, że chciał wyjść ze szpitala na własne żądanie,
ale stryj Bela mu nie pozwolił. Sprowadził ciocię Tereską, by
zajęła się tą całą zieleniną tutaj, w Wierzbinie, a mnie
wywiózł na trzy dni do Karolinki, i tam razem z babcią i dziadkiem
utrzymywaliśmy porządki. Potem przyjechał razem z panem
Stojanowskim i teraz on razem z dziadkami zarządzają Karolinką. Co
z nami będzie, Steniu? Boję się i o tatę, i o oba gospodarstwa.
Tato już nie ma siły. A babcia i dziadek wcale nie nadają się do
pracy. Dziadek tylko zrzędzi, ze wszystkiego jest niezadowolony. Jak
tak będzie marudził, to pan Stojanowski ucieknie! A babcia to widzi
tylko kwiaty... Sama wiesz, jaka ona jest. Oba gospodarstwa się
posypią. Że też ciągle jestem za smarkaty! Jak nic któreś
gospodarstwo pójdzie pod młotek – zakończył z ogromnym
smutkiem. Nie wiadomo było, czy bardziej żałuje ojca, czy
gospodarstwa. Już wszyscy wiedzieli, że pójdzie do technikum
ogrodniczego i cała ziemia, oba gospodarstwa, mają być jego.
- To był zawał? - chciała uściślić Stefania.
-
Nazywali to stanem przedzawałowym. Ale tak długo w szpitalu? To coś
mocniej nie w porządku. Tutaj to stryj Bela dużo pomagał, ciocia
Tereska z tym swoim kręgosłupem to nawet dobrze chodzić nie może.
Tyle, że doglądała pracowników. Pan Jakubowski z dziadkiem
jeździli na giełdę. Nie chcieli mnie zabrać, choć się
prosiłem.
Matka Stefani, Aniela Żak, i matka Piotra,
Katarzyna Lemańska, miały tak zwane badylarstwo. Ta pierwsza oprócz
szklarni miała dwa hektary ziemi pod intensywnymi uprawami i zawsze
zatrudniała trochę ludzi. Ale największą jej pomocnicą była
siostra Teresa Chyża, która wraz z rodziną zajmowała piętro domu
przy szklarniach. Natomiast Katarzyna mieszkała w Karolince, blisko
dwadzieścia kilometrów od Żaków i prowadziła tam podobne
gospodarstwo, nastawione głównie na kwiaty. Wszystkie trzy panie
współpracowały ze sobą i wymieniały się doświadczeniami.
Czasem spotykały się towarzysko, choć te spotkania z reguły
przemieniały się w narady biznesowe. Teresa ciągle miała „iść
na swoje”, ale jakoś nie mogła odciąć się od siostry. W końcu
udało się jej wraz z mężem kupić stary poniemiecki dom i go z
grubsza wyremontować. Ale droga do własnego zielonego gospodarstwa
ciągle była daleka. Tymczasem niespodziewanie zmarła Aniela –
pękł jej tętniak w głowie. Stefania miała wtedy blisko dziewięć
lat. Śmierć matki niewiele odmieniła w życiu dziewczynki, bo była
jeszcze babcia Stefcia, po której dostała imię. Babcia zawsze
otaczała Stefcię szczególną opieką, aż Teresa była nieco
zazdrosna, w końcu jednak pani Stefania była matką Edwarda i Beli.
A także Tomasza, mieszkającego w okolicach Augustowa i bardzo
rzadko odwiedzającego rodzinę – był kaleką, bo mina urwała mu
stopę. Babcia Stefania nie przepadała za dziećmi Chyżów, choć
nie można powiedzieć, by któreś krzywdziła. Rzecz sprowadzała
się raczej do ilości poświęconego czasu, dla Stefci zawsze go
miała. W końcu to była „rodzona wnuczka”. Gdy było trzeba -
opiekowała się także dziećmi Teresy. Mała Stefcia nigdy się z
nimi tak naprawdę nie zżyła, nie zaprzyjaźniła.
Teresa
marzyła o wyprowadzeniu się na swoje i wreszcie tego dokonała, ale
nadal zajmowała się całym zielonym gospodarstwem. Bez Anieli było
jej dużo trudniej, gdyż miała więcej pracy i więcej
odpowiedzialności. Na szczęście był „całkiem słuszny”
dochód, a to pomagało w dokończeniu spraw budowlanych. Cieszyła
się, że ma własny dom, choć do pracy musiała biegać teraz
prawie dwa kilometry. Jej mąż, Wojciech, był budowlańcem i też
nieźle zarabiał. A poza tym sam odremontował tę poniemiecką
ruinę, co znacznie obniżyło koszty.
Stefania od dziecka
widziała, jak dorośli ciężko pracują, i to nie po osiem godzin
dziennie, a nawet po szesnaście i więcej. Może gdyby mama się
oszczędzała, nie doszłoby do tak szybkiej śmierci. Może. Tego
nie wiedział nikt. Ale niejako na pocieszenie dostała Piotrusia.
Maleńkiego, ukochanego braciszka. Dokładniej - przyrodniego
braciszka.
Generalnie Edward Żak nie pozwalał córce
pracować w szklarniach, musiało być coś w pobliżu katastrofy aby
ustąpił. „Jeszcze się w życiu napracujesz” - to było jego
częste porzekadło, a babcia posyłała wymowne spojrzenie, bo nie
zgadzała się z synem tak do końca ("Nic się jej nie stanie, jak
zamiecie podwórko!”). Co innego zajmowanie się Piotrusiem.
Opiekując się maluszkiem odciążała babcię. A przy tym tych
dwoje natychmiast do siebie przywarło.
c.d.n.
fot. własne
Proszę wybaczyć, że umówiłem się z panią na tak późną godzinę, ale jutro wyjeżdżam z samego rana i przez tydzień mnie nie będzie. Nie chciałem zostawiać panią w tak długiej niepewności. Proszę usiąść przy stoliczku i wylosować kartkę z tematami. Myślę, że pięć minut na przygotowanie się wystarczy. Proszę dać mi indeks.
Pytania były łatwe, o takich można tylko marzyć. Stefania przeczytała je dwa razy i zupełnie spokojna ogarnęła zadania myślą. Nie upłynęły nawet trzy minuty, gdy powiedziała, że jest gotowa. Profesor zachęcająco skinął jej ręką, więc zaczęła mówić. Mniej więcej w połowie pierwszej wypowiedzi przerwał jej, zadał dodatkowe, uszczegóławiające pytanie, a gdy odpowiedziała, kazał przejść do następnego. Tu po kilku zdaniach jej przerwał i poprosił o rozwinięcie ostatniego tematu. Przerwał jej podobnie jak wcześniej.
- Bardzo dobrze, pani Stefanio – powiedział upewniwszy się, że dobrze zapamiętał imię. - Lecz jak to się stało, że ja pani zupełnie nie pamiętam?
- Miałam wypadek w połowie grudnia i nie chodziłam na zajęcia.
Profesor jeszcze raz popatrzył na zdjęcie w indeksie, specjalnie podsuwając go w najostrzejsze światło. Następnie wstał i podszedł blisko Stefanii.
- Czy może pani pokazać mi swoją twarz bez woalki? Przepraszam, że jestem tak mało... Może pani odsłonić trochę plaster?
Nie dokończył. Stefania powolnym ruchem odsunęła woalkę i uniosła twarz, aby profesor lepiej ją widział. Pomyślała, że chce się upewnić, czy ona i postać ze zdjęcia, to ta sama osoba. Miał do tego prawo. A także, czy rzeczywiście ma jakieś rany. Tymczasem profesor delikatnie dwoma palcami jeszcze mocniej uniósł jej brodę i starannie studiował bliznę na policzku.
- Co za szczęście w nieszczęściu, że nie straciła pani oka! Moje wnuczki są w pani wieku... - Pogładził Stefanię po zdrowym policzku i wrócił na swoje miejsce za biurkiem. - Coś pani powiem. Mam... Mam przyjaciela chirurga, który zajmuje się leczeniem takich przypadków. Niestety, kuracja należy do drogich. Klinika jest w Szwecji. Niewielka prywatna klinika. Jednorazowo przyjmuje góra dziesięcioro pacjentów. Mój przyjaciel, Seweryn Kilian, jest Polakiem i część personelu też mówi po polsku. To znaczy po polsku i po angielsku. Ale to nie jest ważne – machnął ręką, zdjął okulary i przetarł oczy. - Proszę się zastanowić. Ile czasu upłynęło od wypadku? - A gdy Stefania odpowiedziała, szybko dodał: - Trochę długo, ale może jeszcze nic straconego. Proszę się ze mną skontaktować, gdy wrócę z seminarium. Nawet jeśli pani nie będzie zainteresowana.
- Dobrze, panie profesorze. I bardzo, bardzo dziękuje.
Wyszła nie tylko z piątką, ale też podniesiona na duchu. Profesor niczego nie obiecywał. Prócz wysokich kosztów.
Na zewnątrz pod drzwiami uczelni spotkała Adę i Grzesia. Czekali na nią paląc papierosy.
- I jak? - pierwszy zapytał Grzesiek.
- Zdałam, zdałam, zdałam – zaśpiewała i zatańczyła im Stefania.
Rzucili się ją ściskać i całować. Aż musiała przypomnieć, by byli bardziej ostrożni, bo jej twarz, jej żebra, jej niedawno pogruchotany nadgarstek... Zabrali ją do kawiarni. Nie chciała, ale nie mogła się oprzeć ich namowom i zachętom. Poza tym Daniel i Lusia już tam na nich czekali, a była nadzieja, że dołączy jeszcze Władek Krupienko, a może jeszcze ktoś. Ten ktoś to była Róża i Marcin, para „prawie żonata”, oboje pełni humoru, skorzy do rozkręcenia każdej imprezy. Stefcia „szarpnęła się” na szampana, wprawdzie tylko rosyjskiego, ale zawsze, oraz na kawę i ciastko z kremem dla wszystkich. Była zaróżowiona od emocji, w zasadzie nie pamiętała o swojej pokiereszowanej twarzy, jednak pozostała cały czas w toczku. Chłopcy kupili jeszcze kilka win i wszyscy bawili się aż do zamknięcia kawiarni. Stefania czuła się winna względem ojca. Obiecała zatelefonować zaraz po powrocie do domu, jednak teraz zrobiło się już zbyt późno, dlatego zadzwoniła na drugi dzień z samego rana.
Wiadomość o klinice w Szwecji bardzo Edwarda zaintrygowała. I od razu powiedział, że córka musi jechać bez względu na koszty. Jej twarz jest najważniejsza.
Stefania dalej uczyła się najpilniej jak mogła, bo za chwilę zaczynały się egzaminy, no i wisiało nad głową zaliczenie z ekonomii politycznej socjalizmu.
A później wszystko poszło gładko, pomimo wielkich nerwów, niepewności, tysięcznych obaw. Uczelnia i egzaminy, termin wyznaczony przez klinikę, formalności związane z wyjazdem (to na siebie wziął Bela), wiza, bilety, trasa, ostatnie zakupy...
- I nie waż mi się jechać w tym welonie, już patrzeć na niego nie mogę! - zakrzyczał stryj do Stefani. - A ponadto tam będzie zimno, jeszcze jest zima, lepiej kup sobie jakąś czapkę opuszczaną na czoło, jak te ruskie wojskowe papachy.
Stefania wprawdzie papachy nie kupiła, ale zaopatrzyła się w futerkową czapkę mocno nasuwaną na czoło i uszy. W niej widać było tylko bliznę na policzku, która zresztą ładnie się podgoiła i już nie wymagała plastra. Kupiła też sobie odpowiedni gruby szal do kompletu, a do tego stosowny zimowy płaszcz. Natomiast ojciec pamiętał o butach.
- To teraz mogę jechać nawet na białe niedźwiedzie – żartowała.
Babcia oglądała ją z każdej strony i kiwała głową z aprobatą.
- A te... damskie rzeczy kupiłaś? - zapytała po kryjomu. - Żebyś nie musiała tam biegać i szukać.
Stefania spakowała niewiele ubrań, bo dostała listę niezbędnych rzeczy. Na przykład nie musiała brać ręczników ani szlafroka. Za to poza wszystkim wzięła słownik angielski i mały pakiecik rodzinnych zdjęć. Pamiętała o kilku podręcznikach. Tuż przed wyjazdem była też na grobie matki. Musiała, miała taką wewnętrzną potrzebę.
c.d.n.
fot. Pixabay
CZ. 1.
Maj 2020 r.
Hania Jędruś z
Wikrzewiska prawie nigdy nie zapowiadała swego przyjazdu. Ufała, że
akurat Stefania Żak będzie miała czas, wręcz będzie na nią
czekała. Ale od czasu do czasu to ona czekała na Stefanię, która
akurat była u klienta albo na zakupach. Najczęściej jednak
Stefania cieszyła się z przyjazdu kuzynki. Dalekiej kuzynki, bo
może w czwartym, a nawet piątym pokoleniu. Ważne, że się lubiły
i z przyjemnością ze sobą przebywały. Szczególnie teraz, gdy
obie były wdowami, a Stefania pochowała niedawno ojca. Niedawno?
Dla Stefani wciąż niedawno, choć upłynęło już kilka lat...
Hania wielekroć skarżyła się na samotność. Obie miały
własne domy, Hania niewielki, Stefania duży, piętrowy. Hania
nosiła się z zamiarem zaproponowania wspólnego mieszkania
najstarszemu synowi, ale tak jakoś schodziło, bo nie bardzo lubiła
synową. Nawet do Stefani ledwie coś bąknęła na ten temat – nie
wszystko chciała ujawniać.
A teraz przyjechała i choć
deszcz lał jak z cebra, bez pośpiechu wyjmowała torby i zamykała
drzwi auta. Stefania już na nią czekała w otwartych drzwiach, ale
nie zeszłą po schodach na dół, bo taka plucha!
- Co to za
święto? - zapytała żartobliwie, obejmując i przytulając Hanię,
gdy ktoś w aucie powoli odjeżdżał.
- Dość już tego
siedzenia w domu! Życie na nudzie mi przeminie. - Hania zdejmowała
zmoczony płaszcz. - Dziś chcę kapcie, te „moje”, z futerkiem.
Niby wiosna, a cała jakaś taka namarznięta jestem. Wino
przywiozłam, rozgrzejemy się trochę.
Hania była w
zasadzie przeciwieństwem Stefanii. Zazwyczaj pogodna i uśmiechnięta,
gdy już zaczynała mówić – trudno ją było powstrzymać. Sama
żartowała, że to skrzywienie zawodowe byłej nauczycielki.
Natomiast Stefania należała do osób powściągliwych, zdecydowanie
wolała słuchać niż mówić i nie śmiała się tak łatwo jak
Hania. Z wyglądu też się różniły. Hania miała włosy
ufarbowane na złoto-orzechowy kolor, drobną, trójkątną twarz,
trochę „kurzych łapek” i innych zmarszczek mimicznych.
Zazwyczaj była delikatnie umalowana. Pomimo skończonej
sześćdziesiątki czuło się w niej coś młodzieńczego, wręcz
eterycznego. Nawet ubierała się w zwiewne sukienki. Jedynie w
największe zimowe chłody chodziła w spodniach. Natomiast Stefania
była bardziej damą - nie było w niej nic z eterycznego podlotka.
Miała w sobie specjalny rodzaj dostojeństwa i powagi, ale najbliżsi
doskonale wiedzieli, że wcale nie jest sztywna i zasadnicza, jak to
z pozoru wyglądało. Teraz dała Hani żądane kapcie i już w
kuchni nastawiła ekspres.
- Tu masz wino – powiedziała
Hania wyjmując z torby kolejno dwie butelki białego, półsłodkiego,
bo Stefania w zasadzie tylko takie pijała. Miała też spory
pojemnik z sałatką, którą własnoręcznie rano zrobiła. A w
oddzielnym pudełku był tort z bitą śmietaną, kupiony w cukierni
u Jarocińskich. Obie bardzo taki lubiły.
- Może zanieś
to od razu do saloniku – zasugerowała Stefania wyjmując nakrycia
i sztućce.
- A tak, masz rację. Sałatkę przełożyć do
miseczki? Może i torcik dam na talerz do ciasta.
Kokosiły się tak
przez kilka minut, zanim wreszcie mogły zapaść w fotelach, jak
kuropatwy w zbożu. Hania, choć widać było, że ma coś ważnego
do powiedzenia, nerwowo popijała to wino, to kawę, ale na razie
mówiła o błahostkach. A Stefania nie naciskała, wychodząc z
założenia, że do ewentualnych zwierzeń trzeba dojrzeć. A Hania
najwięcej mówiła o dzieciach i wnukach. Zaś Stefania opowiedziała
o niedawnej wizycie stryja Beli. Miał już ponad dziewięćdziesiąt
lat, a do Stefani przyjeżdżał na łyczek koniaku i na cygaro –
tak jak kiedyś przyjeżdżał tu do brata. Wszystko przywoził ze
sobą w staromodnej saszetce z wytłaczanej skóry. Alkohol miał w
srebrnej piersiówce, a dwa cygara w zgrabnym pudełeczku. Uciekał
ze swego domu do Stefanii, jak kiedyś do brata, gdy miał dość
jazgotu kobiet. „Przechowywał” w domu aż trzy dorosłe i dwie
podrastające. Było też kilkoro dzieci, nigdy nie wiedział ile,
choć umysł ciągle miał ostry jak brzytwa. Gorzej było z
kolanami, ale nadal chodził nie szurając butami. Od kilku już lat
nie siadał za kierownicą. Twierdził, że ma dość kierowców w
swoim otoczeniu, by od czasu do czasu ktoś go zawiózł w upatrzone
miejsce. Do Stefani – swojej ulubionej bratanicy i jednocześnie
chrześniaczki, przyjeżdżał zazwyczaj raz w miesiącu, choć
zdarzało się, że wpadał nawet co tydzień. Lubili się. Sama
Stefania nie bywała u stryja często, jeśli już – to raczej na
jego wezwanie, ostatnio w styczniu, gdy złapało go gwałtowne
przeziębienie i wystraszył się, że to covid-19. Przyjechała
natychmiast (odwołując dwa spotkania z klientami). Żądał, by
pozostała w sąsiednim pokoju i rozmawiała z nim przez uchylone
drzwi. Jednakże ona w tym przypadku nie usłuchała stryja, nie
tylko weszła do jego pokoju, ale wyściskała go, wycałowała,
powiedziała, aby tak nie straszył, bo wcale się nie boi. I
rzeczywiście po tej wizycie stary Żak całkiem szybko wyzdrowiał.
Na co dzień był umęczony nadopiekuńczością dużo młodszej
żony, fochami synowej i grymasami dwóch córek. Na szczęście
synowa zaraz wyjechała, a i starsza z córek, Agata, musiała udać
się do teściów, bo coś się tam stało. Razem z młodymi
kobietami wyjechała też część dzieci, a w domu zrobiło się
zdecydowanie spokojniej. Stefania zdawała sobie sprawę, że jest
lekiem dla stryja i było jej miło.
Stryj Stefan – czyli
Bela – był kropka w kropkę jak zmarły już brat Edward Żak,
czyli ojciec Stefanii. Z całego rodzeństwa oni dwaj zawsze trzymali
się razem. Stefania nie przypominała sobie ani jednej sprzeczki
między ojcem a stryjem. Ona też miała taki ugodowy charakter. Nie
można powiedzieć, że ciotka Basieńka wściubiała nos między
braci, ale z całą pewnością wolałaby, aby ich zażyłość nie
była aż tak silna. Bo co tu dużo gadać – była na trzecim
miejscu po dzieciach i po szwagrze.
Tymczasem Hania
„popłynęła” opowiadając o ostatnich odwiedzinach syna z
rodziną. I ni z tego, ni z owego zakończyła opowieść krótkim
„zakochałam się”. Przekazała informację w takiej samej
tonacji jak całą wypowiedź. Gdyby mówiła dalej – może
wiadomość nawet umknęłaby uwagi Stefanii. Ale Hania zamilkła.
Znieruchomiały też jej ręce, do tej pory ciągle czymś zajęte –
poprawianiem obrusa, bawieniem się widelczykiem, kręceniem
kieliszka. Stefania, która właśnie wstała, aby dolać wina, na
dwie sekundy zamarła w bezruchu, ale potem uśmiechnęła się
szeroko i złożyła gratulacje.
- To chyba dobrze. Jeszcze
raz gratuluję! To miłość z wzajemnością, prawda?
-
Prawdę powiedziawszy nie wiem. Zakochałam się w facecie z
internetu, z Facebooka. A czy jego zdjęcia są prawdziwe? Nie wiem.
Tak jak nie wiem, czy pisze o sobie prawdę. To może być od
początku jedno wielkie, totalne kłamstwo!
- Dobrze, że
masz tego świadomość. A co sprawiło, że się tak zakochałaś? -
Stefania wreszcie napełniła kieliszki i usiadła.
- Jego
słowa. Zaczarował mnie słowami. A ja nie mogę się od tego
uwolnić. Wcale nie chciałam takiego zadurzenia. Ale każdego dnia
to szło głębiej i głębiej.
- A kim on jest?
-
Niemiec z polskim rodowodem. To znaczy nie do końca. Matka w połowie
Niemka, w połowie Ukrainka, a ojciec Polak. On sam nazywa się Hans
Grabiec. W domu wołali na niego Janek, tak po polsku. Sporo mi o
sobie opowiadał, tylko czy to jest prawda? Czy to prawda? Nigdy nie
przyłapałam go na kłamstwie. Był żonaty, ma dwoje dzieci, ale
żona mu zmarła po jakimś strasznym poronieniu, chyba w wyniku
wypadku. Nie miał ochoty na inną znajomość. Aż do czasu, gdy
poznał mnie. Zobaczył moją fotkę gdzieś przypadkiem. W pierwszej
chwili nic nie zrobił. A później zaczął mnie szukać, podobno
zajęło mu to kilka tygodni. Zaprosił mnie do znajomych i tak się
to zaczęło.
Stefania nie miała konta na Facebooku i nie
wszystko, o czym mówiła Hania, rozumiała.
- Masz zamiar
się z nim spotkać? - zapytała.
- Tak. Właśnie to mam na
myśli. Zechciałabyś być moją przyzwoitką? Nie chcę sprowadzać
go do domu. Na razie nie podałam swego adresu, choć już kilka razy
o to prosił. Ale chcę zaaranżować spotkanie w Poznaniu albo w
Krakowie czy Wrocławiu. Lepiej w Krakowie, bo lotnisko... On
przyleciałby skądś ze świata.
- Zaraz. Chwileczkę. Muszę
to przemyśleć. Obie musimy się zastanowić. Na razie jestem
zaskoczona i zadziwiona! Opowiedz coś więcej. Jak można zakochać
się nie znając człowieka? Nie rozumiem!
- Nie wiem, jak
to się stało. Nie wiem. Pisaliśmy na czacie. Był bardzo miły.
Zasypywał mnie cudownymi słowami. No i stało się.
- Masz
jego zdjęcia?
Miała w telefonie kilkanaście zdjęć. Dwa
na roboczo, chyba na statku, jedno na ośnieżonym stoku w kożuszku,
inne na ulicy w płaszczu, dużo w garniturze w pomieszczeniach,
jedno tylko w szortach nad wodą. Na dwóch dość wyraźne zbliżenie
twarzy. Był przystojny, wysoki, przyciągał spojrzenie. Miał
czarne włosy, brązowe oczy i bardzo ujmujący uśmiech. Z całą
pewnością mógł się podobać każdej kobiecie.
- Niezłe
ciacho! - zażartowała Stefania.
- Wiem. Jestem co do tego
przekonana.
- Ile on może mieć lat?
- Mam wrażenie,
że jest młodszy ode mnie. Jego syn ma dwadzieścia osiem lat.
Widziałam jedenastosekundowy filmik jego syna, który jest muzykiem
i tancerzem. Na filmie tańczył coś współczesnego. Cudownie się
poruszał. Jakby nic nie ważył! Byłam zachwycona! Podobny do ojca.
Tak mi się przynajmniej wydaje. Hans mówił, że też tak lubi
tańczyć.
- Hans Grabiec. Dobrze zapamiętałam? Mówiłaś
już coś swoim dzieciom?
- Nie! No coś ty? Na razie nie ma
o czym mówić! Że stara matka zakochała się w obcokrajowcu?
Przecież to wszystko może być jedna wielka lipa!
- Może
najpierw porozmawiaj z nim na Skype. Zobacz, czy on to naprawdę on,
ten facet ze zdjęć. Musisz się jakoś upewnić. A tak w ogóle to
dobrze, że zdajesz sobie z tego sprawę, iż całość nie brzmi
poważnie. Tego faceta najpierw trzeba wziąć pod lupę. Nie daj się
mocniej porywać uczuciom, bo potem może być wielki płacz.
- Na razie myślę o nim całymi dniami. To jest okropne! Z jednej
strony wiem, że jestem za stara na takie amory, ale z drugiej... Co
ja mam zrobić? Powiedz. Co ja mam zrobić? Chodzę jak odurzona!
Och, chciałabym, abyś mnie jakoś wyratowała! Na dobrą sprawę to
wszystko jest bezsensowne! Jestem wściekła na siebie, że dałam
się tak zauroczyć. Musiałam przyjechać do ciebie i opowiedzieć.
Może mnie jakoś odczarujesz, albo przynajmniej dasz porządnie po
głowie...
Hania duszkiem wypiła zawartość swojego
kieliszka. Miała szeroko otwarte, przestraszone oczy. Stefania
patrzyła na nią zatroskana. Co ona sama zrobiłaby w takiej
sytuacji? Przede wszystkim by do niej nie dopuściła. Oczywiście,
że to może być oszust. Ciągle się słyszy o naciągaczach w
sieci. Ale jeśli akurat nie? Jeśli to jest ta jedyna prawdziwa
miłość? Hani z mężem się nie układało... A ona sama i Marek
– przecież przez długi czas byli tylko przyjaciółmi. Nawet
mniej, niż przyjaciółmi...
Marek... Taka długa historia,
która i tak okazała się zbyt krótką...
- Haniu, tak nie
można. Ten facet to jest jedna wielka niewiadoma. Przecież to może
być jakiś morderca albo zboczeniec. Psychol. Nic o nim nie wiesz.
Jaki ma charakter, co lubi, jak często się wkurza albo pije wódkę.
Ty masz dom. Może on tylko szuka jakiegoś przytuliska, bo teraz ma
zły czas i chce przeczekać. Ale może też okraść cię. Albo i
zamordować.
- Wiem, że masz rację, wiem – jęknęła
Hania wbijając oczy w ziemię. - Idę jak mucha na lep... A co ty
byś zrobiła na moim miejscu?
- Hm... Chyba bym powiedziała,
że sprawy rodzinne nie pozwalają mi na utrzymywanie dalszego
kontaktu, więc to jest pożegnanie, a on niech się już więcej do
ciebie nie odzywa. Ale musiałabyś być w tym konsekwentna. Odciąć
się od niego, zablokować, czy jak się to nazywa. Prawdziwa miłość
jest piękna, ale tu nie masz żadnej pewności. W zasadzie nigdy się
nie ma. Marek i ja...
c.d.n.
fot. Pixabay