środa, 29 marca 2023

NIE MA NIC



Nie ma nic - © Elżbieta Żukrowska

Otwierasz oczy
aby szybko zamknąć
by nieznanym zmysłem
odnaleźć na wpół zapomniany zapach
ślad dotyku
drżenie rąk
i ust
Nie ma nic ważniejszego
nad wspomnienie tamtej miłości
kiedy księżyc spadał z nieba
na białe narcyzy
kiedy wiosną kumkały wam żaby
ten niepowtarzalny koncert
a serca biły wspólny rym
Nie ma nic

Choszczno, 29 marca 2023 r.
fot. Pixabay



sobota, 25 marca 2023

STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.9.


 STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.9..

Cz.9.

Było całkiem przyjemnie jechać w roli pasażera. Rozmawiali znów o błahostkach, tak lekko i przyjemnie. Stefcia miała ochotę zapytać go o matkę, z niejasnych dla siebie powodów jakoś nie śmiała. Ale od czasu do czasu popatrywała na na Pawła, ciesząc się jego nowym, odmienionym wyglądem. Mógł zawrócić w głowie nie jednej dziewczynie. Mógł jej zawrócić w głowie!
W Wierzbinie poprosiła Pawła, by zatrzymał się koło cukierni państwa Jarocińskich, gdzie kupiła eklerki i trochę ciastek tortowych. Przypuszczała, że babcia nic nie upiecze. A tu niespodzianka – drożdżowe jagodzianki! Piotrek wyrobił drożdżowe ciasto i teraz puszył się jak paw! Babcia zrobiła resztę – bułeczki były jeszcze gorące. Wszyscy rozsiedli się na werandzie z kawą i słodkościami.
Dom i cała posesja zrobiły na Pawle mocne wrażenie, tym bardziej, że wszystko było takie zadbane, wręcz wypucowane, co również było zasługą Piotra, pracował w piątek w pocie czoła za siebie i za siostrę. Paweł dla babci miał bukiet róż, a dla ojca Stefci butelkę dobrej wódki. O Piotrze jakoś nie pomyślał, nie sądził chyba, że jest to dorosły mężczyzna. Natomiast Tajki, po chwili wrogości, dał się obłaskawić i tylko obwąchiwał Pawła nogawki.
- Pięknie tu u państwa – stwierdził Paweł. Z okien werandy widać było kwiaty i sad z równo przyciętą trawą. A z lewej strony ciągnął się rząd szklarni i namiotów foliowych. - A te szklarnie wręcz mnie zdumiały. Stenia nie wspomniała o nich ani słowem!
- Tak sobie mieszkamy, pracujemy, jest prawie jak na wsi – odpowiedział mu Edward.
- Wcale już się nie dziwię, że pańska córka wraca tu w każdy weekend. W naszym domu mieszkają cztery rodziny. Każda ma maleńki ogródek, na tyle mały, że w naszym jest tam tylko trochę kwiatów. Zaś sąsiedzi za domem mają mikroskopijne ogródki warzywne, ale słabo nawożą glebę, to i zbiorów wielkich nie mają. Lepiej by tam było zrobić plac zabaw dla dzieci, bo wszyscy mają wnuki. Albo chociaż skromny trawniczek.
Stefcia tylko chwilami uczestniczyła w rozmowie. Prała, rozwieszała pranie, robiła obiad (gołąbki!), skontrolowała pokoje na piętrze i ubrała świeżą pościel dla Pawła. Babcia krążyła między werandą a kuchnią, wypytywała o Pawła, ciekawa była, co to za chłopak, ale wnuczka miała o nim skąpe wiadomości, więc „wracała do źródła” i zadawała dużo pytań gościowi.
- Babciu, to nie jest mój chłopak. To tylko kolega! - strofowała ją Stefcia.
- Jest bardzo miły. Szkoda, że to nie twój chłopak. Ale chyba go trochę lubisz? Jest szalenie przystojny! Kiedyś się mówiło, że taki chłopak aż rwie dziewczynom oczy!
Obiad zjedzono w salonie. Paweł był zachwycony gołąbkami.
- Niestety, na jutro też są przewidziane gołąbki – uprzedziła go. - Na Mokradełku urosły takie piękne głowy, że aż szkoda nie zrobić gołąbków.
- I bardzo dobrze! Już całe wieki nie jadłem gołąbków.
- A ja teraz jadę na cmentarz. Piotrek mnie zawiezie samochodem taty. Troszkę odpocznę od tych garnków i kapuścianych zapachów.
- A może ja bym mógł? Choć troszkę zobaczyłbym Wierzbinę - wprosił się Paweł.
- Oczywiście, że możesz. A później przejedziemy się po miasteczku. Możemy się nawet przespacerować.
- I dać trochę materiału na plotki sąsiadom – dodał Paweł z szerokim uśmiechem.
- O tak! Koniecznie! Idę się przebrać.
W kilka minut później zeszła z góry w letniej zielonej sukience w kwiaty i w kapeluszu z szerokim rondem. Miała w ręce reklamówkę ze zniczami, którą natychmiast wziął od niej. Wyglądała olśniewająco. Patrząc na nią z zachwytem dawał do zrozumienia, jak bardzo mu się podoba. Nie pierwszy raz widział ją w kapeluszu, ale dziś poczuł uderzenie gorąca... Była cudna! W samochodzie założyła duże słoneczne okulary – zasłaniały jej pół twarzy.
Gdy dojeżdżali do cmentarza powiedział Stefci, że jest doskonałym pilotem.
- Gdy się zna drogę to zadanie jest proste.
- Ale mi chodzi o to, że ty wszystkie informacje, na przykład o zakrętach, podajesz we właściwym czasie. Tak było, gdy jechaliśmy do Wierzbiny i tak jest teraz. No i nie krzyczysz co chwila „zwolnij, zwolnij!” jak to robi moja mama.
- Starsze osoby boją się prędkości. Chociaż muszę przyznać, że moje babcia ma do nas wszystkich pełne zaufanie i nie upomina się o zmniejszenie prędkości. Nawet Piotra obdarza takim zaufaniem, chociaż on ma najmniejszy staż jako kierowca. Jak się czuje twoja mama?
Wysiedli już z samochodu i szli cmentarną alejką.
- Niespecjalnie. Przeszła kilka operacji, miała naświetlania i chemioterapię, ale teraz jest coraz gorzej. W zasadzie nie powinienem narzekać na to, że co tydzień jeździsz do swoich, bo też jestem zajęty. W domu muszę pomagać ojcu albo wozić go na odwiedziny do szpitala. Ostatnio dwa razy mama leżała w Krakowie. A gdy mama jest w domu to tym bardziej nie mam wolnego. Dziś dostałem urlop dzięki temu, że przyjechała mamy siostra i będzie u nas przez tydzień, a może nawet przez dwa. Teraz ona się wszystkim zajmuje. Jednak i tak mama chce, abym jej czytał książki. Przedtem czytała sama, ale ostatnio nawet te cienkie są dla niej za ciężkie. Mówi, że ręce jej mdleją. Więc czy chcę, czy nie, muszę brnąć przez różne romanse. Ostatnio czytam „Przeminęło z wiatrem”. Rzecz polega między innymi na tym, że mama chce, aby niektóre fragmenty czytać jej nawet po dwa, trzy razy. Być może chwilami przysypia i gubi wątek. Czasem przerywa mi czytanie i mówi, jak tam coś zrozumiała, pyta czy ja się z tym zgadzam, albo czy też tak sądzę lub prosi o przypomnienie czegoś z dowolnego miejsca już przeczytanej powieści. Mnie to nie irytuje, bo w końcu czytam dla mamy. A tato się irytuje, nie mówiąc już o mojej siostrze. Tak więc od dwóch miesięcy do czytania jestem tylko ja... To już tutaj?
- Tak, to jest nasz grób. Trzy miejsca, akurat w sam raz. Pomożesz mi przy zniczach? Piotrek zawsze ustawia je tak daleko, że nie mogę dosięgnąć... Znów nie wszystkie wkłady się wypaliły... Kwiatów teraz nie przynoszę, bo jest za duży upał, za chwilę wszystkie by zwiędły. Lepsze są stroiki, jednakże nie przepadam za nimi, bo są to w większości plastikowe kwiatki, a takich zwyczajnie nie lubię. Ale na więcej stroików i tak już nie ma miejsca.
Stefcia zamilkła, a widząc, że zrobiła znak krzyża na piersiach, Paweł domyślił się, że się modli, zatem i on się pomodlił za spoczywających w tym grobie. Czytał napisy mówiące o zmarłych i domyślał się, co to za osoby. Liam Rybbing? - zagadkowa postać, na wszelki wypadek powstrzymał się z pytaniami. Razem „oporządzili” znicze, Stefcia chusteczką higieniczną zmiotła kilka śmieci a później dala sygnał do powrotu.
- Usiądźmy na chwilę – poprosił Paweł. - Bardzo lubię cmentarze, ich specyficzne klimaty. Sporo ludzi się tu kręci, zapewne dzięki dobrej pogodzie.
- W takich małych miasteczkach pójście na cmentarz to jest jak spacer po deptaku. Taka chwila zwolnienia w codziennym zabieganiu, często czas refleksji. Przychodząc tu zazwyczaj rozmawiam z moimi zmarłymi, ale dziś jakoś nie jestem w odpowiednim nastroju. - Ktoś ukłonił się Stefci, a ona odpowiedziała. Ktoś inny z daleka pomachał do niej ręką. - W takiej małej mieścinie prawie wszyscy się znają. Ale być może to się zmieni, bo mają wiosną zacząć budowę olbrzymiego osiedla niedaleko naszego siedliska.
- Zawsze mnie zastanawia, czy gospodarz terenu bierze jednocześnie pod uwagę możliwość zatrudnienia tych ludzi. I to najlepiej w pobliżu. Nie sztuka ściągnąć ludzi do miasta, trzeba im jeszcze zapewnić warunki do godnego życia. Tu najważniejsza jest praca. Oczywiście do tego powinna być szkoła, przedszkole, a nawet żłobek, jakieś sklepy i punkty usługowe. Bez tego osiedle będzie jak bez duszy. Jeszcze parkingi, bo mamy coraz więcej aut. Może jakiś punkt służby zdrowia i poczta. Wszystko zależy od tego, jak duże to ma być osiedle.
Stefcia nie odpowiedziała, ale po chwili wstała z ławeczki i oboje ruszyli alejką do wyjścia. Miał wrażenie, że myślami jest bardzo daleko. Jeszcze dwie kobiety i jeden mężczyzna ją pozdrowili, a ona odpowiedziała skinieniem głowy. Nie zatrzymała się na rozmowę, chociaż jedna z kobiet wyraźnie tego oczekiwała. W samochodzie zdjęła okulary, bo teraz mieli słońce za plecami. Jechali w milczeniu. Dopiero pod domem Paweł zadał to pytanie, którego się obawiała – o Liama.
- To mój zmarły mąż – powiedziała krótko.
Chciał wiedzieć więcej, ale powstrzymał się przed zadawaniem pytań, on też miał zmarłą żonę i nie chciał o tym rozmawiać. Rozumiał Stefcię. Później był długi spacer po Wierzbinie – centralny rynek i stare kamieniczki, kościół, amfiteatr, wiekowe domki na obrzeżach miasteczka, aż dziw, że zachowały się w tak dobrym stanie, wreszcie dom stryja Beli w dużym ogrodzie. Półgodzinny odpoczynek na ławeczce nad jeziorkiem. I powrót na ulicę Cichą.
W domu był już stryj Bela z żoną i Hubertem, a Piotrek do spółki z babcią donosili nowe, pachnące półmiski. Pawłowi podobało się, że kawę i herbatę podawano w dzbankach. Zanim usiadł do stołu Stefcia zaprowadziła go na piętro do szarego pokoju.
- Tu jest łazienka, a tu mój pokój. Tamte drzwi są do Piotra – objaśniła po drodze. - Możesz się odświeżyć i zejść jak najszybciej na dół, bo babcine smakołyki już czekają. A i stryj Bela jest ciebie bardzo ciekawy – zakończyła z uśmiechem.
Zanim się odsunęła – objął ją na moment i przytulił. Wyglądała na zaskoczoną, ale nic nie powiedziała. Ani się nie wyrywała, ani też do niego nie przylgnęła. Wyczuł jej niechęć i natychmiast zwolnił uścisk. Zniknęła za drzwiami swego pokoju. Chciał zobaczyć jak on wygląda, jednak na razie nie miał do tego okazji.
Wieczór był bardzo wesoły, trochę hałaśliwy, jedzono smakowitości i pito alkohol. Bela jak zwykle palił cygara. Pawłowi podobała się się ta rodzinna, miła atmosfera. Tu nikt nie prawił złośliwości i nikomu nie przygadywał. Płynęły wartkie opowieści Beli, a Basia podpowiadała mu o czym jeszcze powinien opowiedzieć. Czasem włączała się babcia ze swymi egipskimi i włoskimi wspomnieniami, czasem Piotrek zabawnie mówiący o Pineto lub o studenckich „wyczynach”. Stefcia co najwyżej się uśmiechała, mówiła mało, za to sprawiała wrażenie bardzo zmęczonej. Po krótkim odpoczynku wyszła do kuchni i długo jej nie było, aż Paweł poszedł skontrolować, co się z nią dzieje. Znalazł ją przy stole obierającą czosnek. Na podłodze w misce były umyte ogórki, a na szafce rząd słoi przygotowanych do zakiszenia zbioru.
- Mogę ci jakoś pomóc? - zapytał stając w drzwiach. - Dlaczego zostałaś z tym sama?
- Muszę wyręczyć babcię. Jutro jest niedziela, a nie chcę kisić ogórków przy święcie. Jeśli chcesz, to do każdego słoika możesz włożyć gałązkę kopru a później plasterek chrzanu.
- U nas też kisi się ogórki. Bardzo lubię małosolne. Moja siostra robi wtedy smalec ze skwarkami i wszyscy się tym zajadamy. Lepsze od wędliny.
- Piotrek jutro przygotuje dla ciebie trochę warzyw. Mamy ich bardzo dużo. A ja babcię przekonałam wreszcie do tego, by nie robiła więcej niż czterdzieści, góra pięćdziesiąt słoików, bo w końcu kto to zje? Kiedyś robiła dużo więcej, a potem rozdawała. Teraz rozdaje zerwane ogórki i niech każdy sam je sobie zaprawia. Piotrek mówił, że pomidory zaczynają dojrzewać. Jutro po obiedzie pojedzie do Karolinki, gdzie jest takie samo gospodarstwo, spadek po Piotrka mamie, a my żartujemy, że to ją jego osobiste włości. Na razie tam dowodzi dziadek Piotra z żoną, czyli Helenka i Miecio Wielgusowie. Bardzo fajne starsze małżeństwo.
- A mógłbym pojechać z twoim bratem? Bardzo jestem ciekaw...
- Oczywiście, że możesz. Tamto gospodarstwo jest nastawione przede wszystkim na kwiaty, ale jest też trochę warzyw. Mam też dwa hektary ziemi za Wierzbiną. Mówię „mam”, bo to ja jestem właścicielką... - zaśmiała się Stefcia. - Jednak nie dorobiliśmy się traktora, więc musimy zawsze wynajmować, aby i tę ziemię uprawiać. Zresztą dla dwóch hektarów ziemi nie opłaca się kupować traktora... W tym roku jest tam głównie kapusta, kalafiory, brokuły i kalarepa. I chyba sporo porów. Nie byłam, więc i nie pamiętam. W zasadzie nigdy nie pomagałam tak na serio przy uprawach, bo tato mnie do tego nie dopuszczał. Któregoś roku flancowałam kapustę brukselkę, a później miałam problemy z kręgosłupem i tato postawił stanowcze veto...
- Chyba bardzo dużo musicie pracować...
- Zatrudniamy ludzi. Tato przecież pracuje na etacie, ale i tak musi tu wszystko ogarniać.
- Na etacie?
- Jest prezesem spółdzielni wielobranżowej. Powinien iść na rentę po ostatnich kłopotach sercowych, ale nie chce... Tu ma takiego pana Władeczka do pomocy, swoją prawą rękę. Ale w sobotę jeździ o świcie na giełdę i dlatego teraz jest taki zmęczony, choć po powrocie trochę się przespał. Ma za mało odpoczynku. O wiele za mało... Ale my już tacy pracusie... Muszę umyć okna na werandzie i w salonie. Ostatnio tato zatrudnił do mycia jedną z sąsiadek, później stwierdził, że nie umyła dobrze, a tylko brud rozmazała, więc wolę zrobić to sama. Chyba nawet jutro, bo przecież teraz przy gościach nie będę myła. Jednak nie lubię robić takich prac w niedzielę.
- To może zostaw to na za tydzień.
- Może... Ale za tydzień chciałabym zrobić generalne porządki w piwnicy. Powinnam to zrobić w maju, albo na początku czerwca, ale Piotrek był zajęty.
Stefcia skończyła obierać czosnek i zaczęła wkładać go do słoików. W dwóch garnkach zagotowała się już woda, więc starannie odmierzyła do niej sól i zajęła się układaniem ogórków w słojach. Paweł patrzył, jak uważnie to robi i po chwili zapytał, czy on również tak może.
- Jasne. W domu też tak pomagasz mamie?
- Kiedyś pomagałem. Teraz moja siostra sama się tym zajmuje.
- Jak ona ma na imię?
- Zosia. Dobrze, że mieszkamy blisko siebie. Trzyma rękę na pulsie gdy ja jestem w pracy. Ale ma dzieci, a one męczą moją mamę. Mama potrzebuje spokoju. Więc tato zabiera dzieci na spacer, a Zosia zajmuje się domem. Dwójka starszych już chodzi do szkoły, jednak teraz są wakacje... Z rana przychodzi do mamy pielęgniarka. Czasem przywołuje lekarza. Teraz znów się mówi, że mama powinna do szpitala. Jest kiepsko. Kroplówki ją wzmacniają, ale... Ona waży niespełna czterdzieści pięć kilogramów... Sucharek taki...
- To taka paskudna, wyniszczająca choroba...
- No właśnie... Wiesz, że jestem wdowcem?
- Tak. Pan Czesio mi powiedział. A ja wdową. W zasadzie to nie wiadomo czy wdową, czy panną – znów się zaśmiała.
- Jak to? - zdziwił się Paweł.
- Na ostatniej kolędzie ksiądz mnie uświadomił, że w świetle prawa kościelnego to jednak jestem panną. Mieliśmy tylko ślub cywilny. W czerwcu w siedemdziesiątym siódmym roku planowaliśmy ślub kościelny, jednak Liam odszedł w kwietniu. Na zawsze... Miał wypadek. I moje życie też jakby się skończyło. Długo nie mogłam się otrząsnąć.
- Wiem jak to jest...
- Czasami nadal czuję się bardzo samotna.
- Chciałabyś się z kimś związać?
- Nie wiem... Chciałabym mieć dziecko – powiedziała, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo się odkrywa.
Zadzwonił telefon i Stefcia odebrała. Odezwał się Wiktor, ale Paweł, chociaż obecny tuż obok, nic nie rozumiał, bo rozmawiali po szwedzku. Ledwie skończyła rozmowę telefon odezwał się ponownie, tym razem była to Dorotka i rozmowa toczyła się po polsku. Z tego co słyszał, zrozumiał, że Stefcia cieszy się z jakiegoś wernisażu, i że ma się spodziewać przesyłki ze Szwecji. Nikt z domowników nie zainteresował się dzwoniącym telefonem, nikt nie przyszedł zapytać kto był z drugiej strony...
Skończyli pracę przy ogórkach, Paweł pozakręcał wszystkie słoiki, a Stefcia z grubsza sprzątnęła kuchnię i wreszcie mogli dołączyć do towarzystwa na werandzie. Bela ze swoim cygarem siedział na progu werandy. Edward napełnił kieliszki, teraz także dla Pawła, ale on nie bardzo był chętny do picia, wszak nazajutrz siadał za kierownicą. Babcia z Basią spacerowały między drzewami, a Hubert z Piotrem stali przy otwartej drugiej szklarni. Bela gwizdnął na nich i młodzi zaraz przyszli.
- Dorotka w październiku będzie miała wernisaż w Londynie. - Powiedziała Stefcia, gdy babcia z synową usiadły na werandzie. - Zaprasza nas wszystkich. Aż skakała z radości. A w jakimś francuskim czasopiśmie zamieszcza teraz karykatury polityków i dobrze jej za to płacą. Telefonował też Wiktor. To taki grzecznościowy telefon. Wszystko u nich w porządku, a mała Wiktoria zdrowo się chowa. Natomiast Grażynka ma kłopoty ze zgubieniem nadwagi, co Wiktora wcale nie martwi. Żartował, że ma teraz kobietę, a nie dzierlatkę. Hubert, ty zrób dla pań lekkie drinki. Te z zielonym sokiem, dobrze? Twoje są najlepsze. A ty, Piotrek, ucz się, bo następne ty będziesz robił.
- O, tak, tak, tak – ucieszyła się Basia. - Jestem bardzo za twoim drinkiem. Mój może być nieco bardziej miętowy.
Towarzystwo rozeszło się dopiero po dwudziestej drugiej. Bela był chętny posiedzieć dłużej, ale Basia przypomniała mu, że Edward musi się wyspać, gdyż miał zarwaną nockę.
W niedzielę rano w całym domu pachniało świeżym ciastem, bo Stefcia upiekła dwie blaszki sernika (jednocześnie), jedną z myślą o Pawle, a drugą dla siebie. Obie były nadal w piekarniku, bo tam musiały pozostać aż do wystygnięcia. Kiedy on zszedł na dół okna na werandzie i w salonie były już umyte. Czyli dziewczyna musiała wstać o świcie. Piotrek był na przebieżce z psem, a Edward nastawił w kuchni ekspres. Zapach kawy mieszał się z zapachem sernika. Babci na razie nie było widać. Stefcia chyba brała prysznic, bo było słychać szum wody.
- Chcesz coś konkretnego, czy wystarczą ci jagodzianki do kawy? - zapytał Edward gdy się już przywitali.
- Jagodzianki są więcej niż w sam raz – odpowiedział Paweł z uśmiechem. - Są doskonałe.
- Tu masz mleko, tu cukier, a tu kubeczki. Samoobsługa z rana, bo nie wiem, co lubisz – zadysponował Edward.
Po chwili zajrzała do kuchni Stefcia. Była w białym szlafroku i w turbanie na głowie.
- O, tatku! Ja też chcę kawy.
- Może ja ci podam – zaoferował się Paweł.
- To poproszę. U babci wszystko w porządku? – zapytała ojca.
- Chyba szykuje swoją fryzurę, zaraz powinna przyjść. A ty zdążysz wysuszyć włosy?
- Najwyżej pójdę z lekko wilgotnymi. Zanim dojdziemy do kościoła to same wyschną. Przecież znów jest upał. Ale kawy muszę się napić, bo już całkiem z sił opadłam. Jednak okna masz umyte, tatku. Tak jak chciałeś.
Edward podszedł do córki, uścisnął ją i pocałował w czoło.
- Jesteś niezastąpiona – powiedział z czułością.
A Paweł widział, że ojciec w oczach miał morze miłości. Nadzwyczajna rodzina – pomyślał biorąc następny łyk kawy.
Ten czas w Wierzbinie minął mu zadziwiająco szybko.
Wszyscy na dziewiątą poszli do kościoła. Babcia, chyba przeczuwając, że Paweł zechce zostać zaraz przy wejściu, wzięła go pod ramię i musiał defilować główną nawą prawie przed ołtarz. W zasadzie to mu nie przeszkadzało, raczej chciał uniknąć ciekawskich spojrzeń i kojarzenia go ze Stefcią. A ona dziś znów wyglądała rewelacyjnie. Miała na sobie ciemną spódniczkę i białą bluzkę z krótkim rękawem. Na na głowie oczywiście kapelusz. Błyskała piękną bransoletką na ręce i kolczykami chyba od kompletu. Pięknie się malowała – jej makijaż był ledwie widoczny, ale był. Jedynie paznokcie pozostawały „nagie”, co nie dziwiło go, gdy się wiedziało, jak dużo jest za nią pracy.
Po powrocie z kościoła było „właściwe” śniadanie – z chlebem i wędlinami, z herbatą i kawą. Wszystko takie smaczne i w wielkiej obfitości! Paweł zajadał się małosolnymi ogórkami i sałatką jarzynową z buraczkami w roli głównej. Wiedział, że wczorajszego dnia przyniosła ją pani Basia. U niego w domu było inaczej, a przede wszystkim o wiele skromniej.
Później Piotrek przyniósł z piwnicy dużą brytfannę wczorajszych gołąbków. Stefcia ułożyła je ciasno na szerokiej patelni, dużo, aby zmieściło się jak najwięcej, ale tylko w jednej warstwie, polała to naturalnym sokiem z brytfanny i nastawiła najmniejszy ogień. A resztę gołąbków rozłożyła do plastikowych pojemników i wcisnęła do lodówki. Potem obrała garnek ziemniaków, ale w tym dniu już zupy nie gotowała. Paweł obserwował wszystko z boku i widział, że jego Stefcia jest wyraźnie przeciążona. Jednak ani się nie buntowała, ani nikogo nie wołała do pomocy. Odwrotnie – cały czas była zadowolona i uśmiechnięta. W drodze powrotnej zapytał ją o to.
- Pawle, serce się raduje, gdy masz o kogo dbać. Gorzej, gdy tej osoby zabraknie. Myślę, że w głębi siebie też to wiesz.
Wiedział.
Wracali do Krakowa zaraz po osiemnastej, gdy nieco zelżał upał. Stefcia poprosiła, aby najpierw zajechali do Pawła domu. Zdziwił się i zapytał po co?
- Te warzywa i kwiaty są dla ciebie. Chodzi głównie o kwiaty, aby całkiem nie zwiędły.
- Ale aż dwie skrzynki warzyw?
- Twoja siostra ma dużą rodzinę. A ogórki na pewno umie zakisić. Tam jest jeszcze torba kapusty, ją też można już zakisić, tak na szybkie spożycie. Jak nie siostra, to ciocia będzie wiedziała, jak to zrobić.
- Jestem głęboko zażenowany... I bardzo zaskoczony...
- I ta blaszka sernika też jest dla ciebie. Specjalnie rano upiekłam, bo wiem, że bardzo lubisz. Babcia zapakowała kilka jagodzianek, ale one już nie są pierwszej świeżości, jak wiesz.
- Bardzo, bardzo dziękuję. Nie spodziewałem się...
- Straciłeś dla mnie dwa dni. Może te wiktuały jakoś w części ci to wynagrodzą...
- Co ty mówisz! Tu nie było nic do wynagradzania! Chciałem zobaczyć jak żyjesz i poznać twoją rodzinę. Było mi bardzo przyjemnie. I Wierzbina, i Karolinka bardzo mi się spodobały. Odpoczywałem prawie jak na wsi na wakacjach. A twoi bliscy są bardzo miłymi ludźmi. Jestem pełen podziwu. Twój dom jest jak pałac, a mój jak kurna chata przy nim.
- Nie obawiaj się, nie będę wchodzić do środka. Zaniesiesz zieleninę i pojedziemy dalej. Nic teraz ze skrzynek nie wyjmuj, podrzucisz mi je gdy znajdziesz czas, wcale nie musisz się śpieszyć.
Ojciec Pawła był przed domem, rozmawiał z sąsiadem. Z daleka rozpoznał auto syna i podszedł do hamującego samochodu. Ojciec i syn uścisnęli sobie ręce.
- Dobrze, że jesteś, pomożesz mi, bo zostałem obdarowany warzywami. Ale najpierw poznaj Stefanię Żak-Rybbing. To w jej domu rodzinnym byłem.
Stefcia wysiadła z samochodu i też podała dłoń panu Targoszowi seniorowi, którą on ucałował szarmancko. Mężczyźni byli podobni do siebie z postury, ale nie dopatrzyła się podobieństwa w ich twarzach, zresztą zarost bardzo zmienił młodego. Paweł kolejno powystawiał skrzynki i torbę z kapustą na ścieżce wiodącej do domu, Stefcia podała kwiaty i blaszkę z sernikiem. Paweł zabawił w domu kilka minut, a jego ojciec czuł się w obowiązku pożegnać ze Stefcią znów cmoknięciem w rękę.

c.d.n.
fot. własne


sobota, 18 marca 2023

STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz. 8.


STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.8. © Elżbieta Żukrowska

Cz. 8.

Nie odzywał się do niej przez dłuższy czas. Nie dzwonił do pracy, ani nie odwiedzał w domu. Z kolei Stefcia bardzo długo nie była u Kamila, ale gdy wreszcie się tam wybrała, miała mocne postanowienie nawet o Marku nie wspomnieć. Nadal był urażona. I nawet nie o to jej chodziło – obrażona czy nie – ale o to, że Marek zachował się w stosunku do niej podle. Wtedy w Zakopanem spali w oddzielnych pokojach, zresztą na jej wyraźne życzenia. A potem w domu jakby chciał „zapłaty” za ten wyjazd. Była do głębi oburzona! I jeszcze upierał się przy wspólnym wyjeździe do Wierzbiny! „O, Mareczku! Zapomnij o Wierzbinie! I o mnie zresztą też!”. Myślała, że zna Marka. Nie przypuszczała, że będzie dopominał się o wspólną noc. Nie powiedział, że kocha. Nie dał odczuć, że między jest chemia. No właśnie – czy ta chemia była? A jednak to na myśl o Marku jej serce drżało...

Kamil ucieszył się z jej przyjścia i od razu zabrał się za włosy.
- Bardzo je zaniedbałaś. Czy ty w ogóle stosujesz jakiejś odżywki? Są bardzo suche!
A w chwilę potem zapytał o Marka, o to, jak im się układa.
- Układa? Przecież my nie jesteśmy parą! - oburzyła się Stefcia.
- Jak to nie jesteście? - zdumiał się Kamil. - Byłem pewien, że od dawna jesteście parą.
- Rozstajne drogi... Nie jesteśmy.
- To może dlatego Marka znów wywiało do Londynu... Blisko miesiąc tam siedzi. I po co? Po co? Odbiło mu, czy co? Dlaczego nie jesteście razem?
- Nie umiem odpowiedzieć ci na to pytanie. Marek zachował się tak, jak nie Marek. I tak dobrze, że wychodząc nie trzasnął drzwiami. Nie, Kamil. Nie zadawaj mi takich pytań. Marek mnie po prostu obraził. I koniec dyskusji.
- Musisz teraz tak posiedzieć pół godziny. Zaraz ktoś nam zrobi kawę... Danusiu! Dwie kawy proszę. A ty, Stefciu, jednak opowiadaj.
- Nie. Nic nie będę opowiadać. Jakiś czas temu namawiał mnie, abym się do niego przeprowadziła. Odmówiłam. Obawiałam się jakiejś sprzeczki, dąsów, albo i gniewu. I całe szczęście, że odmówiłam. Wiesz w jakiej bym teraz była sytuacji? Koszmar!
- Przecież on ciebie kocha, dziewczyno.
- Kocha? Co ty opowiadasz!
- On kocha ciebie, a ty jego. Tylko obydwoje jesteście dziwnie zaślepieni.
- Niedawno myślałam nad tym. Nie ukrywam – brak mi Marka. Ale chyba nie będę umiała mu wybaczyć. Inna sprawa, że on tego wybaczenia wcale nie potrzebuje. A poza tym między nami już nigdy nie będzie tak jak dawniej. Jakbym zobaczyła Marka w innym świetle. Zawsze był dla mnie taki dobry, czuły, uważający. Odnosił się do mnie z wielkim szacunkiem. Starałam się tego nie wykorzystywać. Nie chciałam, aby był na każde moje zawołanie, więc się powstrzymywałam, nie przywoływałam go do siebie. Ale zawsze dawałam odczuć, jak bardzo się cieszę, że przyszedł. Naprawdę. Był dla mnie ważny. Może najważniejszy... Mieszkanie bez niego jest takie smutne... Prowadziłam z nim w moich myślach długie rozmowy. Czułam, że mogę mu o wszystkim powiedzieć. A teraz już nie mam tego zaufania. Teraz jest tak, jakby mnie nie tylko zranił, ale i zdradził. Nie chcę takiego faceta. Nie chcę.
- Ale tęsknisz za nim?
- Chyba tak. Chociaż nie chcę... Jednak to nie zmienia postaci rzeczy. Można przebaczyć jakąś głupotę i nawet się z niej śmiać. Ale takie coś? Już mu nie ufam. Sądzisz, że to się da odbudować? Bo mnie się wydaje, że nie. A wcześniej zastanawiałam się, czy kocham Marka. Babcia wbijała mi do głowy, że Żakowie kochają tylko raz, więc nie byłam pewna, czy to już miłość. I chyba jednak nie miłość, a przyzwyczajenie. Przywiązanie. Przyjaźń. A teraz to wszystko jest w gruzach.
- A nie pomyślałaś, że to zwyczajne nieporozumienie?
- Chyba żartujesz. Facet ciągnie namolnie kobietę do łóżka, ona się opiera, a ty mówisz, że to nieporozumienie? To bark wrażliwości. I szacunku. Ale jestem teraz jak przekłuty balonik. - przyznała ze smutkiem. - Opadły mi ręce. Nie mam powodów do radości. I nic mi się nie chce. Nie ma słonka, jak to jesienią, więc jedno do drugiego i jestem apatyczna. Dobrze chociaż, że w pracy wszystko w porządku. Dyrektor mnie lubi, nawet dostałam podwyżkę. Ale jakoś to mnie nie cieszy. Jest obok mnie. Takie mało ważne. Na weekend jadę do Wierzbiny, to trochę podładuję akumulatory.
- Bo pójdziesz na grób Liama.
- A żebyś wiedział. On mnie nie zdradzi.
- Żebyś nie była taka pewna! Może w niebie szaleje z jakąś anielicą. I to nie jedną!
Stefcia nie mogła opanować śmiechu.
A w mieszkaniu myślała o tym, jak dobrze, że ma Wierzbinę! Po zniknięciu Marka Kraków zrobił się strasznie pusty. Praca - dom, praca – dom. I pustka. Tylko gołębie gruchały jak wściekłe. Znienawidziła je i tego ustawicznego mycia parapetów we wszystkich oknach. Nie lubiła ich gruchania i tuptania po parapetach. Wydawało się jej, że to przez te gołębie przestała lubić wynajmowane mieszkanie. Uciec stąd. Najlepiej do Wierzbiny! Ale trwała w Krakowie tym bardziej, że dyrektor obdarzał ją coraz większym zaufaniem. Wielokrotnie narady odbywały się z jej obowiązkowym udziałem, a co najważniejsze – liczył się ze zdaniem Stefci. Przy jakiejś okazji powiedział gdy akurat byli sami, że docenia to, co udało się jej zrobić z Mariolą – to teraz taka dobra i odpowiedzialna pracownica. Wcześniej Grzegorz chyba robił za nią robotę, ale niczego dziewczyny nie nauczył. A Stefania umiała to zrobić. W każdym razie idzie ku jeszcze lepszemu, bo Mariola zaczyna myśleć o zaocznych studiach. Stefcia miała wielką ochotę zapytać, kim Mariola jest dla dyrektora, ale na szczęście się powstrzymała.
W banku pracowało dużo więcej kobiet niż mężczyzn. Wszyscy panowie byli żonaci, co do jednego. Na samym początku niektórzy usiłowali ze Stefcią flirtować, ale szybko przekonali się, że to niemożliwe. Przy tym dziewczyna z nikim się nie spoufalała, gdy ktoś chciał zbyt długo z nią rozmawiać, a przy tym wkraczał w osobiste tematy – torpedowała takie wynurzenia stwierdzeniem, że jest bardzo zajęta i wsadzała nos głęboko w papiery. Była chłodna, daleka i obojętna. Choć to może i dziwne, ale najbliżej była z... Mariolą.
Minął pierwszy rok pracy i Stefcia mogła wziąć urlop. Jednak co z tym urlopem miałaby zrobić? Samotny wyjazd wcale się jej nie uśmiechał. Podobnie siedzenie jesienią w Wierzbinie. Co innego pobyć tam kilka dni, a co innego cały miesiąc. Dorotka zapraszała ją do siebie, do Szwecji. Stefcia nawet to rozważała, ale czy warto narażać się na bolesne wspomnienia, rozgrzebywać stare rany, dołować samą siebie? Odejście Liama już jakoś na niej przyschło, przestało mocno boleć, było teraz jakby osnute niebieskawą mgiełką. I niech tak zostanie. Rozmyślając o swoich szwedzkich znajomych najbardziej zazdrościła Wiktorowi – razem z Grażyną doczekali się córeczki... A ona co? Bez męża i bez dziecka. Tak bardzo chciała mieć dziecko! Ale nawet babci i ojcu o tym nie mówiła, bo po co tą kochaną dwójkę dodatkowo ranić?
Upłynął pełny rok od rozstania z Markiem. W zasadzie nie przestała za nim tęsknić... Ale coraz mniej o nim myślała. Dużo czytała, kupiła sobie telewizor i magnetowid i od czasu do czasu oglądała nawet filmy. Jednak nie stała się niewolnicą seriali, które coraz częściej nadawano w telewizji. Odwiedzał ją jedynie Kamil. Czasem mówił coś o Marku, ona sama się nie dopytywała. Kiedy usłyszała, że Marek planuje następny trzyletni pobyt w Stanach Zjednoczonych – to jednak aż nią zatrzęsło. Gdzieś w głębi niej dziko zaskowyczała tęsknota...
Sylwestra spędziła samotnie popijając różowe wino. Aura była tak okropna, że zrezygnowała z wyjazdu do Wierzbiny. Babcia obiecała, że przyjedzie do niej, gdy tylko ustabilizuje się pogoda i drogi będą przejezdne. Do tej pory nie widziała mieszkanka wnuczki.
Przyjechała wraz z Piotrem (za kierownicą!), Edwardem i Tajkim. To była wyjątkowo urocza niedziela! I choć odjeżdżali późnym wieczorem, to Stefci dzień ten wydał się wyjątkowo krótki. Od ojca dowiedziała się, że jednak wiosną ma ruszyć budowa planowanego od dawna olbrzymiego osiedla w Wierzbinie, tego blisko ich posesji.
- Mokradełka nie sięgną, bo to za daleko i po drugiej stronie trasy, ale będą robić naciski, bym zmniejszył nasze siedlisko i ograniczył produkcję zieleniny – powiedział Edward. - Zaczęto rozważać obwodnicę...
- Trzeba tu będzie zostawić kwiaty i nowalijki pod folią – dodał Piotr.
- Jeśli o mnie chodzi to nie zgadzam się na żadną sprzedaż ziemi. Nie teraz, kiedy Piotr jest w stanie zająć się uprawami, a tato wreszcie może odpocząć. Więc czasem nie dawajcie nadziei nikomu w sprawie kupna – zapowiedziała Stefcia. - W razie czego, braciszku, zrób trawnik, a ziemi nie sprzedawaj. Nawet nie wydzierżawiaj. Zresztą, to wszystko i tak należy do mnie. Bez mojej zgody nic nie będziecie mogli wypuścić z rąk.
- I bardzo dobrze! – ucieszyła się babcia.
- Babciu, a jak tam pan Władeczek?
- Chyba nie najlepiej. Ale dziękuję, że pytasz. Ostatnio tylko siedzi w kantorku i kwitów pilnuje. Oczywiście musi też przyjmować pieniądze, ale bardzo się na to oburza. Jednak musi, bo taka jego rola.
- Raz mu się pieniądze nie zgadzały o jakąś małą, zupełnie bzdurną kwotę i wtedy tak się naburmuszył, tak strasznie się zdenerwował! – Wyjaśnił Edward. - Ale mama go udobruchała. Upiekła babkę ziemniaczaną, nagotowała grochówki i znów jest dobrze.
- Przez żołądek do serca – zaśmiał się Piotrek. Właśnie wybierał się na krótki spacer z Tajkim.
- Ale z ręką i nogą źle. Już nie da rady odgarniać śniegu – dodała zatroskana babcia. - I skrzynek też nie dźwignie. To znaczy chce, ale mu zakazałam.
- Są młodzi ludzie, to odgarną. Władek i tak się dość w życiu naharował. Teraz niech siedzi w cieple na herbatce u babci. Przyjąłem takich dwóch chłopaków do ciężkiej roboty, wołam ich jedynie w specjalne dni, gdy trzeba coś podźwigać. A im to odpowiada, że nie muszą każdego dnia być o świtaniu.
- Znam ich?
- Jeden to najmłodszy syn tej Karłowiczowej, Miłosz. Może pamiętasz, jego matka czasem u nas pracowała? A drugi to Grzesiu Florczak, syn tego pijaczyny. Wyobraź sobie, że wcale nie tyka alkoholu, aż chłopaki się z niego śmieją. Odkłada pieniądze na studia, bo od października chce zacząć, a przecież na ojca nie może liczyć.
- Teraz wszyscy chcą studiować, a nie ma komu robić na budowach. Ciekawe, skąd oni wezmą ludzi, gdy ruszy budowa tego osiedla koło nas? – retorycznie zapytała babcia.
Pojechali.
A w następnym tygodniu we wtorek posłaniec z kwiaciarni przyniósł duży bukiet czerwonych róż na bardzo długich łodygach. Do bukietu dołączony był bilecik – wyraz „przepraszam” napisany szesnaście razy (na więcej nie było miejsca), w równym słupeczku, po każdym wykrzyknik. Ostatnie „przepraszam” było napisane wielkimi literami i miało pięć wykrzykników. Podpisu nie było, ale Stefcia i tak wiedziała, że to mógł być jedynie Marek. Ponad rok czekał z tymi przeprosinami – pomyślała z przekąsem. Nie miała wazonu na tyle róż w jednym bukiecie. Wstawiła kwiaty do najwyższego garnka, musiała je jednocześnie oprzeć o ścianę, i poszła na zakupy – po duży wazon. Owszem, znalazła taki i ledwie go przydźwigała. Na szczęście jakiś sąsiad wniósł go po schodach, bo już naprawdę ledwie niosła.
Przed snem zastanawiała się, czy może tak z czystym sercem powiedzieć, że wybaczyła. W końcu upłynęło naprawdę dużo czasu. A jednak nie... To znaczy wybaczyć wybaczyła, tylko nie chciała już mieć nic wspólnego z Markiem. Nie ufała mu. Ale... tęskniła za nim.
Na drugi dzień zadzwoniła do Kamila, niestety, nie było go – wyjechał na warsztaty fryzjerskie do Poznania i miał wrócić za kilka dni, najprędzej za tydzień w środę. Gnana dziwnym niepokojem pojechała na pieczarki do Witka. Chociaż długo siedziała, nie doczekała się przyjścia Marka, nie dowiedziała się też ani słowa o nim, mimo tego, że rozmawiała z właścicielem bistra. Miała nadzieję, że skoro przysłał kwiaty to jest w Polsce. Niezadowolona i sfrustrowana wróciła do domu. Nie mogła sobie znaleźć miejsca. Aż wspomogła się melisą, aby jakoś usnąć.
Przyszła wiosna i dni stały się bardziej radosne. Na licznych klombach przy jezdniach kwitły już szalone tulipany. Były tak kuszące swymi barwami, że Stefcia raz i drugi kupiła sobie wiązankę, a ostatnio wpadła w nawyk przywożenia sobie kwiatów z Wierzbiny lub Karolinki. W zasadzie dbał o to ojciec.
Stefcia zauważyła, że ojciec bardzo posiwiał. Ciągle miał gęste włosy, ale już w połowie wysrebrzone. Nawet nie wysrebrzone, a białe. On sam wydawał się bardzo kruchy, delikatny. Wprawdzie nie skarżył się na serce, ale... kto go tam wie? Może to tylko leki maskowały chorobę.
Babcia jakoś sobie radziła. Jedyne jej zadanie to teraz było zrobienie obiadu. I sporządzenie listy zakupów. Czasem chodziła do przyjaciółek, czasem one ją odwiedzały, szczególnie teraz, gdy były ciepłe dni i przyjemność sprawiało siedzenie na werandzie.
Tej wiosny Stefcia poznała Pawła Targosza – ratował ją z opresji, gdy w powrotnej drodze z Wierzbiny do Krakowa zepsuło się jej auto. Po raz pierwszy znalazła się w takiej sytuacji i była kompletnie bezradna! A na dodatek to przecież była niedziela, więc skąd wziąć mechanika tak na zawołanie? Targosz jako jedyny zatrzymał się i we wszystkim jej pomógł, a na końcu odwiózł do domu i wprosił się na kawę z sernikiem, który miała w swoich bagażach. Ta pierwsza wizyta nie trwała zbyt długo – tyle, co wypicie kawy. Mężczyzna i tak stracił dla niej dużo czasu, a na drugi dzień miał jakiś daleki wyjazd z siostrą i matką, jeśli Stefcia dobrze zrozumiała, to odwoził matkę do jakiegoś szpitala w centrum Polski. Nie chciała go wypytywać o szczegóły. Na odchodnym to on zapytał, czy może ją jeszcze kiedyś odwiedzić. Powiedziała, że będzie jej bardzo miło i dała numer telefonu do swego banku.
Mężczyzna bardzo się jej spodobał. Nie z wyglądu – bo ten był przeciętny. Miał brązowe, krótko przycięte włosy i ciemnobrązowe oczy, nieco kwadratowa szczęka, ciepły uśmiech pięknie wykrojonych ust. Tak, usta miał zdecydowanie najładniejsze. I ręce – dłonie o długich palcach, zadbane. Granatową koszulkę polo rozpychały solidne mięśnie ramion i karku. Resztę stroju też miał zwyczajną – czarne dżinsy i ciemne sportowe buty. Był zaradny i pomysłowy. Patrzył uważnie, widać było, że słucha rozmówcy. Nie przerywał, nie wpadał w słowa. Nie miał żadnych nerwowych ruchów, typu przeczesywanie włosów palcami lub bębnienie nimi po kierownicy czy stole. Nie zadawał zbytecznych pytań. Można powiedzieć, że był aż do bólu zwyczajny. I to się Stefci podobało.
Mechanik zadzwonił do Stefci po kilku dniach i oznajmił, że naprawa nie będzie taka szybka, bo kilka części musi sprowadzić, może coś mu się uda kupić na szrocie, ale wszystko to wymaga czasu i cierpliwości. Poprosiła, aby zrobił wszystko, co tylko możliwe, by autko znów chodziło jak szwajcarski zegarek. Pan Czesio się śmiał. Zrobił jej wyliczankę wszystkich problemów, ale i tak się na tym nie znała, nawet nie starała się zapamiętać, by chociaż z grubsza powiedzieć o nich ojcu. Sprzęgło i hamulce – tyle do niej dotarło. Ojciec zaproponował, że przyjedzie i zaholuje auto do znajomego mechanika w Wierzbinie, ale nie wyraziła zgody. Niech pan Czesio zrobi co może, a mechanik z Wierzbiny najwyżej to za jakiś czas skontroluje.
- Przypomnij mu, aby wymienił od razu olej – pouczał ojciec.
Paweł Targosz odczekał pełne dwa tygodnie zanim znów się u niej pojawił. Przyniósł pierwsze czereśnie, które podobno uwielbiał.
- Czy zdarza ci się spacerować w deszczu? - zapytał, gdy pili kawę.
- Nie mogę powiedzieć, że celowo wychodzę na deszczowy spacer.
- Może dziś cię jednak namówię? Nie pada aż tak gwałtownie. Gdy świeci słońce jestem zajęty na budowie. Ale dziś mam wolne, właśnie dlatego, że pada deszcz. To co?
- Dobrze. Dawno, nawet bardzo dawno, nie byłam na prawdziwym spacerze.
- A ja mam duży parasol. Właśnie dla dwojga. W takim razie teraz najważniejsze są buty. Nie chciałbym, abyś nabawiła się kataru! I nie będziemy długo, nie dłużej niż godzinę. Dobrze? Ja w zasadzie jestem dużo na powietrzu, lecz ty chyba ciągle siedzisz w murach.
Spacer należał do bardzo miłych. Z Pawłem rozmawiało się lekko, bez przymusu. Nadal nie zadawał pytań, a Stefcia unikała opowieści o sobie. Na ulicach nie było dużo ludzi, tym przyjemniej szło się im tak donikąd. Paweł chyba nieźle znał historię Krakowa, bo od czasu do czasu dzielił się ze Stefcią ciekawymi informacjami o niektórych ulicach, a nawet pojedynczych budynkach. Czasem też wtrącał jakąś lekką, zabawną historię ze swojego życia. Później odprowadził ją do mieszkania, pod same drzwi, ale już nie wszedł. Na pożegnanie cmoknął ją w policzek i obiecał, że za jakiś czas ją odwiedzi, koniecznie, gdy będzie słońce, bo chciałby wybrać się wraz z nią na Kopiec Kościuszki, o ile tylko Stefcia zechce mu towarzyszyć. Nie był na kopcu już ponad dziesięć lat. A ona? Przyznała się, że nigdy tam nie była.
- To jesteśmy umówieni – i tak pięknie uśmiechnął się na pożegnanie, że jej serce lekko zadrżało.
Po odbiór samochodu Stefcia pojechała służbowym autem. Rozliczyła się z panem Czesiem dodając premię w postaci butelki wódki. Już odpaliła silnik do odjazdu, gdy mechanik nachylił się do niej. Otworzyła okno.
- Chciałem jeszcze panią prosić – powiedział opierając się o auto - by nie skrzywdziła pani naszego Pawełka. Jego ojciec jest moim przyjacielem.
- Co pan ma na myśli?
- On już mocno dostał od życia po plecach...
- Proszę powiedzieć tyle, ile pan może.
- Chyba nie powinienem... Ale dobrze, powiem, bo on raczej tego nie zrobi – pan Czesio podrapał się po łysej czaszce. - Poza tym to żadna tajemnica. Od blisko dziesięciu lat, a może od ośmiu, już nie pamiętam... On jest wdowcem. Jakiś pijany kierowca wjechał na chodnik i zabił jego żonę, która była akurat w końcówce ciąży. Myśmy myśleli, że Paweł wtedy oszaleje... Był dobrze zapowiadającym się zapaśnikiem, jeździł na różne zawody i zgrupowania, zdobywał medale. I oczywiście pracował, bo takie to były czasy... Ale po śmierci żony rzucił to wszystko i wyjechał do Belgii, a stamtąd do Kanady. Budował Kanadyjczykom domy z bali, bo podobno nastała na nie moda. Takie wielkie, leśne chaty. Wrócił niecałe dwa lata temu, bo jego matka zaczęła poważnie chorować, a ojciec nie dawał sobie rady. Jego staruszek nie ma nawet prawa jazdy, a z matką trzeba było ciągle po lekarzach... No i Paweł został. Opiekuje się rodzicami przy współudziale siostry. Ale ona ma czworo dzieci, więc nie bardzo ma czas dla rodziców. Tyle, że jedzenia im nagotuje i tu przyniesie, bo niedaleko mieszka. No, to tyle o Pawle. To dobry, wartościowy człowiek. Niech pani o tym pamięta.
- Dziękuję, że mi pan powiedział. Gdzie on teraz pracuje?
- Na budowie. Jest inżynierem. Buduje jakieś wielkie osiedle pod Krakowem.
- Ja też jestem wdową – powiedziała cicho Stefcia, ale pan Czesio już chyba jej nie usłyszał, bo się odsunął od samochodu.
Czy przeżyte tragedie, żal i smutek, mogą łączyć? Rozmyślała.
Wyglądało na to, że Paweł mówił komuś o tym, że się z nią spotkał. Miał jakieś plany?
Po około dwóch tygodniach zadzwonił do niej. Chciał przyjechać po nią pod bank, gdyż wejście na kopiec było tylko do godziny szesnastej.
- Jeśli chcesz, to mogę się urwać z pracy dwie godziny wcześniej – odpowiedziała.
- Świetnie! Nie śmiałem cię o to prosić. Zatem będę około trzynastej czekał na ciebie pod bankiem. Gdym się troszkę spóźnił, to nie miej mi tego za złe. Czasem w ostatniej chwili coś wypada, coś, na co nie mamy wpływu.
- W porządku. Najwyżej zapalę papierosa.
- Ty palisz?
- Nie. Tak tylko zażartowałam.
- Nie lubię palących kobiet. To do jutra, skarbie.
„Skarbie”? Bardzo ciepło zabrzmiało to słowo.
Paweł jak zwykle miał dużo do powiedzenia na temat Kopca Kościuszki. Był jak chodząca encyklopedia. Trzymał ją za rękę, a chwilami nawet obejmował. Stefci sprawiało to przyjemność. Jednak nie wdzięczyli się do siebie. To spotkanie było nasączone przyjacielskim ciepłem. A później nie widziała go ponad miesiąc. Nie miała jego numeru telefonu, więc nie mogła zapytać, co się stało.
Zjawił się niespodzianie, a jej zaparło dech w piersiach – taki był przystojny! Miał kilkudniowy zarost elegancko podgolony, zadbany. Wyglądał oszałamiająco! Ciemne dżinsy i jasna koszulka polo. I tak cudownie pachniał! To wszystko razem bardzo go odmieniło. Jakby ujrzała innego mężczyznę.
Był gorący początek lipca, gdy przyjechał do niej pod wieczór i to bez uprzedzenia. Właśnie zmieniała pościel, którą miała zawieźć do Wierzbiny do prania. W końcu tam była pralka automatyczna i dużo lepsze warunki do suszenia dużych sztuk pościeli.
- Bardzo przeszkadzam? - zapytał cmoknąwszy ją w policzek. Przywiózł kilka świeżo rozkwitłych gałązek gladioli. - Znajdziesz dla nich jakiś wazon? Mam nadzieję, że lubisz kwiaty. To z maminego ogródka.
- Są śliczne! Dziękuję. A kwiaty bardzo lubię. Chodź, siadaj. Zaraz zrobię kawę.
- Może na kawę to już trochę późno, lepsza będzie herbata, jak myślisz?
- A może sok z wodą? Mam lód.
- Poproszę. Soku tylko tak dla koloru.
- Siadaj i opowiadaj. Długo cię nie było. Trochę czekałam na ciebie.
- Tak wyszło. Nie mogłem wcześniej. To znaczy przyjechałem najszybciej, jak to było możliwe. Ostatnio na budowie pracujemy aż do zmroku. Mój zastępca poszedł na urlop. Nie dzwoniłem do ciebie, bo nie miałam pewności, o której zdołam się wyrwać z pracy. Na szczęście działały dziś prysznice, to chociaż się umyłem. Nie zawsze mamy wodę, jak to latem podczas suszy.
Usiadł przy stole w szarym saloniku, a ona przyniosła dzbanek z wodą i sokiem oraz szklanki. Paweł wypił natychmiast aż dwie.
- Wybacz, że nigdzie cię dziś nie zabiorę, ale po prawdzie jestem bardzo zmęczony.
- To połóż się na kanapie. Przecież możesz rozmawiać na leżąco. Niech twój kręgosłup choć troszkę odpocznie.
- Nie wypada! Choć propozycja jest bardzo kusząca! - Jednakże przesiadł się na kanapę i podparty poduszeczkami był w pozycji niemal półleżącej. - Opowiedz mi o swojej Wierzbinie. Dobrze zapamiętałem nazwę? Nigdy tam nie byłem.
- To niewielka mieścina nad niewielkim jeziorem. Ale my mamy do jeziora daleko, może to i dobrze, bo w ten sposób unikamy nadmiaru komarów. Mam tam dom, w którym obecnie mieszka mój ojciec, babcia i przyrodni brat. I jeszcze stary pies imieniem Tajki.
- Często jeździsz do swoich... Ja nie mam na nic czasu w zwykłe dni, a ciebie nie ma w weekendy. Rozmijamy się.
- To prawda. W zasadzie jeżdżę do domu do pracy, bo muszę ogarnąć cały dom w Wierzbinie, poprać poprasować, posprzątać. Czasem coś ugotować lub upiec. Najgorsze są taty koszule, a zmienia je każdego dnia, szczególnie teraz, latem. Bardzo nie lubię ich prasować, choć doszłam już do sporej wprawy, prasując tak przez kilka lat. Sama miejscowość jest urocza. Ma dużo zieleni i jest dość zadbana. Zaraz za płotem naszej posesji zaczyna się dość duży park, a większość drzew jest bardzo stara, ma duże korony, co zapewnia latem sporo cienia. No i ptaki. Lubię słuchać, gdy wyśpiewują swoje trele. Jednak nie rozróżniam ptaków po ich śpiewie.
- Pojadę z tobą do Wierzbiny. Mam nadzieję, że będziesz mogła mnie przenocować. A jak nie – to najwyżej wrócę do Krakowa, a w niedzielę po ciebie przyjadę.
On nie pytał, czy Stefcia może go zaprosić – on mówił, że pojedzie i już! Była tym zaskoczona, chociaż starała się nie dać tego po sobie poznać.
- Myślę, że jesteś głodny, skoro jesteś prosto z pracy. Podgrzeję ci gulasz z kopytkami, co ty na to? I zrobię trochę mizerii. Może być? - zaproponowała, dążąc do zmiany tematu. - I gdzie przechowywałeś te kwiaty, bo są w dobrej kondycji.
- Jestem wszystkożerny, nigdy nie grymaszę – zapewnił ją ze śmiechem. - A kwiatki stały w wiadrze z wodą w moim niby biurze. Ale dziś wszędzie jest gorąco.
- Robaki też byś jadł? Takie jakie jedzą w Amazonii.
- Jeśli by były dobrze przyprawione – uśmiechnął się jak łobuziak. Błysnął bielą zębów.
Bardzo lubiła uśmiech Pawła.
Podgrzała solidną obiadową porcję, a on jadł z wielkim apetytem i dopiero teraz powiedział, że istotnie był bardzo głodny.
- Czy ja przypadkiem nie zjadłem twego jutrzejszego obiadu?
- Mam jeszcze trochę suchego chleba, więc nie jest tak źle – teraz ona zażartowała.
- Moja droga, po tak obfitym i pysznym obiedzie, to ja mogę tylko spać – powiedział odsuwając od siebie pusty talerz.
- Cieszę się, że ci smakowało. Połóż się. Chociaż na piętnaście minut.
- Nie mogę, bo w tym czasie bym usnął. Chcę z tobą porozmawiać, wypytać cię o twoją przeszłość. A przede wszystkim o to, czy mój przyjazd do twego domu spowoduje jakieś perturbacje, niezdrowe zamieszanie. Tego akurat bym nie chciał.
- Trudno mówić o zamieszaniu. Wiesz jak się u nas mówi – gość w dom, Bóg w dom. Na pewno nikt ci nie zrobi przykrości, co najwyżej Tajki cię obszczeka.
- Duży masz dom?
- Raczej tak. Rozległy. I piętrowy. Nie będzie problemu z noclegiem.
- A w czym najbardziej będę ci przeszkadzał?
- Trudno powiedzieć. Nie będę mogła być cały czas przy tobie, bo jednak będę musiała zrobić to, co robię zawsze. Najwyżej się ponudzisz przed telewizorem. A może pospacerujesz po ogrodzie bądź parku lub porozmawiasz z moim tatą lub babcią. Babcia bardzo lubi gości.
- Nie będą na mnie źli?
- Ależ skąd! W żadnym wypadku. Być może nawet z rana taty nie będzie, bo poranki sobotnie zazwyczaj ma mocno zajęte. A potem drzemie w swoim fotelu i odpoczywa. Babcia robi obiad i piecze ciasto, a ja i Piotrek zajmujemy się całą resztą, by nadrobić tygodniowe zaniedbania. Skąd tyle wątpliwości u ciebie?
- A bo się wyrwałem z tym wyjazdem, a teraz mi głupio.
- Co najwyżej później sąsiedzi będą plotkować, że przywiozłam narzeczonego. Ale to ciebie nie dotyczy, bo ty wyjedziesz. Natomiast ja wcale się tym nie przejmuję. Dawno nie dawałam okazji sąsiadom do takiego mielenia ozorem, więc niech się cieszą. A ja... ja mam to w nosie!

c.d.n.
fot. własne

sobota, 11 marca 2023

STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.7.

 


Cz.7 - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 7.

Pogoda się ustabilizowała – utrzymywał się niewielki mróz i nie było więcej opadów śniegu. Słońce świeciło niemal każdego dnia. Stefcia znów odwiedzała Kamila, czasem dzwonił Grzegorz, dość regularnie jeździła do Wierzbiny. A Aleksander się nie odzywała – jakby się pod ziemię zapadł. Przestała o nim myśleć. Może nie do końca – bo jakoś było jej przykro, że tak łatwo o niej zapomniał. Ale starała się tym nie przejmować. „A mówił, że to był najpiękniejszy sylwester w jego życiu” - pokręciła głową z dezaprobatą. Samotność zaczynała jej doskwierać. Czyżby to początki chandry?
Dyrektor odwołał biznesową kolację – to akurat Stefcię bardzo ucieszyło. Natomiast ojciec dwudziestego piątego lutego miał się stawić w sanatorium w Kamieniu Pomorskim. Czas płynął.
Któregoś dnia niespodziewany dzwonek do drzwi. Właśnie siedziała przy biurku nad pilnymi papierami. Nikogo się nie spodziewała, nikt się nie zapowiadał. Ostrożnie sprawdziła przez wizjer – ministranci? Ledwie było ich widać. Otworzyła.
- Czy przyjmie pani księdza po kolędzie?
- Tak. Oczywiście.
Zostawiła uchylone drzwi, a sama rzuciła się do pokoju, ale tu wszystko było w porządku, na stole leżał obrus, a na dużym szklanym, płaskim talerzu stało kilka grubych świec zapachowych. Zapaliła je pośpiesznie. Wody święconej i krzyżyka nie miała. Pieniądze! Torebka z portmonetką wisiała w przedpokoju. Dała ministrantom wszystkie monety, jakie miała, a dla księdza wyjęła banknot o stosownym nominale. Koperty nie miała, ale to może i lepiej. Torebkę rzuciła na pościel w sypialni. Poprawiła włosy i usiadła w saloniku na skraju kanapy. Minęło kilka minut zanim nadszedł ksiądz. W tym czasie świece zdążyły się już rozpachnieć.
Pierwsi weszli ministranci śpiewając „Bóg się rodzi”, za nimi ksiądz, który również śpiewał. Później nastąpiła modlitwa, po której ministranci wyszli.
- Widzę, że u pani ani krzyża, ani nawet jakiegoś obrazka świętego... I twarzy pani też sobie nie przypominam z kościoła. Jak się pani nazywa?
Wypytywał Stefcię o różne sprawy i zapisywał wszystko na sztywnej karcie. Kiedy był ślub, od kiedy jest wdową. A, ślub tylko cywilny, zatem w kościelnej nomenklaturze nadal jest panną. A jak się nazywają księża z Wierzbiny? Wymieniła kolejno imiona i nazwiska, ale nie znał tam nikogo.
- A ksiądz jak się nazywa? - odważyła się zapytać.
- Jakub Kolasa.
- Może ma ksiądz ochotę na herbatę? Albo na kawę?
Miał, poskarżył się nawet, że już jest zmęczony. Starość i znaczna nadwaga bardzo utrudniały mu życie. Stefcia szybko zrobiła herbatę, ukroiła też gruby plaster miodownika, który niedawno przywiozła z domu, ale ksiądz ciasta nie chciał. Powiedział, że ma cukrzycę i musi unikać słodyczy. Herbatę pił bez cukru.
- Pięknie pachnie i jest gorąca. Tego mi było trzeba. Teraz już mało kto częstuje księdza. A znajdzie pani coś dla tych moich urwisów? Pewnie też są nie tylko spragnieni, ale i głodni.
Stefcia zawołała ministrantów
Taka była jej pierwsza samodzielna kolęda w Polsce.
Wiał halny, który po raz pierwszy wywołał u Stefci mocne bóle głowy. Całe popołudnia spędzała leżąc w łóżku. Nie była w stanie nawet czytać książki. Brała leki przeciwbólowe, aby jakoś funkcjonować w pracy. A tu wrócił temat biznesowej kolacji. Pojechała do restauracji taksówką. Ciemnozielona, klasyczna sukienka, broszka z przeźroczystych, białych brylantów, włosy spod ręki Kamila, najdelikatniejszy makijaż, brązowawy błyszczek na usta i cudowne perfumy świeżo przysłane przez Dorotkę.
- Wygląda pani jak milion dolarów! - powiedział zachwycony dyrektor.
„Jeśli ja jak milion, to pańska żona jak dwa miliony. Albo nawet trzy!” Jak mając taką żonę można jednocześnie mieć kochankę? Tego nie mogła pojąć.
A Szwedów było czworo – trzech panów i jedna kobieta. Kelnerzy bardzo się starali. Rozmowa była lekka, ogólna, choć utrudniona przez język angielski. Żona dyrektora wypełniała rolę tłumacza, Stefcia prawie się nie odzywała. Nikt się do niej nie zwracał, o nic nie pytał, więc nie wtrącała się do rozmowy, nawet gdy dyrektorowa coś źle przetłumaczyła. Akurat szczególnie jej nie chciała poprawiać. Uwag w języku szwedzkim prawie nie było, a jeśli już to mało znaczące – że jakaś potrawa jest bardzo dobra, że ktoś jest już mocno zmęczony. Dopiero pod koniec kolacji padły słowa związane z kredytem, jaki Szwedzi chcieli uzyskać w polskim banku, na co dyrektor odpowiedział, że jest to temat do dłuższych negocjacji, ale może w biurze i przy udziale jego specjalnych pracowników, doradców. Najstarszy ze Szwedów usiłował naciskać. Dyrektor na to, że przecież już znają jego warunki, więc albo je zaakceptują, albo nie. To jest wybór Szwedów. Wtedy kobieta powiedziała po szwedzku, że muszą to inaczej rozegrać. Najstarszy Szwed popatrzył uważnie na kobietę i skinął głową. Za to najmłodszy wyrwał się z krótkim „a w tym drugim banku i tak dają nam gorsze warunki”, za co został spiorunowany wzrokiem najstarszego. I to było wszystko, co Stefcia miała później do przekazania swojemu dyrektorowi. Była szczęśliwa, gdy kolacja dobiegła końca.
Natomiast w niedziele z rana pojechała do Wierzbiny, aby jeszcze zobaczyć się z ojcem przed jego wyjazdem do Kamienia Pomorskiego. Żegnając się długo stali objęci, przytuleni.
- Tylko bądź grzeczny, mój tatku, bo nie chcę tu nowej mamusi – zażartowała, całując ojca wielokrotnie w oba policzki.
- Nie zawiodę cię – obiecał.
Wróciła do swego krakowskiego mieszkania w złym nastroju. Była podenerwowana, zirytowana, nie mogła znaleźć sobie miejsca, a gdy się położyła – sen nie chciał przyjść. Natomiast płynęły gorzkie, smutne myśli, przypominały się najgorsze wydarzenia z całego życia. Depresja? Wszystko możliwe. Miała zapraszać do siebie przyjaciół, ale na razie nikt nie miał dla niej czasu. Także Kamil. Szczególnie Kamil. Marka też nigdzie nie spotkała, nawet w salonie Kamila. Natomiast we wtorek ledwie wróciła z pracy zadźwięczał dzwonek u drzwi. Otworzyła nie sprawdzając w wizjerze. Aleksander.
- Wejdź, proszę – szerzej otworzyła drzwi.
- Cześć! Nie mogę, bo czekają tam na mnie. Chciałem ci tylko to zostawić i już mnie nie ma. Ale niebawem się odezwę. Cześć. - Wstawił do środka ciężką reklamówkę i już go nie było. - Aha – to zamiast kwiatów – dodał, już znikając za zakrętem schodów.
Stefcia, zaintrygowana, poszła do okna w łazience. Jakiś samochód podjechał tyłem do drzwi wejściowych, z których po chwili wyszedł Aleksander. Ledwie wsiadł – auto natychmiast odjechało. W środku było kilka osób. Czyli służbowy wyjazd. Wróciła po reklamówkę. Zawartość wielce ją zdumiała: dwa kilogramy masła, dwa kawałki sera żółtego, z których każdy ważył około kilograma, duża kostka twarogu (kilogramowa?) i litr śmietany kremówki w czterech pojemniczkach. „Zamiast kwiatów” - powtórzyła w myślach, patrząc na wypakowane już wiktuały. „Cóż? Najwyżej utyję.”
Po jakimś czasie, mając w planie wyjazd do Wierzbiny, pojechała na Cmentarz Rakowicki. Będąc na grobie profesora Rafalskiego zauważyła w przycmentarnych budkach piękne znicze. Nawet wyjątkowo piękne i chciała kupić kilka na swoje groby. Wtedy miała przy sobie za mało pieniędzy. Teraz załatwiła sprawunek i już miała wracać do auta, gdy usłyszała za sobą znajomy głos:
- Stefania? Stefcia? - Obejrzała się zaskoczona i jednocześnie uradowana – Marek Żak! - To naprawdę ty? Ależ się cieszę!
Padli sobie w objęcia, choć Stefci przeszkadzała ciężka torba ze zniczami. Wyjął ją z jej ręki.
- O, musimy to uczcić! Co za spotkanie – dalej cieszył się Marek. - Jedziemy do knajpy, do mnie, czy do ciebie?
- Zapraszam do mnie. Jesteś samochodem?
Stefcia nie spodziewała się, że spotkanie z Markiem tak bardzo ją ucieszy. Podała mu adres, ale jechał za nią, starając się nie zgubić. Razem weszli do klatki schodowej. Marek niósł torbę ze zniczami. Wszedł, rozejrzał się i powiedział, że wyskoczy po wino.
- Mam doskonałą babciną nalewkę z pigwy. Może to nam wystarczy?
- W porządku, może być nalewka.
- Rozbieraj się, a ja nastawię wodę. Kawa czy herbata?
- Zdecydowanie herbata.
Później obejrzał mieszkanie i chwalił jego wystrój.
- U mnie ewidentnie brak damskiej ręki. Kilka drobiazgów, bibelotów, a mieszkanko robi się przytulne. Ja tak nie umiem. U mnie dominuje męska surowość.
- Gdzie się teraz obracasz? - chciała wiedzieć Stefcia.
- Warszawa, Kraków i Poznań. Bywam też w Katowicach i Wrocławiu. Jednak w Krakowie jestem najczęściej, bo tu jest mój dom. I dosłownie, i w przenośni. Dość mam tułaczki po świecie. W ogóle mam zamiar zostać na dobre w Krakowie, myślę, że na wiosnę mi się uda. Jestem doradcą w kilku dużych spółkach, to mnie bardzo absorbuje. Za bardzo. Nie mam czasu dla siebie. I dlatego chcę z tym skończyć, ograniczyć się do Krakowa i Katowic.
- Ale wpadasz jeszcze do Kamila, jak słyszałam...
- To tylko w ramach przyjaźni. Długo byłem w Londynie, potem zwabiły mnie Stany, nawet myślałem, że zostanę tam na zawsze. Ale tęsknota... To może i dziwne, jednak nigdy nie przestałem tęsknić za krajem. Pewnie też to znasz?
- Dopóki żył mój mąż nie narzekałam. A potem wszystko się zmieniło. Tato radził mi nie wracać do Polski, jednak... A tu koło mnie jest zdumiewająca pustka. Nie umiem się zaprzyjaźnić z nowymi ludźmi. A starzy znajomi unikają singielki. Taka jest prawda. Zostaję w domu z książkami, często też z papierami z pracy. Brak mi moich starych, wypróbowanych przyjaciół, gdyż wszyscy są daleko. Tymczasem nie mam nawet telefonu, by w chwili wyjątkowej słabości do kogoś zadzwonić. Czasem idę do Kamila, aby się u niego wypłakać, ale wiem, że nie powinnam i w efekcie hamuję łzy. Ze wszystkich tu znajomych Kamil jest mi najbliższy, ale on ma swoje sprawy, nie mogę się mu narzucać. Choć w potrzebie to on jeden trzyma mnie za rękę.
- Musimy się częściej widywać.
- To by było miłe.
- Pokażesz mi zdjęcia ze swego ślubu?
Rozmawiali ponad cztery godziny. Marek opowiadał jej o Londynie i Nowym Jorku, nawet o swoich dziewczynach – dowcipnie, z humorem. Śmiali się razem. Ona o Liamie mówiła bardzo powściągliwie. Siedzieli obok siebie na kanapie i oglądali ślubny album. Mówiła kto, co i dlaczego. Marek bezbłędnie wyczuwał jej nastroje, czasem kładł rękę na ramieniu, obejmował i całował w policzek. Czuła się przy nim bezpiecznie i swojsko. Odzyskiwała dawnego przyjaciela. Był jak rodzina, jak bliski brat. Teraz zrozumiała, o co jej chodziło z tą chandrą – nie miała z kim dzielić się swymi przemyśleniami, informować o codziennych sprawach, czasem się radzić, a czasem ponarzekać, zwrócić uwagę na jakąś książkę lub artykuł, opowiedzieć, co się wydarzyło w pracy. A wydawało się jej, że jeszcze w Szwecji zdążyła do tego przywyknąć – do samotności. Zjedli razem kolację, wypili po kilka herbat, znacznie zmniejszyli poziom nalewki w butelce.
- Powinniśmy razem zamieszkać. Mój dom jest dość duży, piętrowy. Oddałbym ci całe piętro. Po co masz się tu samotnie kisić? Tobie by było raźniej, a mnie by było weselej. Chętniej się wraca do domu, gdy ktoś tam na ciebie czeka – zaproponował Marek.
- To nieprzemyślane słowa. Byśmy się pokłócili i musiałabym szukać czegoś od nowa, już z podkulonym ogonem. To jednak twój dom.
- A jednak zastanów się nad tym. Mówię tak w przewidywaniu ewentualnej tutaj burzy. Kobieta nie powinna sama mieszkać.
- Nie kracz – uderzyła go lekko po udzie.
- Masz chłopaka?
- Nie mam. Nawet nie wiem, czy chcę mieć. Przyjaciela – tak. A adoratora to już nie bardzo. Bronię swojej niezależności.
- Skorupa niezależności bywa przytłaczająca. Wiem coś o tym.
- Gdzie spędziłeś sylwestra?
- Nie uwierzysz – w domu. Mogłem w Warszawie i to na ekskluzywnym balu, ale nie miałem odpowiedniej partnerki. A ty?
- Ach, koleżanka przymusiła mnie. Byłam na wiejskim balu z balonikami i serpentynami. Ale wytańczyłam się za wszystkie czasy. Teraz to nawet się dziwię, że nie tańczyłam będąc na rodzinnych weselach... A trochę ich było... Jednak walentynki spędziłam samotnie, jakoś nikt mi nie podarował serduszka.
- Musimy to nadrobić. Pójdziesz ze mną któregoś dnia na kolację?
- Z przyjemnością. Dobrze się czuję w twojej obecności.
- A ja mam wrażenie, jakbym wracał do młodzieńczych czasów. Wpadnę do ciebie za kilka dni. Może wcześniej zadzwonię do ciebie.
- Niezła myśl. Ale o jedno cię proszę. Moje rozmowy w pracy są podsłuchiwane, więc muszą być bardzo zwięzłe i bardzo na temat, bez wchodzenia w szczegóły.
- Rozumiem i będę o tym pamiętał.
Zaprzyjaźniali się od nowa bardzo szybko. Bywali razem na kolacjach w restauracjach, chodzili do kina i na spacery, nie mogli się bez siebie obejść. Marek stawał się takim przyjacielem jak Kamil, a może nawet jeszcze bliższym. Jednak Stefcia nie zapraszała go do Wierzbiny, chociaż po dawnemu często jeździła do domu. Częstotliwość ich spotkań zależała od pracy Marka. Czasem nie pokazywał się nawet przez trzy tygodnie, to znów spotykali się dzień po dniu, nie było reguły.
W międzyczasie odwiedził ją kilka razy Aleksander. Szczęśliwie ani razu nie spotkał się z Markiem. Jednak chłód dziewczyny zadziałał na niego odstręczająco i przestał do niej przyjeżdżać. Marek na lato wyjechał na dwa tygodnie nad polskie morze – był w kilku miejscowościach. Stefcia nie miała jeszcze urlopu, więc siedziała w murach Krakowa, plus weekendowo Wierzbina, ale nie narzekała. Jakoś było jej lżej, gdy miała świadomość, że niedługo znów spotka się z Markiem. W połowie września dała się namówić na dwudniowy wypad do Zakopanego.
- Zapomniałam już jak piękne są nasze góry – powiedziała potem do Marka. - Znów wiem, że żyję, że oddycham!
- Tak, to był przyjemny wypad. Szkoda, że częściej się nam nie zdarza. Dlaczego ty tak często jeździsz do swoich, do Wierzbiny? Mogłabyś choć raz w miesiącu poświęcić weekend dla mnie. Właśnie tak, jak teraz. Przecież to nie są jakieś specjalne wymagania – odpowiedział nadąsany Marek.
- Są i nie są jednocześnie. Muszę tam jeździć, bo muszę pomagać babci i ojcu. Pozamiatam wokół domu, poprasuję pranie z całego tygodnia, posprzątam w domu, wiesz, tak dokładniej. Mamy psa, a on zawsze naniesie piasku, nawet jak się bardzo dba o wycieranie jego nóg. No i pogadam z rodziną. Te rozmowy są ważniejsze od sprzątania. Bardzo na mnie czekają. Ja mam wręcz wyrzuty sumienia, że nie pojechałam teraz do domu. Co innego, gdy jest śnieżna zawierucha albo gołoledź. Dwoje starych ludzi wgapionych z nudów w telewizor. Tato to jeszcze ma dużo spraw na głowie, potrzebny mu czas na przemyślenia. Ale babcia to tylko kombinuje, co tam nowego upichcić, co upiec, jak dogodzić rodzinie. A ma poważne problemy z kręgosłupem, a może z całymi plecami, tylko nie zawsze się przyznaje. A poza tym jeżdżę na cmentarz. To też jakoby jest moim obowiązkiem. A zazwyczaj raz do roku sprzątam tak „dogłębnie” piwnicę, ale to już wraz z bratem.
- Chciałbym pojechać z tobą. Da się to załatwić?
Stefcia popatrzyła na Marka z wielkim zdziwieniem. On zaś nawet na nią nie spojrzał, cały czas skupiony na prowadzeniu samochodu. Milczała przez dłuższą chwilę, bo nie bardzo wiedziała, co ma mu odpowiedzieć. Zabrać go do Wierzbiny jako kogo? Jako kolegę? Nikt nie uwierzy! Powiedzą, że przywiozła sobie narzeczonego albo nawet i kochanka! A oni nawet nie są parą! I jak ma to powiedzieć Markowi?
- Dobra – cofam to pytanie! Nie było tej rozmowy! - Marek też poczuł się niezręcznie.
- Porozmawiamy o tym w domu – obiecała Stefcia. - Ale musisz kupić jakiś alkohol, a później wrócić do domu taksówką. Tego bez wódki się nie da, a nie mam już ani nalewki, ani wina.
- Kupię. I mogę nawet u ciebie przenocować – rzucił lekko Marek, zezując na Stefcię.
- O proszę! Ty sobie za dużo nie wyobrażasz?
- Myślę, że raczej za mało – znów błysnął okiem w jej kierunku. - A tak w ogóle dlaczego my do tej pory nie jesteśmy parą? W zasadzie mam już dość bycia twoim niby-bratem. Przyjaciel – co to za ranga?
Stefcia mimo woli wybuchła śmiechem. Zrobiło się jej bardzo wesoło. Aż do samego domu droczyli się na ten temat, w zasadzie był to nawet flirt.
Razem zrobili kolację, zjedli popijając winem. Stefcia nabrała rumieńców i stała się swobodniejsza. Jednak i tak nie wiedziała, jak odmówić Markowi wyjazdu do Wierzbiny.
- Chciałbym dziś spać u ciebie. Z tobą.
To było tak niespodziewane, że Stefcia zakrztusiła się herbatą. Wreszcie wykaszlała się i jednoznacznie stwierdziła:
- Nie możesz. Nie zgadzam się.
Marek spoważniał.
- A ja nie zgadzam się na bycie taką przystawką do ciebie. Dla mnie to za mało. Chcę, abyśmy byli parą. Taką prawdziwą parą. Jesteś mi bardzo bliska i tylko z tobą tak dobrze się czuję.
- Nie psujmy tego, co jest między nami.
- „Psujmy”? Jakie „psujmy”? Tu chodzi o pogłębienie naszej znajomości. O zacieśnienie więzów. Nie mam zamiaru nic psuć!
- Nie, Marku. Niby jesteśmy blisko, a każde z nas ma swoje tajemnice. I to takie nie do opowiedzenia. Jakbyśmy byli z różnych światów. Jesteś mi bardzo, bardzo bliski. Ale nie na tyle, by pójść z tobą do łóżka. W pewnym sensie boję się mężczyzn. Wolę być z nimi na dystans. Wtedy wiem, jak mam postępować. Nie, Marku. Nie mogę.
- Myślałem, że mnie lubisz...
- „Lubisz”? To według ciebie wystarczy lubić, aby pójść razem do łóżka? Dla mnie to o wiele za mało. Nie mogę. Chciałabym mieć pewność, że ja dla niego, a on dla mnie jest całym światem. Do łóżka nie chodzi się z przyjaźni. Przynajmniej ja nie chodzę.
- Pójdę już. Nic tu po mnie. W zasadzie jestem wściekły i muszę gdzieś odreagować. Ale odezwę się. Za jakiś czas. Jak już mi przejdzie.
Cmoknął Stefcię byle jak w policzek i szybko się wyniósł. Zamknęła za nim drzwi na oba zamki. I się rozpłakała. Sprzątnęła ze stołu, pozmywała naczynia, ale łez nie mogła zatrzymać. Dawno tak się nie użalała nad sobą. I to z powodu mężczyzny. To był taki wieczór, że nawet czytać nie dała rady.
Marek przeogromnie ją zawiódł.

c.d.n.
fot. z internetu


sobota, 4 marca 2023

STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - Cz.6.


 STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 6. 

Ruch w domu i zapachy obudziły ją przed jedenastą. Aleksandra już przy niej nie było. Z kuchni dobiegały ciche głosy. I zapach. Pachniało naleśnikami. Złożyła dokładnie koc, którym była przykryta i poszła do łazienki. Starannie zmyła makijaż i nałożyła świeży. Uczesała się, a następnie poszła do kuchni. Była tu już mama Igi, Aleksander i jego ojciec. Na stole stała sterta naleśników. A w zasadzie dwie. Jedne były z twarożkiem a drugie z dżemem. Przywitała się ze wszystkimi i natychmiast zabrała się za jedzenie. Była bardzo głodna. Po chwili przyszła Iga i Ira. Brali palcami naleśniki i jedli na stojąco – kuchnia była zbyt mała, by tam się rozsiadać. Aleksander postawił przed Stefcią herbatę.
- A może wolisz kawę? - dociekał na wszelki wypadek.
- Herbata jest w sam raz. Dziękuję. Kawę wypiję już u siebie w mieszkaniu. Chciałabym jak najszybciej wyjechać.
- Doskonale. A mnie też poczęstujesz kawą? - zapytał, patrząc na nią zalotnie.
- Jak się spało? - zapytała Iga, puszczając oczko do Stefanii.
- Doskonale. Dawno nie spałam w objęciach mężczyzny – powiedziała Stefcia ze śmiechem.
- O! Zdradziłaś nasz sekret! - zarumienił się Aleksander.
- Jaki sekret? Jaki sekret? Wszyscy widzieliśmy, że dziś spałeś z kobietą. - Powiedział ojciec. Miał w uchu aparacik słuchowy (Iga!) i już całkiem dobrze słyszał. On też się śmiał.
- Naleśniki są przepyszne! Bardzo pani dziękuję – Stefcia odsunęła od siebie talerz i zajęła się herbatą.
- To zaraz jedziemy? - upewniał się Aleksander, siadając na wprost niej.
- Tak. Jak najszybciej. Już dość tu na przeszkadzałam!
- Dziecko, nikomu nie przeszkadzasz. Jesteś swoja. Nasza – zapewniła matka. - Najważniejsze, że dobrze się bawiłaś.
- O tak! Wytańczyłam się za wszystkie czasy!
Później była krótka podróż do Krakowa. Słońce świeciło bardzo ostro. Na drodze ruch był mały, sama jezdnia chwilami całkiem czarna. Jednak oni – Stefcia i Aleksander – mało rozmawiali. Aleksander był zamyślony i jakby niespokojny. Stefcia marzyła o gorącej kąpieli w swojej własnej wannie. Ale najpierw będzie musiała wypić kawę ze swoim chwilowym partnerem. Chciałaby zachować tę znajomość na dłużej. Przyjacielską. Nic więcej. Fakt, że pachniał prawie jak Liam – to jednak za mało. Ważne, że był miły, szarmancki, okazywał jej nieprzesłodzony szacunek i... odgadywał jej nastroje. Wiedział, kiedy milczeć, a kiedy przytulić. Wygrzebywała się z traumy, choć życie tak bardzo ją zmiażdżyło. Kiedyś była zuchwale szczęśliwa. Teraz zapewne już nie umiała być taką. Dmuchała na zimne. Ktoś jej powiedział – a może to gdzieś przeczytała – że jest wdową, ale nie martwą osobą. Ma żyć. Ma walczyć o swoje lepsze życie. Nie chciała. Nie miała bodźca. A może nawet nie umiała? Zadbała o swoich bliskich – czy to nie wystarczy? Myśl o Liamie bywała jak ostry sztylet prosto w serce. Ale nie dziś. Nie czuła, aby go zdradzała. Unosiła ją łagodna fala prosto w słońce. Aleksander coś powiedział – nie dosłyszała.
- Co mówiłeś?
- Mam nadzieję, że będziesz dobrze wspominać tego sylwestra.
- O tak.
- Na beznadziejnej sali, w tłumie nieznanych ludzi, często wręcz prostaków... Mam nadzieję, że nikt cię nie obraził, nie uchybił tobie.
- Towarzystwo było doskonałe. Dobrze się bawiłam.
- Dla mnie to był najpiękniejszy sylwester w moim życiu. Bardzo ci dziękuję, bo wszystko to dzięki tobie. - Aleksander ujął jej rękę i kilkukrotnie pocałował koniuszki palców. Troszkę się speszyła. - Początkowo myślałem, że będę tylko na otwarciu, a potem umknę do domu i będę czytać. Ale Iga zadziałała perfekcyjnie. Dobrze jest mieć siostrę. Bardzo się cieszę, że ciebie poznałem. Iga mówiła jeszcze, że wszyscy, którzy się ciebie dotkną, są później szczęśliwi. Że obdarowujesz ich własnym szczęściem, a dla siebie nic nie zostawiasz. A ja chciałbym bardzo, abyś i ty była szczęśliwa.
- Każdy inaczej rozumie szczęście. Dla jednych jest to wygodne, dostatnie życie, dla innych miłość, albo rodzina i dzieci. Ja pragnę mieć dziecko. Bardzo. Ale dziecko bez ojca, to krzywda dla maluszka. Nie zdobędę się na to.
- Często myślisz o mężu?
- Raczej tak, choć powoli te myśli są spokojniejsze, już tak nie bolą. Ciągle jednak przyłapuję się na tym, że w myślach z nim rozmawiam. Był moim najlepszym przyjacielem.
- Iga mówiła, że byliście idealnym małżeństwem.
- Tak. Można tak powiedzieć. Tyle, że choroba Liama kładła się na wszystko grubym cieniem. Chciałam być zawsze przy nim, bo wierzyłam, że jestem w stanie go ochronić. A jednak w tej złej godzinie nie było mnie przy nim. I to napełnia mnie goryczą. Uznałam, że skończenie studiów jest ważniejsze od Liama. A tak nie było. I dlatego mam żal do samej siebie.
- Czy uważasz, że ten bal był przeciwko twemu mężowi, że go w jakim sensie zdradziłaś?
- Nie, nie myślę w ten sposób. - Zastanowiło ją to słowo w ustach Aleksandra. Czy to znaczyło, że ich myśli biegły podobnym torem? - Liam raczej chciałby, abym się wreszcie otworzyła na ludzi. Jednak mnie na razie przychodzi to z trudem. Mam w mojej Wierzbinie namiastkę jego grobu i będąc w domu zawsze też idę na cmentarz. Moja babcia ucieszyła się, że idę na bal. Miała nadzieję, że to coś we mnie przełamie. I chyba właśnie tak się stało.
Aleksander ponownie uniósł dłoń Stefci do swoich ust. Bez słowa.
Wjechali do Krakowa. Ruch był znikomy. Bez podpowiedzi dotarł do miejsca, gdzie Stefcia zawsze parkowała swój samochód. Było to wewnętrzne podwórko ze stosunkowo wąską bramą wjazdową, koło której rosły dwie splecione ze sobą brzozy. Jesienią długo utrzymywały się na nich żółte liście. Lubiła na nie patrzeć z okna łazienki. Koło brzóz, pod murem domu, stała ławeczka, na której często siadywali dwaj lub trzej mocno starsi panowie, oczywiście nie zimą! Nigdy nie widziała na podwórku bawiących się dzieci. Brama wiodąca do budynku była przechodnia – można też było wejść od strony ulicy, na której obowiązywał zakaz jazdy samochodem. I z tego wejścia najczęściej korzystała Stefcia, o ile tylko nie jeździła po mieście samochodem. Natomiast sama klatka schodowa był dziwnie pokręcona i pełna dodatkowych korytarzyków. Choć mieszkała tu już kilka miesięcy – nie znała swoich sąsiadów. Na wszelki wypadek mówiła dzień dobry wszystkim starszym od siebie. Czasem uśmiechano się do niej. Teraz weszli oboje do mieszkania nie spotkawszy nikogo po drodze. Torbę z suknią i butami Stefcia postawiła na krześle w szarym pokoju. Aleksander wniósł drugą, taką „zakupową” i podążył z nią wprost do kuchni.
- Mama dała ci tu jakieś słoiki – powiedział rozpakowując zawartość na kuchennym blacie. - Widzę, że jest słoik bigosu, kopytka i chyba gulasz. No i ciasto w tej blaszce po pasztecie. Bardzo smaczny był pasztet. Dawno takiego nie jadłem. O, są nawet mamine naleśniki!
- A to mnie zaskoczyła twoja mama. Nie spodziewałam się... Już robię kawę. Tam jest łazienka, gdybyś potrzebował. A sypialnia jest na wprost. - Objaśniła, myjąc ręce nad zlewem.
- Czy to zaproszenie? - zażartował Aleksander.
- Ja ci dam zaproszenie! Nie wyobrażaj sobie!
- Trochę jednak sobie wyobrażam. Bardzo dobrze mi się spało z twoją głową na mojej piersi. Będę za tym tęsknił... Tak słodko się do mnie tuliłaś...
Chciała mu powiedzieć, że to chyba przez ten zapach, ale się powstrzymała. Nie powinna Aleksandra zachęcać.
- Siadaj tam i grzecznie czekaj na kawę. Z mlekiem i cukrem?
- O nie. Czarną i gorzką proszę.
- Jak to mężczyzna... - uśmiechnęła się przelotnie.
Zniknął w łazience. A ona wyłożyła ciasto na talerz, wyjęła talerzyki do ciasta i widelczyki. Pozostałe wiktuały schowała do lodówki. Przy okazji zorientowała się, że ma za mało pieczywa – ledwie końcowe cztery kromeczki, małe i już starawe... Trudno. Mimo tego na drugi talerz ukroiła domowej wędliny z Wierzbiny i kilka grubych kostek pasztetu - „skoro mu tak smakował”. Kolejno ponosiła wszystko na stół w szarym pokoju – jej saloniku. Na końcu dzbanek z kawą.
- Dziś będzie bez chleba, bo zapomniałam kupić – powiedziała, gdy Aleksander usiadł za stołem.
- Nic nie szkodzi. A poza tym nie jestem głodny. To znaczy jestem, ale na ciebie.
- Aleksandrze... - pokręciła głową z niezadowoleniem.
- Ja tylko mówię prawdę. Mogę zajrzeć do sypialni?
- Możesz.
Poderwał się natychmiast. Tak jak się spodziewał było tam kilka dużych zdjęć w ramkach. Uśmiechnięty młody mężczyzna. To musiał być Liam... Przyglądał się zdjęciom z uwagą. Tylko jedno było zbiorowe. Stefcia ze starszą panią w otoczeniu trzech mężczyzn. Domyślił się, że to babcia. A ci panowie?
- To jest mój tato – pokazała Stefcia palcem. - A to stryj Tomasz i stryj Bela – bracia mego taty. Miał być jeszcze Piotrek, mój przyrodni brat, ale uciekł przed aparatem.
- Nie jesteś podobna do rodziny.
- Nie jestem. Podobno do mamy też nie jestem podobna. Taki wyrodek nie wiadomo skąd.
- Za to jesteś śliczna!
- Nie jestem. Szczególnie z tymi bliznami. Ciągle noszę makijaż, by jakoś je zakryć. Są coraz mniej widoczne, ale ja wiem, że tam są. Iga ci o tym mówiła?
- Tak. Z całej siły ciągnąłem ją za język. Jednak nie miała zbyt dużo do powiedzenia.
- Ty o mnie sporo wiesz, a ja o tobie prawie nic...
- Bo jestem bardzo zwyczajny. Nie ma o czym mówić.
- Kawa nam wystygnie – przypomniała Stefcia, ale Aleksander jeszcze popatrzył po grzbietach książek ustawionych w meblościance. Podniósł na Stefcię pytający wzrok. - Tak, tak – czytam po angielsku, szwedzku i włosku. To jak zadana przez nauczyciela praca domowa. Staram się czytać na głos po kilka stron w każdym z tych trzech języków. A później mogę czytać dla przyjemności po polsku.
- Jesteś systematyczna?
- Przynajmniej staram się. Nie wiadomo, co mnie jeszcze w życiu czeka. Chciałabym spędzić kilka lat w Anglii, ale nie mam na to szans, bo nie mam punktu zaczepienia. A nie chcę zaczynać od zmywaka czy od rozwożenia pizzy. W pewnym sensie hamuje mnie też ruch lewostronny. Jakoś dziwnie się tego boję.
- Nie masz przyjaciół w Anglii? Nawet znajomych?
- Pewnie kogoś bym znalazła, ale... Nie lubię się napraszać. Z mojego roku powinny być przynajmniej trzy osoby w Anglii, jednak nie byłam z nimi blisko. A ty? - Byli jeszcze znajomi stryja Beli, ale o tym wolała nie mówić, bo nawet o nich nie myślała.
- O, ja się za granicę nie wybieram. Wystarczy, że Iga wyjechała, a i Ira ma jakieś dalekie plany. Ja muszę zostać z rodzicami. To chyba kwestia odpowiedzialności. No i nie znam języków. Jakoś nigdy się nie przykładałem...
Siedzieli przy stole, Stefcia na wprost Aleksandra, z dala od jego rąk. Pogadywali o różnych, nieważnych sprawach. Pili kawę i jedli to, co Stefcia postawiła na stole – ciasto i wędlinę bez chleba.
- Uciekasz ode mnie – poskarżył się w pewnej chwili Aleksander. - Usiadłaś tak daleko, że nawet nie mogę cię przytulić.
- Za to patrzę ci w oczy.
- A ja chciałbym cię przytulić.
- Nie, Aleksandrze. Z nas nie będzie pary.
- A to dlaczego tak zakładasz?
- Trudno to uzasadnić... Chyba głównie dlatego, że ja ciągle jeszcze jestem w starym świecie.
- Coś się kończy i coś się zaczyna. Nie powinnaś rezygnować z życia.
- Wcale nie rezygnuję. Ten bal, to spotkanie z tobą, wiele dla mnie znaczy i wiele we mnie się zmieniło. Ale nadal nie jestem gotowa, by... Nie, to nie dla mnie.
Nie chciała nawet flirtować z Aleksandrem. Uważała, że powinien już pójść sobie, ale on zwlekał, przedłużał rozmowę, na coś liczył.
- Będę mógł ciebie czasem odwiedzać? Dość często jestem w Krakowie, głównie w służbowych sprawach, ale dla ciebie zawsze znajdę czas.
- Oczywiście, że będziesz mógł. Jednak nie licz na coś więcej, niż przyjaźń. Nie chcę się z nikim wiązać. Naprawdę nie jestem gotowa.
- Kiedy cię przytulałem, czułem, że nie jestem ci obojętny. To było miłe.
- Pożądanie to nie jest miłość. Po miesiącu, dwóch, a może po roku byśmy się rozstali. I to pełni niesmaku. Ja tak nie chcę. Obłok namiętności potrafi otumanić, zawiązać oczy. A potem robi się nieprzyjemnie. Między nami nie ma cienia miłości. I dlatego bronię się przed tobą.
- Chcesz miłości...
- Może już nigdy się nie zakocham. Babcia twierdzi, że Żakowie kochają tylko raz w życiu. Tak było z moim ojcem i tak jest z jego braćmi. Być może tak jest także ze mną. Nie chcę przechodzić z rąk do rąk – dziś ty, jutro ktoś inny. Potrzebuję stałego, pewnego związku, opartego na głębokiej miłości, przyjaźni i zaufaniu. Oddaniu. Może już nigdy takiego związku nie doświadczę. Ale nie muszę się spieszyć.
- A dziecko? Pragniesz dziecka...
- Jednak wszystko w swoim czasie i po kolei.
- Trudna i wymagająca z ciebie dziewczyna.
- W Szwecji miałam sporo starających się o moją rękę. Jednak nie chodziło im o mnie, a o moje pieniądze, o hotele, o dobrobyt i znajomości. Goniłam to towarzystwo na cztery wiatry. Nie przyjmowałam żadnych zaproszeń, nie umawiałam się na randki, nie flirtowałam. Chyba nawet się nie uśmiechałam. Nawet najwytrwalsi w końcu się ode mnie odczepili. Musiałam być taka, bo nie miałam złudzeń, czego ode mnie chcieli. Rozdałam większość moich aktywów, zadbałam o rodzinę. Wyremontowałam stary dom w Wierzbinie. Mieliśmy w czerwcu wziąć ślub kościelny. Ale Liam odszedł już w kwietniu... Och, przepraszam! Rozgadałam się, a to wcale nie jest godzina zwierzeń. Dość tego wylewania łez.
- Przy mnie naprawdę możesz się wypłakać.
- Ale nie chcę. Nie chcę opowiadać o Liamie i o naszym małżeństwie. Jeśli będę kiedyś miała partnera, pewnie zawsze będę porównywała go z Liamem, to jest nieuniknione. Liam był tak wyjątkowy, że nikt go nie przebije, jeśli wiesz, co mam na myśli... Dlatego jestem taka wstrzemięźliwa. Nie chcę mieszać ci w głowie. Nie chcę, abyś poczuł się po jakimś czasie zawiedziony. Ty, ani ktokolwiek inny. Zrobiłam i tak duży krok na przód... Ale dla mnie wciąż jest za wcześnie. Nie jestem gotowa.
- To naturalne, że zawsze będziesz pamiętała męża. Lecz nie powinnaś go stawiać na wysokim cokole. Bo jest jeszcze zwykłe życie. Trudno ci będzie żyć samotnie. Czasem naprawdę potrzebny jest mężczyzna, który wkręci żarówkę i naprawi cieknący kran. Ale na razie ty się bronisz przed miłością. Boisz się, że znajdzie się ktoś taki, kto dorówna twemu zmarłemu mężowi, albo nawet go prześcignie. Nie mówię, że to będę ja. Ale na świecie jest wielu mężczyzn. Może masz rację rozgraniczając namiętność od miłości. Nigdy tak nie myślałem... Czy jednak nie ustawiasz poprzeczki zbyt wysoko? Jesteś młoda. Chcesz całe życie przebyć samotnie? Nawet bez namiętności? Chcę ciebie objąć i całować. Nie odtrącaj mnie. Nie możesz przewidzieć, co jeszcze jest przed nami.
- Masz rację – nie mogę. Ale nie muszę wkładać palca w ogień, by się przekonać, że ogień parzy.
- Nie wiem dlaczego, ale twoja samotność mnie boli. Bardzo chciałbym to zmienić. Wiem, że już powinienem pojechać, odejść, ale cóż byłby ze manie za facet, gdybym zostawił cię w takim nastroju?
- Poradzę sobie. Nie martw się o mnie.
- Jesteś silna i niezależna. Pewnie sobie poradzisz. Rzecz jednak w tym, że nie musisz przez wszystko przechodzić sama. Wiesz, dlaczego mężczyźni noszą marynarki? Aby kobiety miały się w co wypłakiwać. Co wcale nie znaczy, że chcę abyś płakała... Byłoby miło, gdybym mógł ułożyć cię w pościeli, może najpierw rozebrać, a później okryć kołderką. I patrzeć jak zasypiasz. Może przez chwilę cię całować....
- Nic z tego. Pomijając wszystko inne i tak musiałabym wsać i zamknąć wszystkie zamki w drzwiach, bo nie mam zatrzasku.
- Tego nie wziąłem pod uwagę... Ale zapewne masz zapasowe klucze.
- Jeden komplet ma tato, a drugi jest w Krakowie u przyjaciela. To na wszelki wypadek, gdybym zgubiła swoje.
- W takim razie dorób jeszcze jeden komplet z przeznaczeniem dla mnie.
- Na to nie licz.
- A jednak chciałbym mieć twoje klucze. Poważnie. Przyjechałbym do Krakowa, pozałatwiał swoje sprawy, a potem do twego mieszkania, aby ci zrobić obiad. Przyszłabyś na gotowe.
- Umiesz gotować?
- Minimalnie. Coś tam sobie pitrasiłem będąc na studiach, ale nie było to nic nadzwyczajnego. Makaron lub ryż z dodatkami ze słoików, które przygotowała mama, albo przypadkiem udało mi się kupić. Przecież to znasz. No nic – na mnie już czas. Pomogę ci to sprzątnąć i wracam do domu.
Słysząc ostatnie słowa Stefania poczuła ulgę.
- Sama sprzątnę. Nie musisz mi pomagać.
- Tak jak powiedziałem – powiedział podnosząc się z krzesła – twoja samotność mnie boli.
Stefcia również wstała.
- Tu nie ma co boleć. Jestem przyzwyczajona. Od lat jestem sama. Przywykłam. Nie płaczę w poduszkę. Biorę książkę i czytam. Nie rozmyślam, nie przeżywam, nie dramatyzuję. To już jest za mną. Lubię to moje mieszkanko i nawet lubię być sama.
Podszedł do niej blisko i odgarnął włosy opadające jej na twarz.
- Jesteś taka piękna...
- Aleksandrze...
- Jesteś wspaniałą dziewczyną, ale nie pozwalasz się kochać. - Objął ją i na chwilę przytulił. Nie odepchnęła go i nie zesztywniała. Ale tylko pocałował ją w nos i szybko się odsunął. - Odwiedzę cię niebawem, jeśli pozwolisz.
- Pozwalam.
- Jeszcze raz dziękuję ci za ostatnią noc. To było więcej, niż się spodziewałem. Cieszę się, że cię poznałem... Och, muszę zabrać torbę mamy, bo to jej ulubiona.
Już ubrany w kurtkę coś sobie przypomniał i z wewnętrznej kieszeni wyjął szeleszczącą torebeczkę z celofanu, na górze zawiązaną niebieską cienką wstążeczką.
- To niebieski aniołek dla ciebie. Ma cię strzec i pilnować domu, abyś była bezpieczna. Daję ci go na pamiątkę naszego poznania. Będziesz o mnie pamiętać? Bo ja o tobie już nigdy nie zapomnę.
Ucałował Stefanię w oba policzki i wyszedł.
Była mu wdzięczna, że nie naciskał na dalsze zbliżenie.
Aniołek był witrażowym maleństwem. Zawiesiła go na kratownicy.
„I tak się skończył bal” - pomyślała zanurzając się w pościel po kąpieli.
Na początku stycznie miała bardzo dużo pracy i aby nie utonąć w zaległościach prawie każdego dnia zabierała do domu jakieś papiery. Dyrektor nabrał zwyczaju przychodzić do jej gabinetu, robił to prawie codziennie. Omawiali różne bankowe sprawy i stosunkowo łatwo dochodzili do wspólnych wniosków. Czasem zaglądał też główny księgowy, wtedy we trójkę pili kawę i analizowali wyniki lub planowali następne posunięcia. Pod koniec stycznie dyrektor powiedział Stefanii, że będzie potrzebna mu tak pół prywatnie, pół służbowo jako tłumacz. Miała to być biznesowa kolacja w restauracji. Oprócz zagranicznych gości będzie też żona dyrektora.
- Nie wiem, czy się sprawdzę jako tłumacz. Nie jestem aż taka dobra w angielskim!
- Chodzi o coś innego. To będą Szwedzi. Z angielskim jakoś sobie poradzimy. Ja chciałbym, aby pani wyłowiła to, co będą po szwedzku mówić między sobą. To mnie najbardziej interesuje. Na pewno nie spodziewają się, że ktoś z nas zna szwedzki.
- W takim razie nie może pan użyć mego szwedzkiego nazwiska. Samo Żak powinno wystarczyć. Ale i tak nie wiem, czy podołam zadaniu... Będę jakby szpiegiem...
- Pani Stefanio, i tak nie mam nikogo innego, a osoby z zewnątrz nie chcę w to mieszać. Liczę na pani dyskrecję.
- Mam tysięczne obawy... A kiedy to ma być?
- W sobotę za tydzień. Proszę się stosownie ubrać, jednak tak... koktajlowo, nie wieczorowo.
- A w której restauracji będzie to spotkanie?
- Właśnie za chwilę będę to załatwiał i powiem pani.
- Naprawdę boję się, czy sobie poradzę. Od kilku lat jestem w Polsce...
- Wierzę w panią i na panią liczę. Przed kolacją wszystko pani wyjaśnię, będzie pani wiedziała, na co zwracać szczególną uwagę.


c.d.n.
fot. własne