czwartek, 31 marca 2022

NIE WIERZYSZ...

 



Nie wierzysz... - © Elżbieta Żukrowska

Nie wierzysz w przyjście wiosny
a jednak nasłuchujesz
bo może ptaszek zaćwierka
inny mu w górze zawtóruje
I tym śpiewem serdecznym 
przegnają wiatry i chłody
a bez wybuchnie nam kwiatem
żonkilem narcyzem młodym
Bratki już po rabatach
mrugają do nas rozkosznie
krokusy w tak pięknych szatach
czekają na ciepły podszept 

Choszczno, 31.03.2022 r.
fot. Nina Jakubiszyn

niedziela, 27 marca 2022

WIOSENNA NOC...

 




Wiosenna noc... - © Elżbieta Żukrowska 

Wiosenna noc - usnęło szczęście
ptaszek mu śpiewa kołysankę
ty zbierasz rozmącone myśli
powtarzasz słów najlepszą mantrę

Gdy gwiazdy już zbledną na niebie
a nowy dzień jutrznia rozjarzy
odnajdziesz znów tak blisko siebie
ten słodki głos i chwilę marzeń

Wyciągniesz rękę jak po swoje
bo wszystko będzie najprawdziwsze
zapachnie maj kwiatowym zdrojem
dziewczyny się ustroją ślicznie...

Choszczno, 27.03.2022 r.
fot. internet

sobota, 26 marca 2022

*** (Ten list...)



Ten list, którego nie napisałeś...
Ta miłość, której nie wyznałeś...
I moja spóźniona łza....
Ten szum, co przemknął ponad nami,
Ten zapach bzu, dłoni aksamit.
Myśl zaplątana w snach...
Zdejmij pajęczą nitkę białą.
Zapomni o tym, co się stało.
Pozostał wspólny dach...
Choszczno, 26.03.2022 r.
Fot. własne

piątek, 25 marca 2022

SŁAWA UKRAINIE


 



Sława Ukrainie - © Elżbieta Żukrowska

Nad miastem niebo jasne, czyste,
a w szarym krzewie śpiewa ptak.
Zieleń chce pokryć listki wszystkie,
ale mu ciepła ciągle brak.

Na niebie ślady samolotów,
dziś takie gęste, że aż strach,
a smutne krzaczki żywopłotu
marudzą, że im żółci brak.

Lecz niebieskości i żółcienie
już się zebrały na sztandarach,
by wybrzmieć SŁAWA UKRAINIE
i wszystkim Ukraińcom sława!

Za tyle łez i krwi przelanej,
za trud wasz wielki i cierpienie
niechaj sztandary poruszane
śpiewają SŁAWA UKRAINIE!

Choszczno, 24.03.2022 r.
fot. z internetu


czwartek, 24 marca 2022

POETA SIĘ CIESZYŁ...

 





Poeta się cieszył... - © Elżbieta Żukrowska

Poeta się cieszył, bo znów wiersz uskrobał. 
Niby nic takiego - rozmowa z gwiazdami. 
W zasadzie monolog, wybacz mu kolego,
szeptał tajemnicę i bił się z myślami.

Skarżył się na ludzi, bo go nie czytają,
stracił czytelników wczoraj lub rok temu.
Taka nędza życia, wybacz mu kolego,
każdy przecież robi wszystko po swojemu. 

A te wiersze skromne, o życiu, miłości,
o tym co szarpie duszę,  tylko w imię czego?
Świt pogasił gwiazdy i poeta zamilkł.
Zamyślił, posmutniał. Wybacz mu, kolego.

Choszczno, 24.03.2022 r.
fot. własne

sobota, 19 marca 2022

INFORMACJA O POWIEŚCI

 
MOI DRODZY CZYTELNICY -

- będzie przerwa w publikowaniu powieści. Może tylko dwa tygodnie, a może aż miesiąc. Piszę ją cały czas, jednak nie tak szybko, jakbym chciała. Zatem bardzo proszę o wyrozumiałość i cierpliwość. 
A kwiaty są dla Was. 


piątek, 18 marca 2022

Cz. 39. Wrzesień 1975. W Polsce


 
STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska

Cz.39. Wrzesień 1975 r. W Polsce

Przedwieczorny telefon z Włoch nie przyniósł żadnych pocieszających wiadomości, chyba że „stan bez zmian” uznać za w miarę dobrą. Ręce w gipsie, miednica w usztywniających bandażach, rdzeń kręgowy nie został przerwany, bo nogi reagują na bodźce. Założono mu gorset usztywniający. Ale jest cały czas nieprzytomny. Krwiaka w głowie nie można usunąć operacyjnie. Trzeba mieć nadzieję, że się wchłonie. Pani Rybbing mówiła chaotycznie, czasem z rozpędu przechodziła na język szwedzki. Wreszcie się rozpłakała i oddała słuchawkę mężowi. Ten wprawdzie zapytał nawet, jak się Stefcia czuje, ale dalej mówił jeszcze bardziej chaotycznie niż żona. Podkreślał, że stan Liama jest prawie agonalny, że nie ma wielkich nadziei. Chwilami jego głos przechodził w szept lub w ogóle zanikał. Z tego, co mówił wynikało, że Stefcia ma przywieźć ze sobą dokumenty konieczne do zawarcia związku małżeńskiego we Włoszech, przetłumaczone przez tłumacza przysięgłego na język angielski, szwedzki i włoski. Może Liamowi wróci przytomność, a wtedy wzięcie ślubu tak go uraduje, że szybciej wróci do zdrowia. „Skąd ja w Wierzbinie znajdę tłumaczy przysięgłych? Ślub? Jaki ślub? Panu Rybbingowi najwyraźniej pomieszało się w głowie!”.
Jednak następnego dnia Stefcia wstała na tyle rano, by odwieźć ojca do pracy, a potem sobie zatrzymała samochód na objazd urzędów i tłumaczy. Zrobi co będzie mogła.
Wypiła z babcią i panią Marią kawę. Profesor jeszcze spał, bo pisał prawie do rana (dziś miał wracać do Krakowa na egzaminy poprawkowe).
Przymusiła się do zjedzenia kromki chleba ze szwedzkim masłem i plasterkiem swojskiego pomidora. Zadzwoniła do Ady oraz Kamila. Ada podobno coś wczoraj „czuła”, a Kamil zobowiązał Stefcię, by zadzwoniła do niego z Włoch i podała tamtejsze namiary, bo on przecież niedługo jedzie ze Stasiem do Rzymu. Może się spotkają. Może będzie w czymś pomocny. Te rozmowy, a następnie cały szereg odwiedzin po różnych urzędach nie pozwoliły Stefci rozpaść się na kawałki. Musiała być przytomna i konkretna, stryja Beli nie było, a więc załatwianie wszystkiego spadło na nią. Nauczyła się tak z marszu znajdować właściwe słowa by przekonać urzędnika, iż „niemożliwe” jest tylko czymś w rodzaju zapadni w urzędniczej głowie, czarną dziurą. Pytała wprost ile kosztuje usunięcie słowa „niemożliwe” i – o dziwo – żaden urzędnik się o to nie obraził. Kładła na biurko banknot o wysokim nominale, ale tak, by urzędnik to widział i przykrywała go swoją dłonią. Urzędnikom świeciły się oczy. Cofała swoją dłoń i dostawała dokumenty w czasie szybszym niż ekspresowo. „To był czas de-lux-torpeda” - powiedziała później Adzie i Kamilowi. Zabrakło jedynie dokumentów przetłumaczonych na język szwedzki – takiego tłumacza przysięgłego Wierzbina nie miała. Babci i ojcu o ewentualnym ślubie nie powiedziała, bo bała się, że może coś źle zrozumiała i tylko ośmieszy się przed najbliższymi. Ponadto stryj Bela, prócz kilku podpisanych in blanco kartek, zabrał ze sobą jej paszport, a i ten dokument należało przetłumaczyć, ale już była z tłumaczami umówiona. Kamil obiecał jej namiary na tłumacza języka szwedzkiego, co oznaczało, że musiała jechać do Krakowa. Nie miała czasu na płacz i na tonięcie z żalu. „Żdi mienia, a ja wiernus” - twoja wiara i czekanie mnie ocali – czyż nie tak mówił wiersz? Nie, nie podda się rozpaczy i zwątpieniu.
A później była wiadomość, że Liam przeszedł jakąś bardzo ciężką, rozległą operację, jeśli dobrze zrozumiała, to chyba usunięto mu śledzionę i jeszcze coś operowano, nie mogła się połapać w medycznym nazewnictwie. I mimo wszystko stan „prawie agonalny”... Głos załamanej i rozhisteryzowanej matki Liama... Nie, ona, Stefcia, nie będzie rwać włosów z głowy, bo będzie dobrze. Musi być dobrze. Jej najcudowniejszy Liam musi wyzdrowieć. MUSI! Krwiak się cofnie i przestanie uciskać mózg. A wtedy Liam odzyska przytomność. „Liam, moje kochanie, mój jedyny, Liam! Wracaj do mnie jak najszybciej! Wracaj, moja miłości!”. Zaszlochała krótko, boleśnie.
Kamil podał żądane namiary telefonicznie, ale wymógł na Steffi obietnicę, że go odwiedzi. Zapewne i tak będzie musiała poczekać na tłumaczenie, więc będzie miała godzinę lub dwie wolnego czasu. Zapewnił przy tym lekko żartobliwie, że będzie kawa i kremówki. Jeśli Stefcia zechce, to zadba też o jej włosy.
- Kamil! A jakie znaczenie mają teraz włosy?
- Bardzo duże. Stanowią także o twoim samopoczuciu. Chcesz lecieć do Włoch jak czarownica? Musisz wyglądać najlepiej, jak to tylko jest możliwe. Zmartwienie, zmartwieniem, ale gdy Liam wreszcie otworzy oczy, to ma zobaczyć prześliczną dziewczynę. Swoje marzenie. Swój długi sen. Nie waż mi się nie dbać o siebie. To jest rozkaz – jak w wojsku! Pamiętaj o tym.
Takie słowa były jej bardzo potrzebne. Postawiły ją do pionu – żadnego mazanie się, żadnych łez. „Mój kochany, czekam na ciebie jak w tym wierszu. Czekam z całych sił!”. Po przyjeździe do Krakowa i spotkaniu z tłumaczką wpadła w ramiona Kamila i – przytulona mocno przez niego – rozpłakała się histerycznie. Po raz pierwszy tak się rozmazała, nie umiała, nie dała rady nad sobą zapanować. Gładził ją po plecach i szeptał dobre słowa.
- Przepraszam, przepraszam – zaszeptała i ona, przyjmując pudełko z chusteczkami higienicznymi. - Nie chciałam tak płakać, nie chciałam histeryzować. Jesteś pierwszą osobą, która mnie objęła i przytuliła, i pewnie dlatego tak bardzo się rozsypałam. Już dobrze, już panuję nad sobą. Już jest w porządku – mówiła, nadal pochlipując i ocierając twarz.
Ktoś przyniósł kawę i ciastka. Usiedli oboje.
- Chcesz o tym opowiedzieć? - zapytał Kamil.
- Nie. To nie ma sensu. Tak samo, jak sam wypadek też nie ma sensu. Strasznie mi gorzko. Jest mi niewiarygodnie szkoda Liama i zmiata mnie na ziemię ta całkowita bezradność. Bo nic nie można zrobić. Czekanie nie jest moją najmocniejszą stroną. Już bym tam chciała być. Jest we mnie jakaś wiara, że moja obecność, mój dotyk, mogłyby go uzdrowić. To oczywiście kompletna bzdura. Ale pragnę tam być jak najszybciej.
- Rozumiem cię i jest mi bardzo przykro. Ale zjedz ciastko, nie możesz stracić sił. Wiem, że je lubisz. Nie za mocna ta kawa? A tak w ogóle, to co zamierzasz teraz zrobić?
Stefcia poprawiła się w fotelu i wzięła do ręki widelczyk. Chwilę obracała go w palcach, zanim odpowiedziała:
- Lecę do Włoch razem z ojcem i stryjem. Może nas trochę dużo, ale zależy mi, aby tato był przy mnie. W ostatnich latach zbyt często byliśmy rozdzieleni. Natomiast stryj zna kilka języków i nie pozwoli, by nam się stała krzywda. Bywał za granicą wielokrotnie, jest otrzaskany ze światem, zobaczy to, czego ani ojciec, ani ja byśmy nie dostrzegli. W zasadzie powinnam lecieć sama, ale żaden z nich do tego nie dopuści. Nie mówiąc już o babci. No i ten ewentualny ślub... Aż mam ciarki na plecach...
- A kto ten ślub wymyślił?
- Pani Rybbing. Kamil, myślisz, że ona tak poważnie? A jeśli – to czy powinnam...?
Kamil przeczesał palcami swoje włosy i zapatrzył się w okno.
- A co stoi na przeszkodzie? Przecież go kochasz – powiedział sięgając po filiżankę z kawą.
- Sądzisz, że miłość jest wystarczającą motywacją? Przecież myśmy nie zdążyli się poznać!
- Boisz się, czy to jest chłopak także na niepogodę?
- No właśnie...
- Ale z drugiej strony zrobisz wszystko, aby on wyzdrowiał?
- Całym sercem!
- Powiem ci bardzo brutalnie – w ostateczności są rozwody. Ale kto wie, jak zadziała na niego zawarcie małżeństwa? A nuż wpłynie dodatnio na proces zdrowienia. Tak czy tak – on musi być przytomny. To jest teraz najważniejsze. Tylko z przytomnym możesz wziąć ślub. Gdybym był na twoim miejscu nie wahałbym się ani chwili. Może być nawet ślub cywilny w szpitalu. Są konsulaty, właściwi urzędnicy, czasem załatwienie sprawy sprowadza się do wysokości wynagrodzenia, ale zapewne i we Włoszech są jakieś standardy, cenniki i tak dalej.
- Kamil, ja nie potrafię trzeźwo myśleć. Miotam się w sobie od miłości do jakiegoś absurdalnego przerażenia. Nie poznaję samej siebie!
Kamil pogładził jej rękę leżącą na stoliczku. - Ty nie czujesz wsparcia rodziny – powiedział smutnie.
- Po tamtym napadzie na mnie czułam się cholernie samotna. Nikt mnie nie przytulił, nie przygarnął, nie pocieszał, nie mówił, że będzie dobrze. Przez wszystko musiałam przejść sama. Stryj kupił mi kapelusik z woalką, abym mogła schować twarz... Tato nie siedział przy mnie i nie trzymał mnie za rękę. Później wyłożył słoną kasę na szwedzką klinikę – to fakt. Ale w pewnym sensie i tak mu się zwróciło, bo ma teraz dobre, nowe auto. A aż takich pieniędzy to on na mnie nie wyłożył. - Przerwała i zamyśliła się na moment. - Powiedz mi, dlaczego wszystko ciągle sprowadza się do pieniędzy? Chciałabym żyć w kraju, gdzie w ogóle pieniądze nie istnieją.
- A masz pieniądze na tę podróż?
- Tak. Liam mnie już wcześniej zabezpieczył. Jakby przewidział, że będę potrzebować większej sumy. Te korale też są od niego. Przysłał mi na imieniny...
- Czy to nie są przypadkiem szmaragdy?
- Tak. To szmaragdy. Mój zielony talizman od Liama.
Wzięła w dwa palce koraliki i uniosła je do ust.
- Bardzo go kocham. Bardzo kocham mego Liama. Czasem muszę to sobie mówić głośno....
- Steffi, zjedz to ciastko. Za chwilę zabiorę się osobiście za twoje włosy. Z tego co widzę, są w całkiem dobrym stanie – powiedział przesypując czarne pasmo w palcach. - Bałem się, że lato i słońce zrobią większe zniszczenie... Nałożę odżywkę, a mam taką specjalną dla ciebie... I podetnę je o dwa centymetry, Tyle wystarczy. Na co jeszcze oczekuję moja najmilsza klientka? - zakończył z sympatycznym uśmiechem.
- Chciałabym, abyś nauczył mnie splatać je w jakiś węzeł nad karkiem. Nie wiem, jak by to miało wyglądać, ale... Długie włosy czasem mi przeszkadzają, a ze względu na Liama z całą pewnością ich nie zetnę. Koński ogon jest trochę za prostacki... Dobry w Polsce, albo gdzieś na plaży. We Włoszech chciałabym wykazać się większą finezją. Kiedyś kobiety zaplatały takie koszyczki z warkoczyków na uszach, pamiętasz? A ja bym chciała takie coś nad karkiem. Ale to może być dla mnie za trudne...
- Jak zjesz ciastko, to weźmiemy się do roboty. I wszystkiego cię nauczę. To wcale nie jest trudne, nawet gdy sama musisz się tak uczesać. Pokażę ci dwie proste fryzury, a obie – jestem tego pewien – są w zakresie twoich możliwości. Dziś zmiękczę twoje włosy, aby były bardziej podatne na samodzielne układanie. A twój ojciec już wie o tym ewentualnym ślubie? - zapytał z zaskoczenia.
- No właśnie nie. I nie wiem, czy mam powiedzieć.
- Myślę, że tak. Niech się oswoi z tą myślą. Może przy okazji sam coś wymyśli? Steniulka, nie jesteś sama. Pamiętaj o tym. Mimo wszystko masz rodzinę. I przyjaciół też. No, głowa do góry i uśmiech proszę!


c.d.n. - ale jeszcze nie wiem kiedy. 
Na razie będzie przerwa w prezentowaniu następnych odcinków.

------------------------------ 
fot. tapeciarnia

środa, 16 marca 2022

Cz.38. Wrzesień 1975. Wierzbina


 STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 38. Wrzesień 1975 r. Wierzbina

Telefon w kuchni dzwonił długo, natarczywie. Profesor Rafalski szykował się już do wyjazdu z Wierzbiny, zbierał swoje drobiazgi, porządkował notatki. Pani Stefania i jego żona były na zewnątrz... Edward Żak oczywiście był w pracy, a Stefcia miała w tym dniu zakończenie praktyki w tej swojej „budowlance”. Zatem odebrał telefon, choć zrobił to bardzo niechętnie. Generalnie nie lubił telefonów. A później aż usiadł ze słuchawką w ręku, wysłuchał dość długiej przemowy w języku angielskim, po chwili kazał powtórzyć wiadomość. Zanotował numer telefonu. Zadał kilka pytań. Drżały mu ręce, w zasadzie cały się trząsł. Poprosił o powtórzenie wiadomości raz jeszcze i obiecał, że przekaże wszystko Stefci. Jak najskrupulatniej. Chyba doznał szoku. Nie mógł uwierzyć! Liam, ukochany narzeczony jego drogiej studentki, był w stanie agonalnym we włoskiej klinice. Spadł ze schodów wewnątrz budynku. Schody były jeszcze niezabezpieczone poręczą. Połamana miednica i ręce. Prawdopodobnie złamany kręgosłup. Rozbita głowa. Stan agonalny – powtarzał zbielałymi ustami. Stefcia ma przyjechać do Włoch najszybciej, jak to będzie możliwe. Najlepiej z osobą towarzyszącą. Może z ojcem. Zawiadomić, kiedy będzie. Na lotnisku będzie czekał samochód. I jak on ma to przekazać Stefci? No jak? To taka wiadomość, że nawet żonie i pani Stefani trudno powiedzieć...
Kobiety wracały przez werandę, bo tam by podjazd dla wózka inwalidzkiego. Jego żona trzymała na kolanach koszyczek z jajkami. Słyszał, jak wesoło rozmawiają, śmieją się. Wystarczyło jedno spojrzenie na profesora, aby babcia Stefania pojęła, że coś się stało.
- Pozwoliłem sobie odebrać telefon. Był z Włoch – przepraszająco powiedział Rafalski. Kiedy już zaczął mówić, jego słowa zmieniły się w potok.
Babcia usiadła przy stole i milczała. Była wstrząśnięta.
- Zrobię herbatę – zaofiarowała się pani Maria. Jej też trzęsły się ręce. - Biedna Stefcia. Chyba melisa będzie najodpowiedniejsza...
- Muszę zadzwonić do Beli – powiedziała babcia Stefania. Była zadziwiająco opanowana. - Może jeszcze nie wyjechał do tego Mozambiku czy tam Namibii...
Bela natychmiast przyjechał, a Rafalski jeszcze raz zrelacjonował rozmowę. Babcia Stefcia zadzwoniła do Edwarda, on tez zjawił się w kilkanaście minut potem. Ze szkoły wrócił Piotrek. Chyba on najbardziej był poruszony wiadomością – uwielbiał Liama. Jak powiedzieć o wszystkim Stefci? To był dopiero problem.
- Ja jej wszystko powiem – zadecydowała babcia, pozornie najbardziej ze wszystkich opanowana. - Ale obiadu dziś nie będzie. Nie mam do tego głowy. Jest trochę wczorajszej zupy, dla wszystkich nie wystarczy. Można otworzyć jakiś słoik z mięsem...
- Mamo, daj spokój. Komu się chce jeść w takiej chwili! - prychnął zdenerwowany Edward.
- Wszystkim. Jedzenie wnosi spokój i pozytywne myślenie. Może jakiś ryż do tego mięsa, bo ręce tak mi latają, że nie dam rady obrać ziemniaków.
- Mamo, spokojnie. Skoro tak, to zawołam Halinkę. A ty, Piotrek, przynieś jakiś słoik z piwnicy. Chodźmy do salonu. Zaraz przyniosę herbatę. I uspokójmy się. Na nic nie mamy wpływu. Można się tylko modlić. I czekać – kontynuował Edward. On też już się wziął w garść. Wiedział, że matka tylko z pozoru jest spokojna. Zaniósł tacę z herbatą do salonu i poszedł po pracownicę. Kazał jej przygotować obiad według swojego pomysłu z mięsem ze słoika. Podkreślił, że ma być i zupa, i ziemniaki i dobra surówka. I niech nie przychodzi do salony z pytaniami. Niech sama znajdzie w szafkach to, co będzie potrzebne.
Siedzenie w salonie w oczekiwaniu na powrót Stefci było jak swoista tortura. Rozmawiali. Gdybali. Po osiemnastej miał być następny telefon.
- Jutro z rana muszę jechać do konsulatu po wizy. I odwołać ten wyjazd do Somali. Do Włoch polecimy we trójkę: ty, Stefcia i ja. Od razu załatwię bilety na samolot. Mamo, ty będziesz musiała spakować Stefcię, bo ona na pewno nie będzie miała do tego głowy – zadecydował Bela. - Lepiej sobie zrób spis na kartce, bo ze dwa dni potrwa, zanim będą wizy. Nawet moje „chody” nie pomogą.
- A jaka tam jest teraz temperatura? Co mam jej spakować?
- Młody, wysportowany, zręczny mężczyzna... - nie mogła się powstrzymać pani Maria.
- Cuda też się zdarzają. Trzeba ufać. Trzeba wierzyć – cicho powiedział profesor.
Piotrek wtulił się w fotel z oczyma pełnymi łez.
Stefcia wróciła do domu uśmiechnięta, z pięknym bukietem róż. W kuchni zostawiła siatkę z blaszką po serniku.
- A gdzie babcia? - zapytała panią Halinkę.
- Jest w salonie.
- Mamy gości?
- Ja tam nie wiem – odburknęła kobieta znad garnka, właśnie doprawiała zupę.
- Mogę panią prosić o wstawienie kwiatów do wody? O, ten wazon będzie odpowiedni.
Tanecznym krokiem weszła do salonu. Po ogólnym „dzień dobry” podeszła do babci i ją ucałowała.
- Sernik był przepyszny! Bardzo ci dziękuję. Chwalono cię pod niebiosa! Ale... co to za zebranie? - zreflektowała się nagle. Nie czekając na odpowiedź wyjęła z torebki niewielką kryształową miseczkę. - Zobaczcie, jak mnie pięknie pożegnali. Dostałam też kwiaty... O co chodzi? Co się stało? Mówcie!
- Steniusiu, może chodźmy do twego pokoju – powiedziała podnosząc się z fotela babcia. - Tam porozmawiamy.
- Nie, nie – zatrzepotała rękoma Stefcia i usiadła na wprost ojca.
Pani Halinka zapukała do drzwi:
- Już jest obiad. Gdzie podać?
- Zjemy w kuchni, bo po co nosić tyle naczyń – zadecydowała pani Maria.
- Tato, babciu – mówcie!
- Twój Liam miał wypadek. Leży w dość ciężkim stanie w szpitalu. Oczywiście we Włoszech. Pojedziesz do niego – oświadczył spokojnie Edward. Głos mu się lekko łamał, przeżywał nie tyle nieszczęście Liama, co bał się o córkę. Są wiadomości, od których można oszaleć. Wiedział, jak bardzo Stefcia kocha swego narzeczonego.
- Jak ciężki to jest stan? - rzeczowo zapytała Stefcia.
- Powiedziałbym, że... bardzo ciężki – dodał Edward.
- Skąd wiecie?
- Dzwonił ojciec Liama – wtrącił się profesor. - Ja z nim rozmawiałem. Z młodym jest źle. Ma połamaną miednicę, ręce, poważny uraz głowy i uszkodzony kręgosłup. Po osiemnastej pan Rybbing zadzwoni ponownie. Było też coś o narządach wewnętrznych, ale nie zrozumiałem. Wypadek zdarzył się dziś rano. Nadal robią Liamowi badania. Po południu będzie wiadomo coś więcej. Możliwe, że będzie już po jakichś operacjach. Na razie trudno mówić o rokowaniach.
Stefcia siedziała wstrząśnięta, nieruchoma, jak martwa. Jej twarz zmieniła się w twardą maskę. Na chwilę zasłoniła ją dłońmi.
- Chodźmy do kuchni – babcia znów podniosła się z krzesła i wszyscy poszli w jej ślady.
- Jak to możliwe, że ja nic nie poczułam? - zdziwiła się Stefcia, wchodząc za innymi do kuchni. Nie zapytała, jak doszło do wypadku – stan zdrowia Liama był najważniejszy.
- Jeszcze jedno nakrycie, pani Halinko. Zje pani z nami – zadecydował Edward.
- I dla pana Smulczyńskiego. Niech go ktoś zawoła – poprosiła babcia.
Stefcia nie mogła jeść. Już zupa „rosła” jej w ustach. Ale nakazała sobie jedzenie, bo musi być silna. Jeszcze nie ogarniała całości, trudno było uwierzyć w ten wypadek. Jej Liam... Jej słoneczny, ciepły, radosny Liam... Jej szczęście, jej serce, jej wszystko! Liam – najpiękniejszy ze znanych jej światów. W ciężkim stanie. Nałożyła sobie garstkę ziemniaków, odrobinę mięsa i sosu. O surówce całkiem zapomniała, ale pani Halinka posunęła jej salaterkę. Stefcia gryzła, gryzła, gryzła i nie mogła przełknąć. W duchu upomniała siebie surowo – nie jest nikomu potrzebna jako rozmemłana i chlipiąca dziewczyna. To właśnie jest taki moment, że musi być silna i zdyscyplinowana – dla Liama. Dla babci i dla ojca. Dla wszystkich najbliższych. Patrzą na nią i obserwują, gotowi rzucić się na ratunek. Zatrzepotała powiekami, by rozgonić napływające łzy. Nie będzie płakać. Nie będzie! Siłując się z sobą zjadła cały obiad. Nikt nie będzie się nad nią litował. Jest silna. Poradzi sobie. Da radę. Dla Liama. Jest Żakówną! Ale na razie czuła w sobie pustkę i miała wrażenie, że rozpada się na milion kawałków... Liam! LIAM! Chwilę po tym obejmowała ją tak ogromna fala bólu, że zdawało się, iż zemdleje przy stole.
Po obiedzie poszła do siebie, by się uspokoić, ochłonąć, popatrzeć na zdjęcia Liama – bo nie mogła w wyobraźni zobaczyć jego twarzy. Boże – co to ma znaczyć? W głowie lęgły się tysięczne pytania o stan zdrowia ukochanego, ale odpowiedzi przecież nie było, bo na tym etapie być nie mogło. Jedno pytanie było bardziej przygnębiające od drugiego, niepewność szarpała jej serce. Ze zdjęciami w dłoni usiadła po turecku na łóżku, a następnie rozłożyła zdjęcia przed sobą. Patrzyła i przypominała sobie szczęśliwe chwile. Od czasu do czasu któreś zdjęcia podnosiła bliżej oczu. Liam roześmiany, z roziskrzonym wzrokiem, a tu tak zawadiacko uśmiechnięty. Uśmiechnięty, uśmiechnięty, uśmiechnięty! Echo tłukło się w głowie... Liam. Jej Liam. Miłość życia! Liam! Bolesny skowyt serca...! LIAM!
Zamiast „co dalej” była długa niewiadoma. Miała wrażenie, że zapada się w głęboki mrok, że ogarnia ją przytłaczająca czerń, brakowało jej powietrza, a klatkę piersiową ściskała boleśnie żelazna obręcz...
Delikatne pukanie do drzwi i do środka wsunął się Piotruś. Usiadł obok siostry i objął ją ramionami, trochę niezdarnie cmoknął w policzek. Patrzył na zdjęcia.
- Taki fajny facet... Co teraz będzie? - zapytał swoim dawnym, dziecięcym głosikiem.
- Liam wyzdrowieje i znów będzie wszystko dobrze.
- Wierzysz w to?
- Tak.
- Bo wiesz, ja przyszedłem ci powiedzieć o pewnym wierszu. Pani Maria mi go przeczytała po rosyjsku, a potem przetłumaczyła na polski. To jest wiersz o czekaniu i o wierze, która ocala. Jeśli będziesz mocno wierzyła, że Liam wyzdrowieje i do ciebie wróci – to tak się stanie. Bo wiara ocala. Wiara wszystko może.
- Chyba wiem, o którym wierszu mówisz: „Żdi mienia, a ja wiernus, tolko oczeń żdi”, czy tak?
- Tak. To ten wiersz. Wierz, czekaj i ocal Liama. Będę ci pomagał ze wszystkich sił!

c.d.n.
fot. własne

poniedziałek, 14 marca 2022

Cz.37. Koniec lata 1975 r. Wierzbina, grzyby, telefony. Iga


 
STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska

      Cz. 37. Koniec lata 1975 r. Wierzbina. Grzyby. Telefony. Iga.

      Na przełomie sierpnia i września przyszły deszcze, noce nadal były dość ciepłe, co zaowocowało niesamowicie obfitym wysypem grzybów. Wprost niebywałym! Od lat takiego nie było! Edward Żak dla swoich pracowników zorganizował kilka wyjazdów do lasu dwoma nyskami. I tak trwało przez cały grzybny sezon. A w tym roku podobno siadało się w jednym miejscu i cięło się cały kosz maleńkich grzybków. Rzadkość. Zatem pojechała do lasu także babcia Stefania, a pani Maria obiecała zrobić obiad. Profesor Rafalski miał chęć jechać, jednakże... nie znał się na grzybach, „więc po co zajmować miejsce prawdziwym grzybiarzom”. Pani Stefania nazbierała kopiasty kosz, a drugi dołożył jej kierowca, stary kawaler („Po co mi te grzyby?”). W zasadzie co roku dostawała od niego kilka koszy grzybów, bo co nazbierał, to i tak do niej przynosił. W zamian od czasu do czasu piekła mu ciasto drożdżowe, które uwielbiał, oraz dzieliła się bigosem, kiedy tylko gotowała tę potrawę.
      Pani Maria pomagała przygotowywać grzyby do suszenia, tylko najmniejsze były marynowane, jednakże w tym roku były same „tylko najmniejsze”, natomiast kurki – a w tym roku też było ich dużo – przeznaczone były do sosów. Nawet profesor Rafalski przyszedł paniom pokibicować przy oczyszczaniu grzybów, ucząc się przy okazji ich rozróżniania.
      - Muszę pojechać na grzyby – stwierdził w końcu. - Choćby dla samej przyjemności chodzenia po lesie. Kto wie, może okażę się dobrym zbieraczem? Tym bardziej, że lubię grzyby pod każdą postacią. Możemy pojechać razem już jutro, pani Stefanio? A może i ty pojedziesz, Marysiu, choćby po to tylko, by pooddychać leśnym powietrzem.
      - Jutro raczej nie mogę – powiedziała babcia Stefania - bo najpierw trzeba te trochę podsuszyć, a maluszki w occie pozamykać w słoikach. No ciasto muszę zrobić na imprezę, bo pojutrze mamy imieniny... To znaczy imieniny ma mój syn Stefan, czyli nasz Bela, i moja wnuczka.
      - To i pani chyba też? - podchwyciła pani Maria.
      - Ano też. Co roku imprezka odbywa się u Beli i to nawet wtedy, gdy on sam jest na wyjeździe. Basia z Belą mają bardzo dużo gości. Ja robię co roku sernik na zimno, a Stefcia szykuje sałatkę. Najczęściej jarzynową. A czasem dwie – jarzynową i śledziową. Muszę państwu powiedzieć, że lubię tę tradycję. Któregoś roku nawet mój trzeci syn, Tomasz, zjechał ze swoją żoną na te imieniny. Co to była za wspaniała impreza! Tyle lat temu, a ja nadal ją wspominam jako jedną z najwspanialszych! Widzieć moich trzech chłopców razem! Państwo też czujcie się na nią zaproszeni. Poznacie nasz miejscowy folklor – zakończyła z uśmiechem.
      Pod wieczór wpadł Bela i oficjalnie zaprosił Rafalskich „na wesoły kieliszeczek okowity”.
      - Czy rzeczywiście będzie okowita? - dopytywał się u Edwarda profesor.
      - Nie sądzę, teraz nie ma dobrego bimbru, chociaż w okolicy są tacy, co pędzą wódkę. Beli chodziło o „wodę życia”, jak potocznie mówi się na wyjątkowo mocny alkohol. A u niego zawsze jest bardzo mocny, bo ma dojście do gorzelnianego spirytusu.
      - I kobiety też to piją? - zdumiał się pan Rafalski.
      - Raczej nie. Najczęściej robią sobie słabiutkie drinki.
      - A pan?
      - Cóż? Kilku kieliszków nie odmawiam. Pitych obowiązkowo pod razowy, prawdziwie wiejski chleb.
      - Niesamowite! Ile on ma procent, ten gorzelniany?
      - Ponad dziewięćdziesiąt, chyba dziewięćdziesiąt pięć. Ale na stół jest podawany już rozrobiony, sądzę, że ma wtedy trochę poniżej sześćdziesięciu procent. A później czekamy na okowitę przez cały rok.
      - Macie tu bardzo interesujące życie i ciekawe zwyczaje. Żałuję, że Kraków jest tak daleko.
      Telefony i paczki. Noce spędzone na wspomnieniach, rozmyślaniach, na nadziei i na marzeniach... Oglądanie zdjęć w zasadzie bez końca – bo każdego dnia. Gorące fale obejmujące całe dziewczęce ciało Stefci już na sam widok uśmiechu Liama na zdjęciu, albo dzięki słowom szeptanym do telefonu. Tak trudno było skupić się na pisaniu pracy dyplomowej, bo myśl wciąż szybowały do Włoch, biegły do narzeczonego, do tego jedynego, ukochanego.
      Znów telefon.
      - Dostałem próbki zamówionych do hotelu materiałów. Kazałem uszyć szlafroki dla ciebie i całkowicie wykończyć kilka ręczników. Jeśli zdążą uszyć, to i pościel będzie. Powinienem jutro lub pojutrze dostać, to ci natychmiast wyślę, abyś sama oceniła jak wyglądają tkaniny. Na tym etapie można jeszcze zmodyfikować kolor, więc przyjrzyj się uważnie i oceń. Chciałbym, aby wszystko było idealnie zgodne z twoim gustem, bo końcu to twój hotel. - Zadowolony śmiał się do słuchawki. - Muszę już myśleć o skompletowaniu załogi – dodał poważnie. Tego w ostatniej chwili nie da się zrobić. A w gruncie rzeczy to już jest ostatnia chwila... Poza tym choć część pracowników musi mieć doświadczenie hotelowe, nie chcę ludzi prosto z ulicy. Dałem ogłoszenie w kilku gazetach, pewnie zaraz będzie wysyp zgłoszeń.
      - Mam nadzieję, że znajdzie się tam miejsce chociaż dla kilku moich rodaków...
      - Polacy są wszędzie, więc będę miał twoją prośbę na uwadze... A tęsknisz troszkę za mną?
      - Troszkę? Ogromnie tęsknie!
      - To przyjedź do mnie, jak tylko zakończysz swoją praktykę. Marzę o tym, by ciebie przytulić. Zamknąć cię w ramionach i całować bez końca. Tak bardzo cię kocham! Nie mogę bez ciebie żyć. Nie mogę być bez ciebie – powtórzył gorącym szeptem.
      - Och, Liam... Ty wiesz, że czuję podobnie. Ale musimy wytrzymać. Musimy.
      - To się robi coraz trudniejsze. Patrzenie na twoje zdjęcia to dla mnie zbyt mało. Marzenia... Tonę w nich! Czasem aż przeszkadzają mi w pracy. Jest jakaś myśl, błysk taki, i już cię mam przed oczami, a ręce same chcą cię zamknąć w uścisku, chcę czuć twój zapach, smakować twoje usta, oddychać tobą... Moja kochana cudowna dziewczyno – przyjedź tu jak najszybciej! Tak bardzo cię pragnę!
      - Och, Liam... Ty jednak jesteś trochę szalony!
      - Wziąłbym sobie dwa dni wolne i przyleciał do ciebie chociaż na moment, ale pewnie już nie mógłbym zapanować nad swymi pragnieniami, a przecież obiecałem tobie... I w pewnym sensie twemu ojcu... Chociaż on zapewne do końca mnie nie zrozumiał. Kochanie, weźmy ślub wcześniej, nie czekając na ukończenie studiów. Przecież nie musimy aż tak długo czekać.
      - Myślę, że jednak musimy. Chcę być wolna, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Nie od ciebie, ale od nauki i obowiązków.
      - Jesteś moim ptakiem. Moją ukochaną jaskółeczką! Kocham cię do szaleństwa!

      Ale były i inne telefony. Chociażby ten od Igi – pytała, czy może wpaść na godzinę lub dwie do Wierzbiny, bo będzie w pobliżu, ale niestety, nie sama, bo z siostrą i jej mężem.
      Rzeczywiście przyjechali po piętnastej, wypili kawę, pojedli babcinego ciasta i pojechali dalej, bo gdzieś tam u rodziny mieli umówiony nocleg. Obie – Iga i Stefcia – cieszyły się ze spotkania. Szybko uciekły z werandy do pokoiku na piętrze, gdzie mogły wymienić ploteczki. Najważniejsza z nich, to planowany ślub Doroty Baranieckiej i Marka Szkiłądzia, ale jeszcze bez oznaczenia daty.
      - Wyobraź sobie, że Marek się oświadczył Dorocie! Wszystko było bardzo skromnie, jednak razem z Dorotą pojechali także do jej rodziców, no i teraz już jest oficjalnym narzeczonym. Chyba zadziałał twój przykład!
      - O, to świetnie.
      - Dorota trochę się bała, że już znudziła się Markowi, że lada moment może ją zostawić. Teraz czuje się bezpieczniejsza.
      - Przecież on ją bardzo kocha!
      - Ale widzisz, co to się może dziać w kobiecej głowie... Fajnie tu mieszkasz. No i profesor Rafalski... Super! Wyrobiłaś sobie niezłe chody.
      - O, chyba nie o to tu szło. Pani Rafalska dobrze się u nas czuje i to się liczy. Mówiła, że chętnie została by dużo dłużej, nawet przez całą jesień, o ile to by nam nie przeszkadzało. Ma tu już swoich znajomych, nawiązała nawet coś na kształt przyjaźni. Narzeka jedynie na wysokie krawężniki, a tych u nas nie mało, więc nie wszędzie może sama jeździć. Na szczęście ludzie są uczynni, pomagają, nie śpieszą się tak jak w Krakowie. Bardzo polubiła nasz środowy targ, jeździ co tydzień na ryneczek. A i park jest dosłownie za płotem... Ostatnio pomagała babci robić knedle ze śliwkami. Na pewno się nie nudzi. I ma z kim porozmawiać. Jedno mnie tylko dziwi – żadne z dzieci nie wpadło do nich w odwiedziny, a i telefonów też zbyt wiele nie było. Może dlatego pani Maria tak zachwycona naszą rodziną. W zasadzie u nas wciąż się coś dzieje!
      Iga rozglądała się po królestwie Steffi – na pierwszy ogień poszły zdjęcia, bo Iga nie widziała tych zaręczynowych z kawiarni. Było przy tym mnóstwo achów i ochów, zachwytów nad Liamem, ale i nad Stefcią. W oko Igi wpadły także firany - „od razu widać, że zagraniczne!”. I sam pokoik – taki przytulny, kobiecy, pachnący Stefcią.
      - To nie ja! To nasze frezje, Uwielbiam ich zapach – tłumaczyła się Żakówna.
      - Wszystko mi się u ciebie podoba! Podoba mi się weranda, ogród, zieleń. Mieszkasz w fantastycznym miejscu i chyba nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy!
      - Lubię mój dom i całe to otoczenie. Generalnie jest tu spokojnie i cicho. Nie na darmo ulica nazwana jest Cichą. Ale to się zmieni, bo niedaleko stąd, mniej więcej w odległości pół kilometra, mają budować osiedle. Takie blokowisko. Podobno ma stanąć osiem naprawdę dużych bloków, zadaje się stu rodzinnych. Wyobrażasz sobie? Sto rodzin razy osiem bloków, a w każdej rodzinie kilka osób... Całe miasteczko z tego wyjdzie! I cały ruch będzie się odbywał ulicą Cichą. Ona jest nawet za wąska! Wiosną ma ruszyć budowa. A wtedy nie będzie ani spokojnie, ani cicho. Same tylko maszyny budowlane na początek narobią hałasu, nie mówiąc o tym, że jezdnia ulegnie całkowitej dewastacji.
      - A kiedy znów przyjedzie twój chłopak?
      - On chce, abym to ja do niego przyleciała, gdy tylko skończę praktykę. Jeszcze się zastanawiam. Babci mi szkoda. Za dużo spada na jej głowę. Ale może się wyrwę chociaż na kilka dni. Strasznie tęsknię za Liamem. On mówi, że ma teraz tak gorący okres, że sam z Włoch nie może przylecieć. Trwają prace wykończeniowe, więc musi wszystkiego pilnować. Każdy szczegół jest ważny. Już mu coś źle zrobili, chyba poręcze schodów, robią właśnie poprawki... No i już szuka ludzi do pracy. Namawiam go na przyjazd, bo tu by trochę odetchnął innym powietrzem, odpoczął by odrobinę. Liam jest jednak bardzo odpowiedzialny, a jego wspólnik wraca dopiero na ostatnich dniach września. Być może nawet wtedy nie będzie mógł się urwać, bo wiesz, jak to jest: trzeba wszystko przekazać, uzgodnić, wypracować wspólne zdanie. Cały Liam. I wiesz? Ten hotel będzie się nazywał „Hotel Steffi”.
      - Łał! To wspaniale! Ale z ciebie szczęściara! Nie dość, że chłopak jak malowanie, że świata za tobą nie widzi, to jeszcze bogaty i szczodry. W czepku się urodziłaś!
      Stefcia, choć miała ochotę pokazać kilka włoskich fatałaszków – teraz się powstrzymała, nie będzie się chwalić, bo Idze może być przykro. Zamiast tego zapytała o sprawy sercowe.
      - Klapa – odpowiedziała Iga. - Na całej linii klapa. Miałam nadzieję, że może w te wakacje kogoś poznam, ale niestety. Co ma wisieć – nie utonie. Gdzieś w świecie czeka na mnie ten właściwy. Ale przygodę miałam. Nad Mamrami mieliśmy ognisko. Nie my jedni zresztą. I przypałętał się jakiś młodzian. Bary szerokie, dupka wąska, nogi odpowiednio długie – było na kim zawiesić oko. Nawet mi się podobał. I akurat do mnie zaczął smalić cholewki. Chłopaki, jak to chłopaki, poczęstowali go piwem, jednak widzą, że on tak tylko na krzywy ryj. Ale nic. Wziął drugie piwo i dalej do mnie startuje. A ja nie taka znowu głupia. Pokpiwam z niego, aby tylko nie pokazać, że mi się podoba. On nawet mówi z sensem, ale to mi się nie podobało, że nie miał zamiaru dołożyć się do piwa. W pewnym momencie od innego ogniska przychodzi do mnie dziewczyna. Na oko studentka tak jak ja. I pyta mnie po cichu, czy czasem nie mam w zapasie podpasek. Miałam. W takiej sytuacji każda dziewczyna śpieszy drugiej z pomocą. Więc zapraszam ją do namiotu i chcę już grzebać w swoich klamotach, a ona mi mówi, że to nie o podpaski chodzi, a o to, by mnie przestrzec przed tym Gigi L'amoroso. Podobno już od kilku dni tak się pęta przy ogniskach, tu zje, tam łyknie piwo, a gdzie indziej nawet poderwie dziewczynę. Radzi mi uważać, bo to mocno podejrzany typ. Radzi nie dawać mu swego adresu, telefonu, a jeśli się uda, to nawet nie podawać nazwiska. Oczywiście wzięłam sobie te porady do serca, bo żadne kłopoty nie były mi potrzebne. Później był następny facet... Następny absztyfikant był brzydszy, ale bardziej sympatyczny. Wieczorem nie widziałam, jednak patrzę w dzień – a on ma wyraźny, jasny ślad po obrączce! Na innych osobników już nie zwracałam szczególnej uwagi. Nic na siłę. Chłonęłam krajobrazy, zwiedzałam różne obiekty, cieszyłam się siostrą, dużo się opalałam, siedziałam w wodzie. Odpoczywałam. W końcu po to tam pojechałam, a nie po chłopaka. Nie muszę mieć chłopaka. Na wszystko przyjdzie czas. Nie mniej – szczęścia to raczej mi brak.
      - Iguś, życzę ci wielkiej, płomiennej miłości. Mam nadzieję, że za kolejnym zakrętem czeka na ciebie ten wymarzony i jedyny.
      - Chciałabym... Wiesz? Tak bardzo po babsku tęsknie już za miłością. Za wielką, prawdziwą miłością. Taką jak twoja. A przy tym ten mój przyszły nie musi być tak obłędnie bogaty. Niech tylko ma sprawną głowę i ręce, a poradzimy sobie. No, na nas chyba już czas. Zrywamy się do lotu. Cudnie mieszkasz i tego ci zazdroszczę. A... nie możesz coś zrobić, aby to blokowisko rozpirzyć? Niech budują z drugiej strony Wierzbiny. Pomyśl o tym.
      - Nie żartuj. Co ja tam mogę. Nawet bym nie wiedziała, jak się za takie rozpirzanie zabrać.
      - To akurat jest proste.
      - No co ty mówisz?
      - Wystarczą kwity, że teren jest zbyt podmokły, niestabilny. I już jest po budowie.
      - Do tej pory to oni mają wszystkie badania gruntu, plany i co tam tylko jest potrzeba.
      - Dziewczynko – myśl. Przecież zawsze mógł wkraść się jakiś błąd.
      - O, nie dam rady. Za chuda w uszach jestem.
      Iga podniosła się z kanapy i bezceremonialnie rozrzuciła na stoliku zdjęcia.
      - To zdjęcie ci zabieram – powiedziała z uśmiechem - bo muszę mieć jakąś pamiątkę, dowód na to, że byłam w Wierzbinie. Misia (siostra) zapewne narobiła mnóstwo zdjęć, bo ona jest maniakiem fotografii, ale ta fotka będzie tylko moja. Daj buziaka i już lecę na dół.

c.d.n.
fot. tapeciarnia

sobota, 12 marca 2022

Cz.36. Lato 1975 r. Wierzbina. Rozmowy telefoniczne

 


STEFANIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 36. Lato 1975 r. Wierzbina. Rozmowy telefoniczne

Stefcia była umówiona z Liamem – miał do niej dzwonić we wtorki, czwartki i soboty około godziny osiemnastej. Zostawiała wtedy swoje notatki i książki, schodziła na dół, jeśli ojca nie było w domu, to odbierała telefon w jego pokoju. Jeśli był – to w kuchni, ale wtedy babcia dyskretnie kuchnię opuszczała, aby ukochana wnuczka mogła swobodnie rozmawiać. Nie znała języka angielskiego, lecz czasem sama intonacja głosu była bardzo wymowna.
W pierwszej rozmowie opowiadał o tym, jak doleciał, jak zainstalował się w obcym hotelu oraz o postępie robót w nowym obiekcie. Już postanowił, że hotel będzie nosił jej imię – Steffi. Teraz chciał, aby podała mu jakiś polski symbol – drzewo, ptaka lub inne zwierzę, coś, co by się kojarzyło z Polską. Powiedziała, że musi się zastanowić, choć pierwszą myślą był orzeł. Objaśniał ją, że nazwa „Hotel Steffi” znajdzie się na wszystkich ręcznikach, na pościeli, szlafrokach, obrusach, bibelotach, nawet na kuchennych ścierkach. Czy to ją irytuje?
- A obok tego ma być jaskółka, bocian lub żubr – zdecydowała w jednej z rozmów Stefcia. - Jeśli chodzi o bociana lub jaskółkę, to nie dawaj czerni, a na przykład połyskliwy kolor szaro-niebieski. Natomiast jeśli chodzi o żubra, to nie mam pojęcia w jakim ma być kolorze.
- Szaro-niebieski i połyskliwy? - upewniał się. - Dobra, porozmawiam z moim grafikiem. Żubr mi nie leży – jest za ciężki i do tego goście pomyślą, że to amerykański bizon. Natomiast stojący bocian może być nawet jako nóżka do lampek nocnych, a lecący - pięknie będzie wyglądał na takim szlaku idącym przez cały ręcznik. Niemal każda rzecz będzie ozdobiona twoim imieniem i tym bocianem... Chociaż jaskółka to też wdzięczny temat... Zobaczymy, co na to powie mój grafik.
Wśród takich poważnych dyskusji ni z tego ni z owego nagle mówił, że bardzo ją kocha i niewyobrażalnie tęskni. Innym razem powiedział, że znalazł czas i zrobił dla niej zakupy: bielizna i perfumy, pończochy, szampony i kremy znanych i cenionych marek, coś tam jeszcze, coś tam jeszcze, mnóstwo drobiazgów. I trochę słodyczy dla Piotra oraz bluzka dla „pani babci” i męskie kosmetyki dla Edwarda.
- Już po wysłaniu paczki uświadomiono mnie, że ty u siebie zapłacisz za wszystko kosmicznie wysokie cło. Na dodatek paczka zapewne będzie długo na tym cle leżała. Następną przekażę przez zaufanego Polaka wracającego autem do Polski. Już wiem, jak to zorganizować i w związku z tym mam w planie następną wędrówkę po sklepach.
Nie pomogły słowa, że jej nic nie potrzeba, że ma absolutnie wszystko, bo on już wie, jak to „wszystko” wygląda. A poza tym niech mu wreszcie pozwoli być mężczyzną. Mężczyźni są od dawania prezentów, a kobiety mają je przyjmować. I zawsze pięknie wyglądać. Szczytem marzeń jest, by były przy tym szczęśliwe.
Pytał Stefcię, jak jest ubrana w chwili rozmowy. Jakiego koloru jest jej bielizna. Co dziś robiła. Dlaczego znów ma nieumalowane paznokcie, przecież mu obiecała! I w żadnym wypadku nie wolno jej obcinać włosów.
- Chciałam podciąć, nie obciąć - cierpliwie tłumaczyła różnicę.
- Wytrzymaj do powrotu do Krakowa. Kamil najlepiej zadba o twoje włosy.
Pytał, czy często jeździ jako kierowca i czy auto się dobrze spisuje. Gdy zaczęła pracę w „budowlance” - poszerzył się zakres pytań. Kto i czego ją uczy, czy ludzie są sympatyczni, czy to, co robi jest ciekawe. A w zasadzie to nad czym pracuje. I jaki jest dyrektor, czy czasem jej nie podrywa. Ulżyło mu, gdy się dowiedział, że Stefcia nie jest tam panienką do parzenia kawy i herbaty, że robi jakąś analizę i nawet sporządziła bezbłędnie sprawozdanie do ZUS-u. Dla Liama wszystko było ważne – w tym także jaką ma fryzurę, jakie buty i czy pamięta o swoich lekach, czy zasłania twarz przed słońcem i który kapelusz najbardziej lubi. Któregoś dnia trafiły na jej biurko karty drogowe pojazdów ciężarowych. Opowiadała Liamowi o tym, jaka bardzo zakłamany jest ten dokument, prawdopodobnie najbardziej fałszywy dokument w Polsce. Uczono ją „odkłamywać” zawarte tam zapisy. Wszystko to było dla Steffi nowe i jednocześnie bardzo interesujące. „Steffi” - ostatnio tak zaczęła się przedstawiać.
Przy okazji innej rozmowy Liam powiedział, że już zamówił dla niej nowy samochód i pytał, a jakim ma być kolorze. Na gwałtowny sprzeciw Stefci podkreślił z przejęciem, że jest przecież narzeczonym, ma teraz dużo większe prawa do ingerencji w jej życie, a wszelkie sprawy finansowe między nimi są poza wszelką dyskusją.
- To jaki kolor? - nie odpuszczał.
- Ciemno zielony. Taki butelkowy.
- Oj, to będziesz słabo widoczna na drodze. Może jednak biały, tak jak tamto auto.
- Nie brałam pod uwagę bezpieczeństwa. Masz rację. Niech będzie biały.
- Oczekuję od ciebie zaufania, moja najdroższa. Kocham cię i jestem twoim narzeczonym, a więc prawie mężem. Finanse są wykluczone z naszych rozmów. To jest ta sfera, o której ja decyduję w całości, nie pytając o twoją zgodę. Proszę, abyś to zaakceptowała bez dalszych zbytecznych buntów. Kocham cię i szanuję, ale w tej sprawie proszę o daleko posuniętą uległość. I nie ustąpię. Steffi, zaufaj mi. Chociażby z miłości do mnie, gdyż mam nadzieję, że i ty mnie kochasz. Kochasz?
- Liam...
- W zasadzie chyba nigdy nie powiedziałaś, że mnie kochasz...
- Powiedziałam! Nie pamiętasz?
- Jakoś nie... Dlaczego tego nie pamiętam?
- Bo mówiłam po polsku...
- Aaaa... Tak, teraz przypominam sobie tamten moment... To może teraz powiesz po angielsku? Chciałbym zyskać tę pewność...
- Nie mogę.
- A to dlaczego?
- Jak przyjdzie na to czas, to ci powiem. Musisz być cierpliwy. Na razie uczę się twego języka z płyty. Ktoś mi podrzucił trzy takie płyty. Staram się dla ciebie. Bądź cierpliwy.
- A to wspaniała niespodzianka! Uszczęśliwiasz mnie, moja najdroższa! Tego się nie spodziewałem.
- Liam, jesteś dla mnie najważniejszym człowiekiem na ziemi. Ale na inne słowa musisz trochę poczekać. Miałam ci na razie nie mówić o tym, że się uczę. Straszna papla ze mnie.
- Bardzo dobrze, że powiedziałaś. Cieszę się. Moje serce zaczęło bić w szybszym rytmie. Jesteś wspaniała, cudowna, moja najukochańsza mała kobietko.
Każda rozmowa trwała blisko godzinę, albo nawet dłużej. Ciężko było im się rozstać.
Zanim przyszła paczka wysłana przez Liama pocztą – dostarczono Stefci neseser pełen różnych włoskich dobroci – słodyczy i bakalii, przypraw kuchennych, pończoch, rajstop i bielizny dla obu pań, zawierał też cztery kupony pięknych damskich materiałów na sukienki lub garsonki. A także firany do pokoju Stefci. I dwie eleganckie piersiówki – wiadomo dla kogo!
W krótkim czasie dostarczono następny neseser, a w nim zestaw kluczy samochodowych dla Edwarda, doskonały podnośnik samochodowy i inne bardzo „męskie” akcesoria. Dla babci była narzuta na łóżko, utrzymana w srebrnoszarej tonacji, oraz elegancka, modna czarna torebka. Dla Piotrusia był „podręczny zestaw czekoladowy” i kilka par skarpetek. A Stefcia aż była zdziwiona, że dla niej nic nie ma.
- No zobacz, babciu – poskarżyła się po przejrzeniu zawartości nesesera – on o mnie zupełnie zapomniał! A ja już tak przywykłam do prezentów od niego...
- Nie zapomniał, nie zapomniał, tylko ukrył w mojej torebeczce – powiedziała babcia podając Stefci wąskie a długie puzderko podpisane „Steffi”. W środku były koraliki z drobnych, zielonych szmaragdów.
- Jest jakaś karteczka – dodała babcia. - Przeczytaj, bo znów po angielsku.
- Ależ cudne! - zachwyciła się dziewczyna i natychmiast zapięła je na swojej szyi. Od tamtej pory prawie ich nie zdejmowała. Srebro z bursztynem, które wcześniej dostała od Liama, też lubiła, jednak nie nosiła codziennie. Zerknęła na karteczkę. – O, to nasze prezenty imieninowe! Nie sądziłam, że zapamięta.
Gdzieś słyszała, że elegancka kobieta nie nosi sztucznej biżuterii, lepiej nic nie mieć na szyi, niż zadowalać się tandetą. To był ten czas, kiedy robiono naszyjniki z rogów jelenich, pokrojonych w cieniutkie plasterki albo nawet z plasterków drewna, z nasion jabłek i dyni, z korków od butelek, z kory drzewnej, z trójkącików papieru skręconych w odpowiedni sposób. Wszystko to było zazwyczaj malowane i lakierowane – fantazja bez granic! – następne nawlekane na mocne nici lub łączone kolorowymi drucikami. Stefcia takich „cudeniek” nigdy nie miała, ale jej koleżanki nosiły je nagminnie. Jedna z nich zakładała kilka sznurków jednocześnie, długich, sięgających pępka. A Iga ze stancji często przypinała do swoich sweterków i bluzeczek niewielki zestaw kolorowych, sztucznie barwionych, piórek. Tę broszkę – bo piórka były przymocowane do ciemnego kawałka kory - zrobił jej młodszy brat, więc nosiła ją jak swój talizman.
A teraz Stefcia miała szmaragdy od Liama. Złoty pierścionek zaręczynowy z brylantem od Liama. Srebro z bursztynami od Liama. Białe perły od cioci Zuzanny. I złoty łańcuszek z medalikiem po swojej mamie. Była jeszcze złota obrączka po mamie, ale na razie oficjalnie ojciec jej Stefci nie przekazał. „Bogaczka ze mnie!”.
Przy okazji innej rozmowy Liam powiedział, że odwiedził go brat Olof.
- Obgadaliśmy cię dokładnie, a nawet tęgo popiliśmy przy tej okazji – przyznał się. - Wiesz? Mój brat twierdzi, że oba te przywiezione z Krakowa obrazy to tylko kicze, bohomazy. Prawie pokłóciliśmy się na ten temat! Nawet jeśli Olof ma rację, to i tak oba mi się nadal podobają. „Kobieta w czerwieni” stoi w mojej sypialni tak, abym miał ją łatwo przed oczami. Patrzę i wyobrażam sobie, że to jesteś ty. Ustawiłem cały szereg twoich zdjęć, wszędzie gdzie się tylko dało. To znaczy w moim niby-apartamencie. Bo chcę mieć cię zawsze w zasięgu wzroku. Siedzę w fotelu lub leżę na kanapie i wpatruję się w ciebie. I myślę o tobie. I wspominam. Wszystkie nasze gorące chwile rozpamiętuję i ciągle się nimi cieszę. Widzę ciebie w przeróżnych sytuacjach i nie mogę przestać zachwycać się tobą. Jesteś cudowna, a zdajesz się całkiem o tym nie wiedzieć. Cieszę się, że mogłem być w Polsce, w twoim domu, poznać twoich bliskich. To mi dało pełniejszy obraz ciebie i twojego życia. Mogę sobie ciebie wyobrażać, słyszeć co mówisz, widzieć, jak reagujesz na różne zdarzenia. Mam pełny obraz ciebie w twoim środowisku i bardzo mnie to raduje. Kocham cię, moje śliczna, cudowna dziewczyno. Na całym świecie nie ma takiej jak ty. Olof złożył nam gratulacje. Cieszy się, że się zaręczyliśmy. Cieszy się, że się wreszcie zakochałem. I oczywiście pytał, kiedy nasz ślub. On również uważa, że jesteś prześliczna, zachwycająca! Hej! Jesteś tam? Wcale się nie odzywasz!
- Lubię cię słuchać. Lubię kiedy tak mówisz. Cieszą mnie twoje słowa. Liam, ja też żyję wspomnieniami. Ale także marzeniami o bliskich wspólnych dniach. Rok szybko minie, pobierzemy się i już nic nas nie rozłączy.
- Wiesz, moja jedyna? Nie miałem pojęcia, że można tak bardzo kochać, że miłość jest tak silna, tak wszechogarniająca. W tej chwili ten rok czekania na ciebie wydaje mi się ogromnie długim czasem. Pamiętasz jeszcze moje pocałunki?
- Pamiętam... Pamiętam dużo więcej. Te wspomnienia wywołują we mnie specjalne dreszcze... Wiesz, co mam na myśli... Liam, są takie chwile... No, nie jest łatwo. Ale wytrzymamy. Przecież to nie jest długo. Może wracając z Włoch znów zajedziesz do mnie? Dziś nawet moja skóra tęskni za twoją skórą. To nie są moje słowa, gdzieś to kiedyś czytałam lub słyszałam, a dziś wiem, że to najprawdziwsza prawda.
- Moja kochana – cicho westchnął Liam.
- Mój ukochany...
- Tak łatwo zapominam o otaczającym mnie świecie! Moment wspomnień, a już tonę cały w marzeniach. Straszny romantyk się ze mnie zrobił. Aż muszę się pilnować!
- A gdzie się stołujesz? Od dawna miałam cię o to zapytać, a zawsze zapominam.
- Znalazłem w pobliżu taką niewielką włoską knajpkę. Początkowo przestraszyła mnie kolejka – bo tam zawsze jest kolejka. Ale później przekonałem się, że serwują wspaniałe włoskie dania, przyprawione tak, jak lubię. Oczywiście dużo makaronu z różnymi dodatkami. Rewelacyjne pierożki i sałatki. I idealnie palona kawa, prawie jak szwedzka. Jest bardzo tanio i bardzo smacznie. Teraz już wiem, w jakich godzinach jest najmniej ludzi. Tam jedzą zwykli ludzie, często w roboczych ubraniach, na przykład wpadają na śniadanie prosto z budowy, czy coś w tym sensie. Żadne tam białe koszule i garnitury. Ja też nie chodzę w garniturach, a w letnich spodenkach i podkoszulkach. Nie uwierzysz, jak już jestem opalony, a wcale się o to nie starałem. I dorobiłem się kilku piegów na nosie, co bardzo zabawnie wygląda na facecie. Co innego, gdybym był kobietą.
- Chronisz głowę? Jakaś czapka...
- Nie, nie lubię czapek. Włosy mi chyba wyblakły na słońcu, bo są zdecydowanie jaśniejsze.
- Tak dużo przebywasz na dworze?
- Dość sporo. Ostatnio nadzorowałem kopanie basenu i takie tam inne ziemne prace koło budynku. Niedługo według prognoz mają ustąpić upały, a wtedy będziemy sadzić krzewy, takie już podrośnięte, i trochę drzewek. Reszta nasadzeń będzie w październiku, a może jeszcze później.
- A ten alkohol... Ty często pijesz?
- Wiedziałem, że o to zapytasz! Nie, Steffi. Nie jestem alkoholikiem. Piję tylko okazjonalnie. Z bratem nie widziałem się już od początków maja. Poszliśmy tu na piwo, a skończyło się na zbyt wielu szklaneczkach mocniejszego napitku. Wiem, że o nas, Szwedach, mówi się, że lubimy ostro popić. Ale ja naprawdę nie piję często. Co innego kieliszek wina do obiadu. Uwierz mi – naprawdę nie przesadzam z piciem.
- Boję się alkoholików, na szczęście w mojej rodzinie to się nie zdarza.
- A... nosisz koraliki?
- Noszę prawie każdego dnia. Bardzo mi się podobają. Są prześliczne!
- Udało ci się kupić ramki do zdjęć?
- Na razie nie. Nie ma ładnych, wszystko jakaś niby pozłacana tandeta, takie byle co. Ale na pewno dostanę w Krakowie. Lato tak szybko przeminęło... Pomyśleć tylko – jeszcze trochę, a będę musiała tam wracać... Ale mam tam wspomnienia wspólnych chwil z tobą i to jest cudowne! I wciąż ekscytujące... Te twoje ręce... I usta... I ty, całkiem nagi, tak skóra przy skórze...
- Kiedy przyjadę, a przyjadę na pewno, uwiężę twoje ręce wysoko nad głową, byś nie mogła przeszkodzić mi w tym, co już dla ciebie zaplanowałem... Wyobrażam sobie, jak w ciebie wchodzę, jak czuję twoje gorące wnętrze, i jak przyjmujesz mnie chętna, gotowa, spragniona...
- Liam
- Ty... Nasza miłość... I niewyobrażalna rozkosz! O tym nie można opowiadać. To wszystko trzeba czuć. Doskonale rozumiem to twoje sformułowanie – skóra tęskni za skórą. Tęsknie do twego ciała, zapachu, dotyku, gorącego uścisku i głębokich pocałunków. Tęsknie do ciebie ponad wszelkie wyobrażenie!
- Liam!
- Kocham cię moja maleńka. A ramek już nie kupuj, biorę to na siebie.
Przy okazji innej rozmowy zasypał Steffi najczulszymi słowami. Wsłuchiwała się w jego słowa i aż płonęły jej policzki – tak wiele było w nich czułości i miłości. I tęsknoty. Prawie zawsze zapewniał ją, że jest śliczna, najpiękniejsza, cudowna!
- Ale moje blizny... One mnie bardzo oszpecają - oponowała słabo.
- Dzięki nim ciebie poznałem, więc je kocham. Zostałaś nimi naznaczona specjalnie dla mnie. Dzięki nim przyjechałaś do Szwecji, dzięki nim znalazłem twoje oczy i pokochałem. One nie tylko mi nie przeszkadzają, ale czynią ciebie osobą absolutnie wyjątkową. Kocham je, kocham całą ciebie. Zupełnie nie wiem, dlaczego uważasz, że one ciebie szpecą. Odwrotnie – czynią cię bardziej atrakcyjną, ciekawszą, niezwykłą. Dotykałem cię wszędzie, gdzie to tylko było możliwe. Całowałem twoje blizny i czerpałem z tego taką samą rozkosz, jak z całowania twoich nóg. A nogi masz wyjątkowo piękne i chyba sama się z tym zgadzasz. Są takie długie i gładkie. Ich skóra drży pod moimi palcami. Napinasz mięśnie ud... Uda masz wspaniałe, silne, sprężyste, szczupłe, uwodzicielskie, Uwielbiam je całować! Czekać na ich rozchylenie się, na zaproszenie, często połączone z twoim głębokim westchnieniem... I uwielbiam całować twoje blizny. Znam na pamięć ich kształt, wiem, które drżą, gdy zagłębiam się w twoje usta, a które zanikają, gdy się do mnie uśmiechasz. Są niezwykłe. Wszystko w tobie jest absolutnie idealne! Moje. Bo całą jesteś moja. Steffi, ty wiesz, że cię uwielbiam.

c.d.n.
fot. własne


czwartek, 10 marca 2022

Cz.35. Sierpień 1975 r. Zuzanna. Tomasz



 

STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska

      Cz.35. Sierpień 1975 r. Zuzanna. Tomasz.

      Ta poważna i zawsze trochę smutna Stefcia teraz, kiedy była bardzo szczęśliwa, promieniała radością i wręcz tryskała życiem. Gdziekolwiek szła – miało się wrażenie, że dziewczyna tańczy. Zyskała zapomnianą z dzieciństwa lekkość i wdzięk. Nawet staruszek, emerytowany proboszcz, który często wpadał do Żaków na wieczorną herbatę – też to zauważył. Oczywiście herbata była tylko pretekstem – chciał poznać narzeczonego Stefci i wybadać go co do poglądów religijnych i wyznaniowych. Widział młodych w niedzielę na porannej mszy św. Rzeczywiście, Liam należał do protestantów, co zasmuciło staruszka. Najważniejsze są dzieci – mówił. Trzeba zawczasu ustalić, w jakim obrządku będą wychowywane. Edward, który był przewidujący tak samo jak jego matka, aż sam się sobie dziwił, że o tej sprawie wcześniej nie pomyślał. Nie wyobrażał sobie, by jego jedyna córka mogła zmienić wyznanie! Babcia Stefcia też się zasępiła. Dla niej to była poważna komplikacja. Radość z powodu narzeczeństwa nieco przygasła. Natomiast ksiądz wymigał się od wyraźnej wypowiedzi na temat tego, co młodzi mogą zrobić w takiej sytuacji. Stefcia nie widziała świata poza Liamem i nie chciała teraz myśleć o sprawach religii. Jakoś tak wewnętrznie była przekonana, że z biegiem czasu sprawa się sama rozwiąże. Liam miał własne przemyślenia, na szczęście był na tyle ostrożny, że nie wyjawił swoich obiekcji. Dla niego najważniejsze w tej chwili sprawą było, żeby umocnić związek ze Stefcią i jak najdłużej z nią przebywać, zanim znów pochłonie go świat - Włochy. Miał przed sobą dwie noce w Wierzbinie, a w środku jeden dzień. Później już był odjazd. Toteż chodził z nią wszędzie – do kuchni, na dwór, na werandę, na górę. I na dół do piwnicy też, gdy trzeba było powynosić słoiki z ogórkami.
      A co do ogórków - za namową Edwarda - domownicy postanowili ani słowem nie poruszać tego tematu z Tereską Chyżą. Po prostu zignorować i Terenię, i jej krzywe ogórki. Część z nich zakiszono na małosolne, do szybkiego spożycia, a resztę Stefcia pokroiła w plasterki wraz z innymi warzywami do „sałatki z octowej”. Takie domowe pikle.
      - Poza tym – zauważyła babcia – ogórki na zimę powinno się kisić jak tylko się zaczną, wtedy mają najdelikatniejszą skórkę. O tej porze to można robić korniszony. Ale z prostych ogórków, a nie tych... księżycowych! - nawiązała do kształtu ogórków. Nazwa ta, podchwycona przez Stefcię, a później przez Rafalskich, zagnieździła się w Wierzbinie na stale. - A poza tym, moja ty kochana wnusiu, powiedz, co sądzisz o uroczystej pożegnalnej kolacji?
      - Absolutnie nie! Całkowicie wystarczy zwyczajna. Już i tak jesteś spracowana, bo ciągle coś. Nie powinnaś tak dużo pracować. A u mnie obie ręce ostatnio są bardziej lewe... - zażartowała Stefcia.
      - I wcale nie chcę. Ale to sytuacja do tego zmusza. Chociażby te nasze papierówki – będę je musiała obrać i zetrzeć na tarce, a potem do słoików, bo wiesz, że na drugi rok tych jabłek nie będzie.
      - Ale będą inne.
      - A te mam wyrzucić??
      - Widzisz Liam? - przetłumaczyła chłopakowi rozmowę. - To jest cała nasza babcia. Taka jest większość polskich kobiet: zagospodarować, zabezpieczyć jedzenie, każdy jeden owoc i warzywo, bo nigdy nie wiadomo, czy lada moment nie dosięgnie nas głód.
      - Dziecko, ty nie przeżyłaś wojny... Ile razy się chciało choć łyżeczkę prawdziwego dżemu, a nie było. Nic nie było. Chleb z trocinami. Szkoda słów... Trzymaliśmy się kawałka tej ziemi, bo on nas żywił. Ziemniaki, buraki, kapusta – to było prawdziwe jedzenie, chociaż bez tłuszczu. Eh... Cieszcie się, że tego nie doświadczyliście.
      - Wiesz co, Liam? Chodźmy po te jabłka. Pomożemy babci, nie musi tego robić sama. Jest ich trochę dużo, tych papierówek, ale damy radę – Stefcia już szła do piwnicy po kosze, a Liam za nią. - To wiadro weź na zgniłki, bo nie wolno ich zostawiać pod jabłonką.
      - A nie możesz trochę rozdać znajomym i sąsiadom? - zapytał Liam.
      - Ależ robimy to cały czas. Po prostu w tym roku jabłoń obrodziła nadzwyczajnie. Tato musi przyciąć gałęzie, aby ją w ten sposób odmłodzić, a jednocześnie zmniejszyć ilość owoców na rzecz zwiększenia... no, żeby były większe, bardziej dorodne.
      Wyzbierali wszystkie jabłka leżące na ziemi, potem myli je w kuchni, a Stefcia z babcią obierały i ucierały na tarce o dużych oczkach. Zaś Liam poszedł „powłóczyć się” po Wierzbinie, korzystając z tego, że pogoda, choć pochmurna, była bezdeszczowa. Babcia jednocześnie gotowała obiad: zupę jarzynową, gulasz z mięs mieszanych i kaszę gryczaną. Ciągle nie miała dość opowieści o zaręczynach w kawiarni i Stefcia musiała wyłuskiwać z pamięci nowe szczegóły, a gdy je wyczerpała – opowiadać wszystko od nowa. Przy takiej pracy nie było mowy o oglądaniu zdjęć, zresztą babcia już je dobrze znała, ale i tak ciągle jej było mało.
      Wieczorem Liam ze Stefcią posegregowali zdjęcia. Było ich dużo, bo przewidujący Liam zamówił u fotografa po cztery odbitki każdego dobrego ujęcia. To w formacie pocztówkowym. Ponadto poprosił, by fotograf sam wybrał kilka najlepszych ujęć i zrobił znacznie większe odbitki. Edward już wcześniej wybrał dwa takie powiększone zdjęcia, kazał Stefci kupić do nich ramki i jedno zdjęcie postawić w salonie, a drugie u niego w pokoju. Natomiast babcia wybrała około dziesięciu zdjęć pocztówkowych, bo takie mieściły się w jej torebce, i miała zamiar odwiedzić swoje dwie przyjaciółki i – być może – pokazać kilku znajomym osobom spotkanym przypadkiem po niedzielnej mszy św. Lubiła od czasu do czasu przysiąść na ławeczce ze znajomymi i wymienić miejscowe ploteczki. W powszedni dzień zazwyczaj nie miała na to czasu. Natomiast panu Smulczyńskiemu pokazało dokumentnie wszystkie zdjęcia, bo zaprosiła go na ciasto i herbatę pod nieobecność młodych. Ponadto dwa najlepsze zdjęcia wysłała niemal natychmiast do swojej siostry Zuzanny Wagner, mieszkającej na stałe w Wiedniu, a dwa następne do syna Tomasza.

      Zuzanna Wagner, choć nosiła po mężu nazwisko słynnego muzyka, nie miała z nim nic wspólnego. W czasie wybuchu wojny miała męża oficera, z którym przedostała się do Rumunii, ale tam w obozie, jej pierwszy mąż zmarł na zapalenie płuc. Jej samej udało się uciec z obozu z niewielką grupką innych Polaków. Nieszczęśliwym trafem grupka została rozdzielona. Zuzanna sama dotarła do niemieckiego wówczas Wiednia, niestety, tam zmogła ją choroba. Poniewierała się po ulicach głodna, obdarta i chora, marzyła o tym, by umrzeć gdzieś w spokojnym kątku. Nie miała pomysłu na to, jak przeżyć następny dzień. Znalazł ją jakiś dobry człowiek i zaciągnął do domu lekarza, a tam zostawił na schodach. Lekarz – był to Paul Wagner – po powrocie do domu odnalazł tę kupkę chorób i nieszczęść, i się ulitował. Przygarnął ją narażając własne życie. Wyleczył – choć to trwało dość długo – i ubrał w rzeczy, które zostały mu po matce i pierwszej żonie. Zuzanna miała przy sobie fałszywe dokumenty, które nie wytrzymałyby nawet pobieżnej kontroli. Wagner postarał się o lepsze papiery i zatrudnił oficjalnie jako swoją pomoc domową. Mniej więcej po roku wzięli ślub. Dopiero po wojnie Zuzanna dała znać Stefanii, że żyje i że mieszka w Wiedniu. Na razie nie podała nawet swego adresu ani nowego nazwiska. Musiały upłynąć następne dwa lata zanim odważyła się napisać dość wyczerpujący list i podać adres. Stefania, szczęśliwa, że siostra żyje, odpowiedziała jej od razu, opisując detalicznie wszystko, co Zuzannę mogło zainteresować. Trzy dni pisała ten list! Niestety, nic nie wiedziała o rodzinie pierwszego męża Zuzki, kiedyś się dowiadywała, już dawno temu, ludzie mówili, że wszyscy zginęli pod bombami zaraz w pierwszych dniach wojny, jednak pewności nie było.
      Teraz siostry utrzymywały stały, choć niezbyt częsty kontakt. Zuzanna nie lubiła pisać listów, najczęściej przysyłała widokówki i świąteczne kartki, nie pisała o swoim życiu. Kiedyś zapytała, czy Stefania czegoś potrzebuje, bo ona, Zuzanna, wysłałaby paczkę. Ale Stefania niczego nie chciała, umiała się obejść bez wielu rzeczy, była zaradna, pomysłowa i pracowita. Zuzanna też taka była. Kiedyś. Prawdopodobnie nadal jest. Stefania zachęcała siostrę do odwiedzin w Polsce, jednak ta się wahała.

      Po śmierci Anieli Żak, matki Stefci, stryj Bela wysłał telegram także do cioci Zuzanny. Niejako z rozpędu. Nikt nie spodziewał się jej przyjazdu, a jednak się zjawiła. Przyjechała dosłownie w ostatniej chwili. Msza św. już się rozpoczęła, gdy ona weszła do kościoła. Taksówkarz ustawił jej bagaże zaraz za drzwiami świątyni. Zuzanna oparła się o drzwi, nagle poruszona żałobną pieśnią, nogi się pod nią ugięły i z wolna opadła na kolana. Jest w Polsce! Teraz poczuła to z całą mocą! Ktoś miejscowy chyba się domyślił, a może poznał Zuzannę, lub tylko na wszelki wypadek podszedł do Beli i powiedział mu o przybyłej. Ten natychmiast rozpoznał w niej ciocię Zuzannę i wyszedłszy z pierwszej ławki żałobników, zbliżył się do klęczącej. Spojrzała na niego kiedy już był całkiem blisko i też go rozpoznała. Bela wyciągnął rękę, a ciotka wsparłszy się na niej wstała. Przez kilkanaście sekund przytulali się w powitalnym uścisku.
      - Chodźmy do mamy – zaproponował. Ciocia spojrzała na zestaw bagaży, niepewna, co z nimi zrobić. - Nie martw się, za chwilę zaniosę wszystko do mego samochodu.
      Zuzanna Wagner zabawiła wtedy w Polsce dwa tygodnie. Stefcia zapamiętała ją jako osobę bardzo ciepłą, rodzinną, ciekawą i ciekawską. Dużo młodsza od siostry, miała więcej siwych włosów – a obie nadal miały czarne, długie warkocze. Babcia Stefcia swój upinała w koronę nad czołem, ciocia Zuzia nosiła rodzaj koku, a może warkocza francuskiego nisko nad karkiem. Obie były wysokie, miały niewielką nadwagę, taką, która prowokuje mężczyzn do wielu sondujących, badawczych spojrzeń. O takich kobietach mówiło się, że są przystojne. Ciocia nosiła się modnie, miała eleganckie suknie i biżuterię „z prawdziwego złota” - co Stefcia zauważyła z przejęciem. Poza tym każdego dnia widziała ciocię w makijażu. Natomiast babcia Stefania tylko od święta malowała usta i nosiła złoty łańcuszek z medalikiem Matki Boskiej. Identyczny miała zmarła Aniela, a po jej śmierci odziedziczyła go Stefcia. O ile sylwetką, a nawet ruchami, siostry były prawie identyczne, o tyle ich twarze były zupełnie inne. Mówiło się, że Stefania odziedziczyła urodę po ojcu, a Zuzanna po matce. Żadna z nich nie była uderzająco piękna.
      Była końcówka kwietnia, zimna i deszczowa. Stefcia w maju miała iść do pierwszej Komunii św. Trwały przygotowania i ćwiczenia w kościele. Któregoś dnia Stefcia wróciła z kościoła zmarznięta i przemoczona. Babcia zaraz zaaplikowała jej herbatę z miodem i jakąś przekąskę, a później, przebrana w suche rzeczy dziewczynka, usnęła w fotelu otulona ciepłym, wełnianym kocem. W kominku w salonie wesoło buzował ogień, przyjemnie pachniało palącym się drewnem. Gdy Stefcia się przebudziła, zobaczyła siostry siedzące na sofie przed kominkiem. Rozmawiały o sprawach nieodpowiednich dla młodych uszu, więc Stefcia nie zdradziła się z tym, że już nie śpi i słuchała z zapartym tchem. Ciocia mówiła o tym, że jej mąż, Paul Wagner, bardzo pragnął dzieci. Ona sama zresztą też. Niestety, jakaś wada anatomiczna uczyniła ją kobietą niepłodną. Mówiła też o pierwszej żonie Paula – że zwariowała i przez kilka lat była w zamkniętym zakładzie dla obłąkanych, gdyż miała mordercze skłonności. Paul często odwiedzał żonę, ale ona tylko czasem go poznawała. Po kilku latach pobytu w tym strasznym zakładzie - zmarła. Paul już wtedy był wziętym lekarzem, pracował w klinice i przyjmował pacjentów w domu. Nikomu nie odmawiał pomocy, a najbiedniejszych leczył za darmo. Pod jego drzwiami zawsze była kolejka. Lecz przyszła wojna... O sobie ciocia Zuzia mówiła mało: zajmuje się domem, czasem dla znajomych robi wypieki, jej ciasta cieszą się wielkim powodzeniem. Będąc w Wierzbinie pracowicie spisywała w zeszycie przepisy na typowo polskie ciasta. Kiedyś przyjedzie do Polski z mężem, ale po tylu latach nieobecności chciała najpierw sama zobaczyć jak tu jest. Stefcia szczególnie zapamiętała to, co ciocia mówiła o bezdzietności oraz o chorobie psychicznej pierwszej żony wujka Paula. Z biegiem lat te wiadomości ulotniły się z jej głowy.
      Później była niezwykła chwila pożegnania. Ciocia Zuzanna już była w samochodzie, cofnęła się, wysiadła i ze swoich bagaży wyjęła aksamitne opakowanie z naszyjnikiem z pereł. Wręczyła je Stefci ze słowami:
      - Niech ci przyniosą dużo szczęścia i zadowolenia, a żadnych łez. Noś je tak często, jak to tylko będzie możliwe.
      Stefcia po raz pierwszy założyła perły na swój bal maturalny, ale źle się w nich czuła – staro – więc spoczęły w babcinym pokoju, jak w sejfie.
      A ciocia Zuza wraz z mężem Paulem przyjechała do Polski po kilku latach, tak jak obiecała. Wujek Paul, już mocno starszy pan, chciał poznać rodzinę żony oraz zobaczyć polski Bałtyk, Warszawę i Kraków. Stryj Bela jak zwykle stanął na wysokości zadania. Zawiózł krewnych nawet do Tomasza pod Augustów. Paul był Polską zauroczony i obiecywał przyjechać ponownie, ale już do tego nie doszło.
      Natomiast Bela zapisał swoją żonę i matkę na wycieczkę do Grecji, na która zresztą pojechali, co było przyczynkiem do wyrobienia paszportów dla obu pań. Gdy (niespodzianie) zmarł Paul, cała trójka mogła polecieć do Wiednia. Edward wziął do serca tę naukę i zapisał się na wycieczkę do Hiszpanii, by też wyrobić paszport, tak na wszelki wypadek. Oczywiście na wycieczkę pojechał.
      Stefcia zawsze uczyła się „jak szalona”, bo... lubiła się uczyć. Nauka były jej pasją. Czasem ojciec żartobliwie wypędzał ją na dwór, aby pooddychała innym powietrzem, pobyła trochę na słońcu i wietrze. Wcześniej spacerowała z Piotrusiem w wózku, ale Piotruś podrósł i już sam biegał, usiłował wykręcić się spod opieki dorosłych. Chciał być razem z kolegami. Szczególnie pochłaniała go piłka i rower. Zakazy ojca i babci starał się ominąć, ale – o dziwo – akceptował to, o co poprosiła go siostra.
      Stefcia już była w klasie maturalnej gdy stryj Bela wymyślił wycieczkę do Egiptu. Miał tam pojechać z żoną, matką i bratem. Po wielkich oporach udało mu się namówić Edwarda – bo to on wymyślał tysiące przeszkód. Dom w Wierzbinie został pod opieką drugiej babci Piotrusia – Helenki. Tu, w Polsce wszystko było w porządku. Natomiast babcia Stefania wróciła z wycieczki bardzo chora i przez długi czas nie mogła wyzdrowieć.
      - Żadnych więcej wycieczek, żadnych Egiptów, piramid i krokodyli! Jak zechcę zobaczyć słonia, to pojadę do zoo. Wielbłądy też tam są. Nawet końmi nie wyciągniecie mnie z domu!
      A obie przyjaciółki i tak zazdrościły jej tych wojaży. Z wypiekami na twarzy oglądały zdjęcia i słuchały opowieści. Prawdę powiedziawszy gdzieś w głębi duszy i ona sama była zadowolona, choć poznawanie innego świata okupiła to długą chorobą wywołaną zatruciem.

      Tomasz Żak, mimo że mieszkał w Polsce, nie należał do częstych gości w progach swojej matki. Przyjeżdżał raz na kilka lat. Tylko raz był z całą rodziną, to znaczy z żoną Marysią i dwoma córeczkami – Kasią i Dorotką. Jadąc do Wierzbiny zawsze zabierał którąś z nich, albo żonę. Miał po drodze trzy przesiadki z pociągu na pociąg, co stanowiło dość skuteczną barierę dla niego, jako kaleki.
      Mieszkał w domu teściów na wsi, do pracy w ośrodku zdrowia jeździł rowerem, a gdy było zbyt dużo śniegu – teść podwoził go saniami, bo, szczęśliwie, miał jednego konika, który zimą nie musiał ciężko pracować. Tomasz miał tylko papiery felczera, lecz ludzie mówili do niego „panie doktorze”. Nie skończył studiów medycznych, sam ciągle się douczał, szukał nowych rozwiązań i lepszych leków. Był jedynym medykiem w okolicy i „jego” ośrodek był zawsze czynny do ostatniego pacjenta. Często przyjmował chorych w swoim domu, w razie potrzeby nie odmawiał wyjazdu do chorego. Cieszył się u ludzi wielkim poważaniem. „Bo tato leczy lepiej niż w szpitalu” - twierdziły zgodnie obie dziewczynki. Marysia zawsze bała się, by nie przyniósł jakiejś zarazy w domowe progi, ale widocznie dobre anioły czuwały nad nim i nad całą rodziną. Jedynie teść Michał ubolewał nad tym, że młodzi nie mają syna, bo komu on przekaże ziemię? Tej ziemi było bardzo mało, ot, aby nie umrzeć z głodu. Przy tym Teść należał do najbiedniejszych ludzi we wsi. Co nie przeszkodziło mu przez długi czas ukrywać rannego akowca przed NKWD. Tomasz jakoś się z tych wojennych zaszłości wygrzebał, wziął ślub z Marysią i wtedy już na dobre wsiąkł w tę wieś. Doceniał także to, że w najgorszym okresie nikt na niego nie doniósł, choć kilka osób wiedziało, że Michał go przygarnął i ukrywa.
      Marysia była prostą wiejską dziewczyną, nie miała nawet ukończonej podstawówki, (Rosjanie po rozpoczęciu wojny z Polską natychmiast pozamykali wszystkie szkoły). Ambicją Tomasza było zmienić ten stan rzeczy. Dzięki niemu dziewczyna zdała nawet maturę, pokończyła różne kursy i została nauczycielką. Oboje byli bardzo zaangażowani w swoją pracę, a tu ciąża za ciążą i takie żywe cudeńka dla nich – ich córunie! Tomasz (sam odebrał oba porody) oszalał na punkcie dziewczynek. Jednakże nie zaniedbał ani swojej pracy, ani nauki.
      - Typowy Żak – śmiał się Bela, gdy bawił w nich w gościach. Został ojcem chrzestnym Kasi, a Edward - jak się należało spodziewać – młodszej Dorotki.
      Gdy Stefania tak długo chorowała po tym nieszczęsnym Egipcie, to właśnie Tomasz przyjechał i postawił matkę na nogi.
      - Rodzina powinna być razem – powiedziała babcia Stefania do Stefci. Prawdę powiedziawszy czuła się wcześniej jedną nogą na innym świecie, a syn przyjechał i ją uratował. - Zapamiętaj to, moja kochana wnusiu: cokolwiek się zdarzy, rodzina powinna być razem. Tylko ona daje prawdziwe wsparcie, a w potrzebie nawet ratunek. Mam nadzieję, że Tomek, choć mieszka tak daleko, nie czuje się odseparowany od rodziny. Bardzo żałuję, że nie mieszka w pobliżu. Jeśli tylko będzie to możliwe pojedziemy do niego we dwie na cały wrzesień. Nigdy się nim dość nie nacieszyłam.
      Była matura, bal maturalny z perłami i egzaminy wstępne na studia.
      Owszem, pojechały tylko we dwie do stryja Tomka. Edzio uważał, że obu się to słusznie należy. Starsza Stefcia musiała przejść rekonwalescencje po długiej chorobie, a młodsza – zasłużyła sobie na relaks po tak wyczerpującej nauce.

      - Babciu, w piwnicy nie ma już więcej słoików. Tych będzie za mało!
      - To jutro mi pan Władeczek dokupi. Już nie będę Edziowi głowy zawracać.
      „Pan Władeczek? Hm...”
      Pan Władeczek, czyli Władysław Smulczyński był babcinym najlepszym pomocnikiem i doskonale odciążał od różnych obowiązków tak Edwarda jak i samą panią Stefanię. Edwardowi zależało na tym, by matka się nie przemęczała i nie denerwowała, to też taki mężczyzna – zaradny i pracowity, inteligentny i z poczuciem humoru, czasem błyskotliwy, zawsze przewidujący i wręcz wyprzedzający życzenia pani Stefanii – był idealnym pomocnikiem. Odnosił się do pani Żak z wielką atencją.
      Był inwalidą wojennym. W wyniku odniesionych ran i może bardzo ubogiej pomocy lekarskiej, miał przykurcz mięśni lewej ręki i utykał na lewą nogę. Mimo tego nie unikał pracy fizycznej. Mawiał, że zajęte ręce niosą spokój dla duszy. Gorzej z sercem, bo ono mu się czasem buntowało. Zazwyczaj co dwa – trzy lata jeździł do sanatorium, gdzie go „reperowano” . Wracał do pracy z nowymi siłami. Początkowo tułał się po różnych zakładach, by tylko dorobić na utrzymanie rodziny, gdyż miał czworo dzieci. Wprawdzie żona pracowała, jednak jako bibliotekarka w ogólniaku nie miała wysokich zarobków. Po jej niespodziewanej i zdecydowanie przedwczesnej śmierci Smulczyński zatrudnił się na stałe u Żaków. Do swego domu sprowadził matkę, która mimo podeszłego wieku, dbała o dom i dzieci tak jak umiała i mogła. Zresztą dzieci już były w szkole średniej, a najstarszy syn nawet na studiach.
      Smulczyński był bardzo dumny ze swoich dzieci i chciał dla nich dobrego życia. Któż tego nie chce dla swego potomstwa? A dzieci – dwóch synów i dwie córki – były zdolne i pracowite, co raczej rzadko idzie w parze. Starsze dzieci ciągnęły za sobą młodsze i tak kolejno wyfruwały z domu. A ojciec pracował i wspomagał je finansowo jak tylko mógł, oszczędzając na wydatkach domowych, a w szczególności na jedzeniu. Nie gardził żadną złotówką, którą mógł dołożyć do swego skromnego budżetu. Wszystkie dzieci studiowały we Wrocławiu, bo mówiono, że po krakowskim UJ to najlepsza uczelnia w Polsce.
      Po śmierci matki Smulczyńskiego pani Stefania od czasu do czasu zapraszała go na zupę, szczególnie w deszczowe lub mroźne dni. Z biegiem czasu zaczęła to robić codziennie i już nie ograniczała się wyłącznie do zupy. Pan Władeczek stał się prawie domownikiem, co ciocię Tereskę doprowadzało do szewskiej pasji, choć starała się nie okazywać tego szwagrowi i „przyszywanej” babci Stefci. Pewnie najchętniej okazałby swoją awersję samemu Smulczyńskiemu, ale nie mogła się bez niego obejść. Pod jej nieobecność Smulczyński zawsze wiedział co i jak trzeba zrobić, umiał przypilnować wynajętych pracowników, a w razie spiętrzenia prac zadecydować, która praca ma pierwszeństwo. No i miał autorytet u pracowników, mimo że nie raz, nie dwa zamiatał ulicę i chodnik przy posesji, a zimą odgarniał śnieg. Zawód sprzątacza był wtedy w pogardzie.
      Nie miał prawa jazdy, czego Edward bardzo żałował.
      Kiedyś, przy obiedzie, usiłował wysondować Smulczyńskiego na temat jednego z pracowników. Po długim zastanowieniu usłyszał, że Smulczyński na nikogo nie będzie donosić. Może pochwalić, ale nigdy nie będzie donosił.
      - Bez obrazy, panie Żak, ale nie zrobię tego nawet dla pana. Kablowanie nie leży w mojej naturze, jest sprzeczne z moim poczuciem honoru. Z drugiej strony tych pracowników nie ma pan aż tak dużo, by samemu nie wyczuć co w trawie piszczy. Ale generalnie ma pan dobre oko do wybierania sobie ludzi. Mieszka pan tu całe życie i wiele rodzin zna pan od podszewki, to po co mam się rozgadywać. Nie mówiąc źle o ludziach, każdemu będę mógł spojrzeć prosto w oczy. A dla mnie to jest ważne.
      Lecz z tym niemówieniem nie do końca była prawda, bo czasem to i owo niechcący mu się wypsnęło, szczególnie gdy w towarzystwie pani Stefanii pił popołudniową herbatę. Czasem bywał zmęczony, a przez to mniej uważny.
      Oczywiście na drugi dzień dokupił odpowiednią ilość brakujących słoików.

      c.d.n.
      fot. Mirosława Pisarkiewicz

wtorek, 8 marca 2022

Cz.34. Sierpień 1975 r. Wierzbina. Kradzieże i ogórki



STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 34. Sierpień 1975 r. Wierzbina. Kradzieże i ogórki.

Zaręczyny Stefci dla babci i Edwarda były ogromnym zaskoczeniem. A jeszcze większym to, że Liam oficjalnie poprosił oboje o rękę Stefanii. Tego żadne z nich się nie spodziewało! Oboje wyrazili zgodę, bo w zasadzie nie mieli wyjścia.
Tort i kremówki dojechały we względnie dobrym stanie. Podobnie rower – Piotrek rozpłakał się z radości i uciekł do siebie, aby powstrzymać takie „niemęskie łzy”, ale wszyscy i tak go rozumieli. Babcia dostała dużą wiązankę mieszanych kwiatów, a ojciec – tradycyjnie – butelkę koniaku.
Później było oglądanie zdjęć z zaręczyn i tu babcia się rozpłakała jeszcze bardziej niż Piotruś, a i Edwardowi też zaszkliły się oczy.
- Może po kieliszeczku? - zaproponował, zakręcił się po salonie, bo i on chciał ukryć emocje.
- Teraz to rozumiem. Teraz jest tak, jak być powinno – uznała babcia Stefania. - Kochani, to ja chyba zadzwonię po Belę i Basię, bo musimy jakoś uczcić wasze zaręczyny. No i te słodkości nie mogą się zmarnować. A pierścionek jest prześliczny!
Liam kiedy już zrozumiał, co powiedziała babcia, oświadczył, że kupi Stefci jeszcze jeden i koniecznie z dużo większym brylantem. Po prostu w Krakowie nie miał zbyt dużego wyboru. Rozmowa o biżuterii zajęła dłuższą chwilę, bo babcia się rozgadała wspominając dawne czasy. Później panowie, już razem z Piotrusiem, poszli posprawdzać wszystkie śrubki w rowerze „bo nigdy nic nie wiadomo”. Edward dopytywał się, ile ten pojazd kosztował, jednak nikt mu nie dał odpowiedzi. Po prawdzie sama Stefcia była zaszokowana ceną, ale przemilczała temat.
Jeszcze przed przyjęciem Liam przez telefon długo rozmawiał ze swoim ojcem, a następnie (już dość krótko) ze swoim wspólnikiem z Włoch. Natomiast w trakcie przyjęcia, kiedy stryj Bela ruszył na werandę na cygaro, natychmiast podążył za nim. Stefcia słyszała i widziała, że długo rozmawiali, że stryj momentami był bardzo wzburzony, nawet podniósł raz czy dwa głos, że Liam w czymś nie chciał ustąpić i tak długo perorował, aż przekonał stryja. Wrócili do salonu uśmiechnięci. Popatrzyła pytająco na jednego i na drugiego, ale nie dostała żadnych wyjaśnień. Na drugi dzień się okazało, że Liam przekazał jej i ojcu w formie darowizny swój samochód i pokrył związane z tym koszty. Stryj uczestniczył w operacji, ale jego główne zadanie polegało na przekonaniu brata, że ma się na wszystko zgodzić. Załatwianie spraw urzędowych zajęło kilka dni, co młodzi skwapliwie wykorzystali na bycia razem. Liam z uwagi na opóźnienie już nie leciał do Szwecji, tylko od razu do Włoch. Był problem z biletami lotniczymi, więc poleciał z przesiadką w Londynie. Jednak zanim do tego doszło – Stefcia kilka razy zabrała go na spacer po Wierzbinie.
- Powiedz mi, jak to jest, – zapytał ją któregoś dnia – że w sklepach bieda z nędzą (tak to mówicie?), a podczas przyjęcia na stole góry smakołyków, potraw bardzo wyszukanych i bardzo smacznych?
Siedzieli nad stawem udającym jezioro, pełnym dzikich kaczek i łabędzi. Dzień był dość ciepły, ale już nie upalny, mimo to oboje kryli się w cieniu starych wierzb. Spodziewano się zmiany pogody.
- To jest wielki sekret polskich kobiet. Przypuszczam, że pierwsza z brzegu Amerykanka, albo i Szwedka, nie poradziłaby sobie z tym problemem. Widziałeś – nie używamy półproduktów, wyrobów ze słoiczka lub puszki. No, tu są małe wyjątki, bo konserwy rybne i szynka konserwowa są towarami bardzo poszukiwanymi. Ale generalnie chodzi o mięso. Tato kupuje świńskie lub cielęce półtusze, wynajmuje fachowca, a on robi wędliny. Ten dzieli odpowiednio mięso. Część marynuje, a następnie wędzi. Babcia zagospodarowuje pozostałe mięso. Część mrozi, a część od razu smaży i pakuje do słoiczków, na przykład dla mnie do Krakowa. Czasem jest tak, że wyrobów wędliniarskich jest mało, bo babcia potrzebuje więcej mięsa. A czasem na odwrót. Poza tym kupujemy od gospodarzy na wsi cielęcinę i różny drób. Tato ma takich stałych dostawców. Między innymi dlatego ten samochód jest dla niego taki ważny, by bez proszenia się cudzej łaski przywieźć mięso na nasz kuchenny stół.
- To wszystko rozumiem. A dziewczęta w Krakowie?
- Bardzo podobnie. Marek Szkiłądź raz w miesiącu przywozi Dorocie kilka kilogramów tak zwanej rąbanki (tu wyjaśniła co znaczy „rąbanka”) i Dorota sama zagospodarowuje mięso. Magda raz w miesiącu jeździ do rodziców i przywozi wędzone ryby i jakiegoś kurczaka albo kaczkę. Jej ciocia Marianna, która mieszka wraz z rodzicami Magdy, co miesiąc jeździ do Częstochowy (tu Stefcia wyjaśniła, o co z Częstochową chodzi, a dokładniej z Jasną Górą), po drodze przywozi dla Magdy ryby już usmażone, często w słoikach, albo całkiem świeże. Oczywiście przywozi także drób. Iga nic nie przywozi, bo nie ma nikogo na wsi, ale kiedyś miała chłopaka, który dostarczał jej konserwy mięsne z „Krakusa”. Miał tam jakieś dojście. A Zosia Dębska jest od serów, bo ma znajomego w mleczarni, on te sery zwyczajnie kradnie i przywozi do niej, a ona za to płaci. Zresztą te ryby to tak naprawdę też są kradzione z jakiegoś prywatnego zbiornika.
- Nie wierzę w to co słyszę... Ty też kradniesz!?
- Nie, Liam. Ani ja, ani moja rodzina. To my jesteśmy okradani.
- Nie rozumiem.
- Mamy badylarstwo, tak to się u nas potocznie nazywa. Czyli jesteśmy prywaciarzami, co ludzie uznają za oznakę zamożności, prawie bogactwa. I to nasi pracownicy nas okradają. Kradną warzywa z naszych upraw. Najpierw różne nowalijki, następnie ogórki i pomidory. Mamy z ciocią Tereską taką niepisaną umowę, że kradzieże w okolicach do trzech kilogramów puszczamy płazem, ale kradnących mamy już na oku i na drugi rok nie zatrudniamy. Natomiast większe kradzieże, dla przykładu duża torba ogórków, skutkują zwolnieniem pracownika niejako z automatu. Wiemy niemal o wszystkich kradzieżach, bo nasze badylarstwo jest bardzo transparentne, tu każdego widać jak na dłoni, a przy tym pracownicy sami na innych donoszą. Przyjaciel na przyjaciela. Jedynie kwiatów nie kradną, albo my o tym nie wiemy.
- Niewiarygodne. Niewiarygodne! Szwedom by to nigdy nie przyszło do głowy!
- U nas jest dużo przedsiębiorstw państwowych lub spółdzielczych. Ludzie uważają to za obszar „niczyj”, kradną tam co tylko wpadnie w ręce. Zawsze znajdzie się ktoś, kto kupi, szczególnie za pół ceny. Nie jest to powód do dumy... Ale widzisz, zarobki są bardzo niskie, na dodatek czterdzieści trzy procent płacy zabierane jest na podatki. Ludzie uznają kradzieże za konieczność. Wielu towarów w sklepach nie ma od lat. Choćby papieru toaletowego, mydła dobrej jakości, wyrobów tekstylnych. Nie kupisz bez znajomości włóczki na swetry, dywanu czy mebli. Nie ma telewizorów i pralek. Nie ma papieru na druk dobrych, poszukiwanych książek, za to półki księgarń uginają się od dzieł Lenina i Marksa. To nie podnosi morale ludzi, bo przecież produkcja idzie pełną parą! Wszystkie zakłady przekraczają ustalone normy. I nikt nie wie, gdzie się te towary podziewają. Większość uważa, że są wywożone do Związku Radzieckiego. Może tak jest, a może nie. Nie wiem. Teraz wiele osób jeździ na zakupy do Niemiec, czyli do DDR. Granicę można przekraczać z dowodem osobistym, bez paszportu. Zakłady pracy organizują jednodniowe wycieczki autokarowe do przygranicznych niemieckich miast. A tam w sklepach jest wszystko! Podobnie wszystko jest w Czechosłowacji. Więc dlaczego nie ma u nas? Tego nikt nie może pojąć. A później ludzie kradną... Może już chodźmy do domu, bo się mocniej chmurzy, a ja jestem w kapeluszu i nie mam parasolki. Szkoda kapelusza!
W domu zastali zapłakaną babcię.
- Babciuniu! Co się stało?
- No tylko popatrz, tylko popatrz! - zaprowadziła ich do kuchni. Na podłodze blisko zlewu stały trzy skrzynki ogórków. I każdy jeden był krzywy. - Jak ona mogła zrobić mi coś takiego? Przysłała mi najgorsze odpady! W razie gości będę się wstydziła podać takie ogórki na stół!
- Tato o tym wie?
- Nie, gdzieś pojechał. Chyba do Karolinki. Wszystko byle jakie! I koper, i czosnek, a nawet chrzan jak mysie ogonki!
- Idę porozmawiać z ciocią – twardo powiedziała Stefcia.
- Jej też już nie ma, poszła do domu. Wojtek po nią przyjechał, więc się zmyła. Wiedziała, że te ogórki to... W ubiegłym roku było podobnie. Słoiki mam pomyte, czekałam na te ogórki, a ona podesłała mi taki szajs!
- Dzwonię do Karolinki!
- Daj spokój, tylko zdenerwujesz Edzia.
A jednak zatelefonowała. Oczywiście zdenerwował się, na szczęście szybko ochłonął i polecił, by przebrała te ogórki, może coś się jednak nada, a on z Karolinki przywiezie dwa worki ogórków. I ładny koper. I czosnek. Tylko nie wie, czy z chrzanem mu się uda. Niech mama już się nie denerwuje.
- Powiedz jeszcze mamie, że zdobyłem już wszystkie podręczniki dla Piotrusia, więc niech się tym nie martwi. A w poniedziałek rusza na rynku duży, tygodniowy kiermasz uczniowski, więc z zeszytami i całą resztą też nie będzie kłopotu. Sam się tym zajmę – zakończył.
- Coś z tą Tereską trzeba zrobić, ale co? - zamruczała babcia pod nosem.
Stefcia nie słuchała dalej, chwyciła Liama za rękę i popędziła z nim na górę, aby się przebrać do pracy w kuchni. Jednak zanim co – już w pokoju Stefci oplótł ją ramionami i przytulił do twardej piersi.
- Uwielbiam cię całować – szeptał między pocałunkami. - Jesteś taka pachnąca i mięciutka... Uwielbiam to! Kocham cię, moja słodka kruszynko. Kocham cię całować, przytulać i pieścić. Noc będzie nasza, prawda? Muszę na długo cię zapamiętać, twój zapach i smak, drżenie twojej skóry pod palcami, soczystość twoich piersi, ich ciężar i kolor... Wszystko w tobie jest takie... - zabrakło mu słów.
W kilka minut później zeszli na dół, gdzie już czekał na nich dzbanek kawy i ciasto drożdżowe z wiśniami. Liam każdego dnia pił dużo kawy. Polubił też chleb ze smalcem i małosolnymi ogórkami, ale teraz nie pogardził ciastem. Stefcia od razu zabrała się za przebieranie ogórków, a babcia siedząc przy stole obierała czosnek.
- Och, całkiem zapomniałam – odezwała się z wprawą wyłuskując ząbki czosnku z osłonek – Dzwonił profesor Rafalski, że pojutrze przyjeżdżają. I to bez względu na pogodę.
- Oj, to fatalnie! Bo Liam pojutrze odjeżdża, a chciałabym odwieźć go Warszawy...
- I odwieziesz. Już ja sobie z gośćmi poradzę i ciebie odpowiednio usprawiedliwię. Nie martw się tym. Bela z wami pojedzie, bo z ciebie to chyba jeszcze trochę zielony kierowca na tak długą podróż powrotną. Lepiej zbierz pranie z ogródka, bo chyba zaraz może lunąć.

c.d.n.
fot. własne