sobota, 17 czerwca 2023

STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - Cz. 25.


STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 25.

Uzgodnili już wcześniej, że Stefcia nie miesza się do przyjęcia po ślubie cywilnym, a Marek nie miesza się do przyjęcia po ślubie kościelnym. Jednakże wiedziała, że Marek szykuje jej jakąś niespodziankę. Dlatego potrzebne były „dziewczyny do wzięcia”. Ona nie przewidywała nic specjalnego dla Marka. Nie miała pomysłu.
Przyjechała Ada. Sama. Przyjechała Iga z Davidem, ale Davida zostawiła u swoich rodziców. Dziewczyny żartowały, że robią sabat czarownic w domu Marka. Były razem przez cały dzień poprzedzający ślub i wciąż nie mogły się nagadać. Marek, robiąc tajemniczą minę, wyniósł się z domu. Tajemnica!? Jednak Iga była cokolwiek wtajemniczona i zdradziła Stefci, że przyjechali „gostki” ze Szwecji, w tym Halvar, i że pewnie balują w jakiejś restauracji. Coś na kształt kawalerskiego wieczoru.
- A jak się popiją? - zmartwiła się Stefcia. Głównie chodziło jej o zdrowie Marka.
- Od tego są facetami. Raz kiedyś muszą popić – bagatelizowała Ada.
- Ale serce Marka...
- Przecież on zna swoje możliwości. Nie przejmuj się!
Stefcia dociekała, którzy panowie przyjechali ze Szwecji, ale Iga nie chciała zdradzić. Wieczorem Iga pojechała do domu, a Ada nocowała u Stefci. Mieszkanie matki Ady było nadal wynajęte, więc Ada nie chciała się tam pchać. Chociaż mogła, bo było takie zastrzeżenie w umowie.
Marek wrócił zaledwie lekko „podcięty”. I mimo próśb Stefci nadal nie zdradził, kto przyjechał.
- Jutro. Wszystko jutro. Myślę, że będziesz bardzo zaskoczona. Tyle mogę ci zdradzić, że w prezencie od chłopaków dostaniemy dwa rowery do hulania po Krakowie. Taki ruch przyda się nam obojgu. Już obmyślam trasę, bo wcale nie chcę się pchać w krakowski smog.
- Dobrze, że tak szybko wróciłeś. Niepokoiłam się o ciebie.
- A ja za tobą tęskniłem i zaraz chcę się z tobą kochać. Mocno i długo.
- Hej! To jest nasza noc przedślubna, a nie poślubna.
- Jutro pewnie oboje będziemy słaniali się ze zmęczenia. A dziś będę cię pieścić jak nigdy dotąd. Chcę, pragnę, abyś zapamiętała tę noc, jako wyjątkową.
I tak było – rozpłynęła się w jego ramionach, aby później eksplodować wybuchem niesamowitej rozkoszy. Krzyczała jego imię wpijając palce w skórę pleców, szlochała i drżała, pijana dziką namiętnością i euforią. Była jego każdą komórką swego ciała, każdą kroplą roztętnionej niesamowicie krwi, każdym nerwem.
- Kocham cię. Nie ma piękniejszych słów – szeptał szczęśliwy. - Jesteś moim darem niebios. Kocham cię i zawsze będę cię kochał. Jestem szczęśliwy tylko wtedy, gdy ty jesteś szczęśliwa, więc zrobię wszystko, byś w tym szczęściu trwała. Nie tylko zadowolona i spełniona seksualnie, ale także w codziennej szarzyźnie. Właśnie – nie chcę, aby twoje życie było szare. Mam nadzieję, że będzie ekscytujące i pełne radości. Będę się o to starał. Kocham cię. Każdego dnia kocham cię coraz bardziej!
Usypiała wtulona w Marka i nieprawdopodobnie szczęśliwa. Słuchała bicia jego serca, które wreszcie się uspokoiło i uderzało miarowo, równo, głośno.
Dla niej.
- I ja bardzo cię kocham – zapewniła, już prawie usypiając.
Na drugi dzień przyjechał Kamil. Uczesał Adę, a także Marka. A później Stefcię. Teraz jej włosy spływały gęstym, czarnym strumieniem w licznych lekko skręconych świderkach na plecy. Podpiął włosy tak, by nie sypały się jej na twarz. W ostatniej chwili miała być przypięta biała margaretka nad prawym uchem. Proponował jej miniaturowy biały kapelutek, ale Stefcia chciała, by jej uczesanie bardzo się różniło od tego, jakie miała na ślubie z Liamem. Ada zrobiła jej profesjonalny i bardzo staranny, delikatny makijaż, tak by nie było widać żadnych blizn. W efekcie Stefcia była jak odmieniona, wyglądała przepięknie, oszałamiająco. A gdy już założyła swoją ślubną garsonkę...! Klękajcie narody! Garsonka była biała, ze srebrno-szarym połyskiem. Prosta ołówkowa spódnica, a do tego żakiecik asymetrycznie zapinany. Na szyi biały jedwabny szalik dekoracyjnie poprowadzony przez zapięcie żakieciku. Cudo! Żadnej biżuterii, nawet pierścionki zdjęła – Marek do tej pory nie dał jej zaręczynowego, więc chciała to w ten sposób podkreślić. Ale czy facet zwróci uwagę na taki drobiazg?
Przyjechała Iga z Aleksandrem oraz cały klan Żaków z Franką. Stefcia już się nie mieszała w sprawy kulinarne, ale babcia z Franką coś tam chowały do lodówki w kuchni i w piwnicy, i w ogóle rządziły się, szarogęsiły. A wszystko w pośpiechu. Marek dużo wcześniej pojechał do hotelu, gdzie zatrzymała się cała szwedzka grupa. Nie pokazał się Stefci w świątecznym stroju, wcześniej widziała jego jedwabny musznik, biały, z delikatnym srebrnym tureckim wzorem. I jeszcze wiedziała, że ma jasny, popielaty garnitur. Generalnie lubił ubierać się w brązy, co ładnie harmonizowało z jego rudymi włosami. Jednak uznał, że do ślubu brąz jakoś mu nie pasuje. Rozmawiał o tym ze Stefcią. Wiedząc, że jej kostiumik ma srebrno szary odcień, uznał, że musi się jakoś do niej dopasować.
- Skoro ty nie pokażesz mi się w ślubnym stroju przed czasem, to i o moim garniturze nic nie powinnaś wiedzieć – żartował.
- A jak mi się nie spodoba? - dociekała z uśmiechem.
- To weźmiesz ślub z Kamilem, jako moim pierwszym drużbą. Wiem, że on przygotował coś w granacie. Wyobraź sobie – kupił nowy garnitur specjalnie na nasz ślub. Zresztą obaj w tej sprawie jeździliśmy aż do Wiednia!
- I nic mi wcześniej nie powiedziałeś?
- I tak niepotrzebnie mówię ci o tym. Jakaś papla się ze mnie zrobiła!
- Kocham cię w każdym wydaniu!
Gdy Stefcia dotarła do Urzędu Stanu Cywilnego w salce dla gości byli już niemal wszyscy zaproszeni. Witała się z nimi przechodząc z rąk do rąk, szczęśliwa i rozpromieniona. Dyrektor przez chwilę wpatrywał się w jej twarz, by w końcu powiedzieć:
- Czy ja na pewno panią znam? Wygląda pani prześlicznie! Cudownie! Nie jestem pewien, czy takie cudo można całować, ale muszę to zrobić! - zerknął filuternie na żonę – Wybaczysz mi to, Duszeńko?
Stefcia przechodziła do kolejnych przybyłych, całego swego towarzystwa z banku, ale kątem oka zerkała na znaczną grupę Szwedów, ciasno zbitych pod oknem salonu. Podeszła do nich na końcu, witała się, pozwalała przytulać, choć niektórych panów ledwie pamiętała. Naprawdę serdecznie poddała się uściskom Halvara, Wiktora, Viggo i Davida.
Marka nie było widać.
- Gdzie jest Marek? - zapytała dyskretnie Adę.
- Nie wiem... Może jeszcze uzgadnia coś w kancelarii. Kamila też nie ma. Ale mnie nikt tam nie poprosił – odpowiedziała. Była lekko zaniepokojona, bo przecież dziś występowała w charakterze świadka.
Do saloniku weszła następna grupa osób, już robiło się ciasno! Tym razem byli to przyjaciele Marka – Andrzej Niewiński z żoną Danusią, Kacper i Filipa Zaniewscy oraz Tadeusz Polaczek z drobniutką żoną Janinką. Stefcia znała ich wszystkich, u każdego była przynajmniej dwa razy w domu, a także kilkakrotnie gościła ich wraz z Markiem w jego domu. Było też kilka spotkań w restauracji i dwa wspólne wyjścia do kina.
Iga, jako najlepiej znająca Szwedów, „rzuciła się do pracy”. Jej zadaniem było połączyć Polki ze Szwedami. Miała pełną świadomość tego, że oni przyjechali po żony, a polskie dziewczyny chciały jedynie znaleźć pracę w Szwecji – chociaż na dwa-trzy miesiące. Teraz z uśmiechem podchodziła do kolejnej dziewczyny z banku i pytała ją o imię, oraz który facet się podoba, a potem prowadziła dziewczynę do tego wybranego i zapoznawała ich ze sobą. Szweda pytała, czy zechce towarzyszyć dziś tej oto damie. Szło jej to szybko i zręcznie. Jedynie Franka była niezdecydowana i kręciła nosem, bo ten, który się jej podobał już został zajęty, ale ona i tak nadal marzyła o Kamilu... W końcu została tylko Dziunia (celowo chowała się za plecy innych) i dwóch Szwedów – jeden wysoki jak koszykarz, a drugi niemal łysy, za to z dużą rudą brodą, pucułowaty i ze sporym brzuszkiem – z wyglądu bardzo nieciekawy. Dziuni nie podobał się żaden z nich, ale z braku laku... niech już będzie ten wysoki – Anders Sevensson – jak usłyszała.
- Skarbie, nie gniewaj się, ale mój przyjaciel cały czas o tobie marzy – powiedział „koszykarz” i przekazał Dziunię w ręce rudzielca, który natychmiast się rozpromienił. Przedstawił się, bardzo po polsku pocałował Dziunię w rękę i podał jej ramię. Dziunia z przymusem robiła dobrą minę do nieciekawej gry.
Anders został bez partnerki.
Stefcia rozmawiała z babcią i swoją kadrową Jadzią.
- Nie ma Agnieszki - zauważyła ze smutkiem.
- Obiecała, że będzie – szepnęła pani Jadzia.
- Ale i tak jest zaskakująco dużo gości – powiedziała babcia. - Jak my się tam pomieścimy?
- Najwyżej część osób będzie stała – wzruszyła ramionami Stefcia.
- Dobrze, że jesteś taka spokojna – dodała babcia.
- To pozory. W środku jestem jak galareta!
- Myślę, pani Jadziu, że pani powinna towarzyszyć Halvarowi. To bardzo miły człowiek – powiedziała jeszcze babcia zwracając się do kadrowej. - Chodźmy, zapoznam was. Ja porozumiewam się z Halvarem po niemiecku i na migi. To znaczy więcej na migi, niż po niemiecku. Ale umiemy się dogadać. Zna pani jakiś język obcy? - I babcia poprowadziła panią Jadzię w stronę mężczyzny, który teraz stał w gronie Żaków.
- Pięknie pachniesz – Stefcia usłyszała niespodzianie szept Marka, a następnie poczuła na szyi jego pocałunek. Odwróciła się do narzeczonego i na sekundę utonęli w swoich oczach. Chwilę po tym Marek pochylił się i wielekroć ucałował jej rękę. - Kocham cię! I chcę, abyś zawsze tak uroczo wyglądała! Dziś bijesz wszelkie rekordy! Jesteś taka promienna! Jesteś najpiękniejszą panną młodą!
Oboje wyglądali olśniewająco! Cudownie! Wspaniale!
Kamil stał obok Marka, jakby go pilnował. Chociaż go nie pochwalono, wiedział że wygląd młodych jest także jego zasługą. Ada podeszła i wsunęła mu rękę pod ramię.
- Chciałabym, abyś i ty mógł tak świętować swoje szczęście – szepnęła dyskretnie.
- Na razie cieszę się tym, co mam. Jestem zadowolony – odpowiedział równie cicho, z uśmiechem patrząc w oczy przyjaciółki.
Jeśli chodzi o Dziunię – to nie była postrzelona dzierlatka i dobrze wiedziała, czego chce od życia. W momencie kiedy dostała zaproszenie od Stefci i dowiedziała się przy okazji, że znajomość języka angielskiego jest mile widziana – natychmiast wzięła sprawy w swoje ręce. Kiedyś w ogólniaku uczyła się angielskiego, lecz wiele z tego już zapomniała. Ale przyjaciel ojca wykładał angielski w szkole średniej i Dziunia natychmiast go zaangażowała. Uczyła się z nim przynajmniej dwie godziny dziennie, a do tego jeszcze sama „kuła” angielskie słówka. A głowę miała otwartą i doskonałą pamięć. Szło jej całkiem dobrze. Toteż porozumiewanie się z rudym partnerem nie było takie trudne. Jako pierwsza ze wszystkich zebranych na ślubie dziewcząt dostała propozycję pracy. Jej partner miał fabrykę zabawek i zawsze potrzebował dodatkowych rąk przy pakowaniu. Jednak na pakowaniu się nie skończyło. W efekcie Dziunia została w Szwecji na stałe, poślubiła grubaska, który okazał się wspaniałym, dobrym, bardzo szlachetnym i troszkę zabawnym panem. Bardzo dbał o swoją polską żonę. Jej życie upływało może nie w luksusach, ale w wygodzie i dostatku, jaki w Polsce był nieosiągalny. W efekcie stanowili szczęśliwe stadło, z dwójką dzieci na dokładkę.
Następna była Agnieszka. Przyszła lekko spóźniona, kierownik Stanu Cywilnego kończył właśnie wygłaszać wstępną mowę-powitanie. Stremowana wsunęła się do sali i rozejrzała bezradnie. Jej koleżanki siedziały daleko z przodu, za daleko. Zresztą obok nich wszystkie miejsca były zajęte. Kilka osób nawet stało przy drzwiach. Ona też stanęła, niepewna co dalej. Nagle bardzo wysoki mężczyzna ujął jej rękę i wsunął ją pod swoje ramię.
- Czy zechce mi pani towarzyszyć dzisiejszego wieczoru? Mam na imię Anders. - powiedział po angielsku.
- Jestem Agnieszka. Tak. Oczywiście. - Odpowiedziała spanikowana i podniosłą oczy na mężczyznę.
I w tej chwili dokonało się – oboje zostali ugodzeni strzałą amora.
Na uroczystości znalazły się także osoby, które nie były zaproszone, to jest Ryszard Boznański, który zgubił już wiele kilogramów, ojciec Pawła, czyli pan Ignacy Targosz, oraz brat Igi – Aleksander Ignatowicz. Ci trzej panowie przynieśli kwiaty: Ryszard wonny bukiet róż herbacianych, pan Ignacy wiązankę frezji, a Aleksander pąsowe róże na długich łodygach. Gdy wręczał Stefci kwiaty, ta powiedziała ze śmiechem:
- Jeśli nie masz dla mnie masła, serów i śmietany, to te kwiaty są nieważne.
- Ależ oczywiście, że mam! A nawet już je dałem pod opiekę twojej babci. Nie będziesz dźwigać kosza z taką obfitą wałówką!
Śmieli się oboje i Stefcia nie wiedziała, czy Aleksander mówi poważnie, czy żartuje. Później się okazało, że mówił całkiem serio.
Tymczasem zaczęła się ceremonia. Oboje młodzi byli zdenerwowani. Markowi trzęsły się kolana i ręce. Stefcia z trudem panowała nad emocjami. W końcu nastąpił moment złożenia przysięgi i wymiany obrączek – i tu była ta niespodzianka Marka. Stefcia wiedziała, że mają być ozdobne, grawerowane obrączki ze złota. Tymczasem były to obrączki-sygnety z ciemnymi, granatowymi szafirami. Oczka były owalne i duże, osadzone w szerokich obrączkach. Jednakowe wzorem, lecz różniące się wielkością. Oba sygnety były bez dodatkowych zdobień.
Młodzi odetchnęli.
Ale zaczęło się składanie życzeń, co przy tej ilości gości trwało długo, bo każdy miał serdeczne i ważne słowa do przekazania. Kamil zapraszał wszystkich na szampana i tort do restauracji i pilnował, by pan Ignacy oraz Aleksander mu nie uciekli. Ryszard stanowczo, nawet bardzo stanowczo, odmówił i Kamil go więcej nie naciskał. Natomiast pan Ignacy był wyraźnie stremowany, za to Aleksander zwyczajnie się cieszył. Ci dwaj panowie zostali.

c.d.n.
fot. Pixabay

 

sobota, 10 czerwca 2023

STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.24


 
STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 24.

Być delikatną, słabą kobietką... Przecież już Orest jej to radził. Ale jak? Jak ma to zrobić? Słabość jakoś łączyła się jej z lenistwem. A nie była leniwa! Ma przestać sprzątać, gotować obiady, już nie prasować Marka koszul? Ma leżeć na kanapie i czytać książki? Udawać, że się źle czuje? I co jeszcze? To nie leżało w jej naturze! Nigdy nie uchylała się od powinności, nawet faktycznie źle się czując. I nigdy nie skarżyła się na swoje zdrowie. Do tej pory nie miała komu się skarżyć. No tak – babcia i ojciec... Ale im nie chciała, bo po co mieli się martwić? Nie miała pojęcia, jak wyjść z tego impasu. Kiedyś dźwigała na swoich ramionach dwa duże hotele, a nawet trzy. Cóż dla niej utrzymanie takiego domu? Jak to jest być słabą? Zupełnie nie wiedziała! W hotelach musiała sama podejmować decyzje, czasem w dziesięć sekund, sporadycznie miała miesiąc lub tydzień na przemyślenia. Zawsze walczyła o jakość obsługi, o standardy hoteli. Czytała uważnie wszystkie umowy, nie podpisywała niczego w ciemno. Kiedyś się wkopała z dostawcą chemii, bo czegoś nie doczytała. I zamiast malutkich, „jednorazowych” mydełek miała duże kostki, takie rodzinne. Dobrze, że kucharz jej pomógł. Znalazł foremki w kształcie serduszek, ale tylko dwadzieścia jednakowych, i na koniec zmiany przetapiał duże kostki, zamieniał je na maleńkie. Z rana już były twarde, gotowe do użytku. Księgowy bywał zły, że ona nie podpisuje podsuwanych jej papierów od razu, czasem stał nad jej głową i czekał. Nic z tego. Musiała na spokojnie przeczytać całość, nawet jeśli była po szwedzku – a najczęściej była po szwedzku. W ten sposób uniknęła kilku całkiem poważnych błędów. Zawsze wyłapywała to, co przegapili inni.
Ale teraz? Być słabą kobietką? Jak ma to zrobić?
Już łatwiej być uległą niż słabą...
Ale Marek w zasadzie niczego od niej nie wymagał...
Dobrze – odpuści mu te wyjazdy do Warszawy i wszelkie inne. Niech jeździ kiedy chce i gdzie chce. Nie powie mu na ten temat już ani jednego słowa. Ale przecież nic więcej nie może zrobić! Nic jej nie przychodzi na myśl. Ach, wyjazdy do Wierzbiny. Owszem, może do domu jeździć tylko raz w miesiącu. Nic złego tam się nie dzieje. W końcu ojciec z babcią mogą przyjechać do Krakowa. Zgodzi się też być Marka asystentką, o ile nie będzie musiała porzucić pracy w banku. „Popołudniowa asystentka” - pomyślała z przekąsem. Gdy będzie dłużej o tym myśleć, może coś jeszcze wpadnie jej do głowy. Trzeba czasu.
Dobrze, że do tego liściku dyktowanego recepcjonistce dodała „kocham cię”, mimo pewnego skrępowania. On jej tego nie napisał... A jeśli już nie kocha? Dreszcz po niej przebiegł... I jeszcze ta rada Kamila, by nie odpuszczać łatwo... To on ma zabiegać, starać się, dawać dowody uczucia, podkreślać, że mu zależy.
Poczuła się zmęczona i przybita tym wszystkim. Ciekawe, czy Marek z rana do niej zadzwoni...
Zadzwonił ledwie przyszła do pracy.
- Sprawa wygląda tak. Kupiłem prawie nową mazdę. Muszę zostać jeszcze chwilę, aby sprzedać stary samochód. I w ogóle dopiąć formalności. Ale na weekend wrócę. Nie jedź do Wierzbiny. Musimy pogadać. Napalisz w piecu?
- Dobrze – odpowiedziała, chociaż krew się w niej wzburzyła. Wpadnie tam i zabierze więcej swoich ciuszków. A przy okazji napali w piecu. Zapowiadano gołoledź, więc lepiej aby nie jechała do Wierzbiny.
- Przyjadę i wszystko ci wyjaśnię. Ale powiedz mi, gdzie cię znajdę.
Zawahała się.
- Jestem w starym mieszkaniu.
- Po powrocie przyjadę do ciebie. Będziesz w domu?
- Możliwe, chociaż nie jestem pewna.
- To trzymaj się. Do zobaczenia.
Nawet bez „kocham cię”... Trudno.
- Cześć – odpowiedziała krótko.
Wracała do domu obładowana pierogami – sto pięćdziesiąt sztuk! Po pięćdziesiąt z każdego rodzaju – ukraińskie (bez cebulki!), z kapustą i mięsem, z samym mięsem. I dodatkowo dziesięć sztuk z truskawkami. Chodniki, chociaż odśnieżone, były śliskie. Zabrakło komuś czasu na posypanie piaskiem.
- Pani Stefanio!
Zatrzymała się i obejrzała – sąsiad.
- Pomogę pani, jeśli pani pozwoli.
- Z nieba mi pan spada! Ledwie to niosę. I jeszcze taka ślizgawica!
- Proszę mnie wziąć pod rękę. Będzie bezpieczniej. Co pani tu dźwiga? Jakieś cegły?
- Och! Bardzo panu dziękuję. To tylko pierogi.
- To już chyba ostatnie podrygi zimy. Choć trzeba przyznać, że w tym roku marzec jest wyjątkowo paskudny. Dawno pani nie widziałem.
- Bo pomieszkuję trochę u narzeczonego. Za dwa tygodnie nasz ślub cywilny.
Boże! To już za dwa tygodnie! Jak to szybko zleciało!
Dała trzydzieści różnych pierogów sąsiadowi, sama zjadła pięć z truskawkami i pojechała do domu Marka. Dla niego też zawiozła trochę pierogów, wierzyła, że przyjedzie tak, jak obiecał. Napaliła w piecu, zrobiła pranie, spakowała jeszcze trochę swoich ubrań, nie za dużo. Zadzwoniła do Wierzbiny z wiadomością, że na ten weekend nie przyjedzie. Trochę czekała na telefon od Marka, ale on nie zadzwonił.
Rozgoryczona wróciła do wynajmowanego mieszkania.

I wreszcie się rozpłakała, histerycznie, bez opamiętania. Było jej tak strasznie siebie żal! A już najgorsze było to, że nie wiedziała, co jest słuszne. Czy ma, czy może jednak nie powinna brać ślubu z Markiem? Pocieszające było to, że po ślubie cywilnym zawsze może wziąć rozwód. Po ślubie kościelnym już takiej możliwości nie było. Żyła sobie sama i samotna, ale za to spokojna. Aż zachciało się jej faceta, ślubu, nawet dziecka... Była taka bezradna! Restauracja w Krakowie wynajęta, goście zaproszeni, stroje gotowe... Cała była rozdygotana... Wreszcie usnęła. Ale to nie był pokrzepiający, dobry sen. Przebudziła się w środku nocy znów cała we łzach. Przyśnił się jej jakiś koszmar, jednak go nie pamiętała, zostało tylko to okropne wrażenie. Czyżby nie wypłakała wszystkich łez? Dobrze, że Marek tego nie widzi, nie słyszy... Narzeczeństwo to powinien być najpiękniejszy okres, a ona tego nie doświadczyła tak z Liamem, jak i z Markiem. Owszem, było trochę pięknych dni, ale zdecydowanie za mało! Dlaczego jest jej tak bardzo gorzko? Usiłowała sobie przypomnieć ten okropny sen, ale nie mogła. Powoli uspokajała się. Tak bardzo chciałaby się wtulić w ramiona Liama. Albo nawet Marka. Kogokolwiek. Miała dość samotności i tych łez. Nie chciała więcej płakać. Jutro w pracy wszyscy zobaczą ślady tych łez... „Liam, Liam, dlaczego mnie nie utulisz?” Powoli odsuwała od siebie złe myśli.
A rankiem nawet zdecydowany makijaż nie był w stanie skryć śladów płaczu, choć bardzo się starała. Poza tym pojawiła się jakaś swędząca wysypka na dłoniach, brodzie i dekolcie. Co to może być? Wypiła kawę i zjadła kawałek suchego chleba, tak bez żadnej omasty, bez obłożenia bodaj plasterkiem sera. Miała zawroty głowy i do pracy szła jak pijana. Na szczęście mogła utonąć w papierach, bo nikt od niej niczego nie chciał. Sekretarka przyniosła jej herbatę. Powiedziała, że szef już gdzieś wyjechał, a kadrowa ma wpaść za chwilę, coś ją na moment wstrzymało, ale na pewno przyjdzie. „Lepiej, aby nie przychodziła” - powiedziała w myślach Stefcia. Do południa jakoś się pozbierała, uspokoiła, sprawdziła w lusterku, że już lepiej wygląda. Tylko wierzch dłoni i broda nadal ją swędziały. Uczulenie? Od czego?
Przeglądała świeże gazety. I miała czas na myślenie o swoim ślubie. Telefon – na szczęście! - milczał. Sekretarka przyniosła kawę. Stefcia sięgnęła do biurka po paczuszkę ciastek. Zjadła trzy herbatniki popijając jak najgorętszą kawą – czuła we wnętrzu jakiś zamróz i chciała się rozgrzać. Wyrzucała sobie, że za mało ostatnio je.
Przyszłą kadrowa – pani Jadzia Zawiślak.
- Coś się stało, pani Jadziu?
- I tak, i nie. Są skargi na Jackowskiego. Znów ma potężny bałagan w dokumentach. Myślałam, że klient łeb mi urwie, tak się pluł na Jackowskiego.
- Myślę, że Jackowski już wszystkiego nie ogarnia. Co ma pani zamiar zrobić z tym fantem?
- Poproszę szefa, aby go zwolnił. Albo przynajmniej przeniósł na inne stanowisko, może do ochrony. On nie może pracować z dokumentami. Co pani o tym myśli?
- Może lekarz?
- Myśli pani, że to początki demencji? On dopiero dobija do sześćdziesiątki... Prawda, nawet młodsi ludzie chorują... Trudna sprawa. Kolejno przyglądam się wszystkim naszym pracownikom, bo tak mi szef zlecił. I o każdym pisze opinię. A z Jackowskim mam problem. I jeszcze z jedną osobą...
- To znaczy z kim?
- Z naszą sekretarką – kadrowa, mówiąc to, zniżyła głos do szeptu. - Jest ponad sześć lat na sekretariacie. Wszystko u niej gra, nie można się do niczego przyczepić. No i robi doskonałą kawę.
- Ale...?
- Ona podsłuchuje rozmowy!
- Wiem o tym. Boję się przez telefon rozmawiać z klientami o poufnych sprawach. A to mi bardzo utrudnia życie.
- I nic pani wcześniej nie mówiła!
- Wcześniej miałam rozmowy prywatne, a już Grześ mnie uprzedził, abym uważała. Ale co ona robi z takimi wiadomościami?
- Nie mam pojęcia. Kiedyś omawiała informacje z taką Genią, ale Genia trzymała wszystko za zębami. Nie robiła plot, nie rozpowiadała o wszystkim w biurze. Jednak odeszła od nas. A teraz jest taka Tereska. Zaprzyjaźniły się i nie wiadomo, co z tego wyniknie. W każdym razie już kilka razy pogoniłam Tereskę z sekretariatu - „a pani nie ma pracy?”. To teraz nasza Dziunia lata do Tereski, byle szefa lub pani nie było w biurze. Wymyka się chociaż na dwie minutki – że niby do toalety. I robią takie szu-szu-szu na osobności. Jakiś czas temu jej powiedziałam, że nie można centralki zostawić bez opieki, nawet na moment. Jak już musi, to niech mnie woła, a chwilę na centralce posiedzę. Ale prawdę powiedziawszy już mam bardzo dość.
- Musicie z szefem zadecydować. Bardzo nie lubię zwalniać ludzi. Bardzo! Może ją gdzieś przenieść? Zrobić taką wewnętrzną roszadę. A... mnie też pani ocenia?
- Niestety – też. Ale pani to ideał pracownika. A szef taki zabiegany, bo jutro nam przyjęcie robi.
- Jakie przyjęcie? - zdziwiła się Stefcia.
- Dzień Kobiet.
- Całkiem o tym zapomniałam...
- Będzie kawa, ciasto, kwiaty i chyba nawet jakieś upominki. W ubiegłym roku było po paczuszce kawy. Ciekawe, co wymyśli w tym roku. Taka nędza w sklepach, że nie zdziwię się, jeśli dostaniemy tylko po opakowaniu rajstop.
Zaśmiały się obie i kadrowa zaraz wyszła.
Ale Stefci przypomniało się, że Marek prosił, aby coś załatwiła. Tylko... co? Zupełnie nie mogła sobie przypomnieć.
Tuż po czternastej odwiedził ją niespodziewany gość – Aleksander! Przydźwigał jej naręcze róż.
- Wszystkiego najlepszego z okazji twego święta! Wiem, wiem – to jutro. Ale już się nie mogłem doczekać. Przy tym jutro będą wykupione wszystkie kwiaty, więc się sprężyłem na dziś.
Ucałowali się serdecznie.
- Bardzo ci dziękuję. Co za niespodzianka!
- Przyjechałem do pracy, bo nie wiem, gdzie cię szukać w późniejszych godzinach. A mam też dla ciebie ciężką przesyłkę, więc lepiej sam ją dostarczę do twego mieszkania. Jesteś u Marka, czy jednak na starych śmieciach? - znów przywiózł jej masło, sery i śmietanę. Cały Aleksander!
- Siadaj. Wypijesz kawę?
- A nawet chętnie. Jak sobie radzisz? Ślicznie wyglądasz, ale chyba schudłaś. Odchudzasz się?
Stefcia poprosiła sekretarkę o kawę i herbatę. Sama przyniosła wazon z wodą.
- Nie, nie odchudzam się. Ostatnio nie mam apetytu. Jem tak trochę na przymus. Opowiadaj, co tam u ciebie. Ty też jesteś dziś szczególnie wystrzałowy! Garnitur, biała koszula, super!
- Bycie dyrektorem czasem jest okropne. Nie mogę sobie pozwolić na luz w ubraniu. A już krawat to całkiem jest moją zmorą. Chyba przejdę na fular. Boję się tylko, że będę się tym za bardzo wyróżniał. Inna sprawa, że nie wiem, gdzie kupić podobne akcesoria. Znasz taki sklep?
- Nie. Nie zwróciłam uwagi. Podobno Marek do ślubu ma mieć musznik... Myślę, że dobry krawiec potrafi uszyć ci coś takiego. Z tego, co pamiętam, fular jest dobry do letnich garniturów. Na pewno by ci było lżej. Ciebie krawat, a nas, kobiety, biustonosze tak męczą. Ale nie wyobrażam sobie przyjścia do pracy bez tej bielizny. Zostałeś naczelnym dyrektorem?
- O, na to muszę jeszcze poczekać. Jednak bycie zastępcą wymaga więcej pracy niż bycie dyrektorem. Muszę się zajmować każdą, nawet absurdalną, sprawą. Takie życie.
- Prześliczne róże – zmieniła temat Stefcia. - Dawno już takich nie dostałam. Mój Mareczek zbyt często jest w rozjazdach. Podobno po ślubie ma się to zmienić. A jak tobie się układa w sprawach sercowych?
- Moje sprawy sercowe to wyschła pustynia. Chciałbym się zaangażować, ustatkować, ożenić. Nawet mieć dzieci. Ale nie mam z kim. Te znajome dziewczyny zupełnie mi nie pasują. W zasadzie przez to, że równam wzwyż, do ciebie.
- Aleksandrze!
- Taka jest prawda! Zostaw tego Marka i wyjdź za mnie. Kocham cię już tyle czasu!
- Przystopuj, chłopaku!
- Wiem, wiem. Iga tylko namieszała mi w głowie zapoznając z tobą. Zawsze będę cię kochał. Nawet jeśli się ożenię. Ciebie nie można zapomnieć. Może kiedyś jeszcze zdarzy się nam wspólny sylwester.
Rozmawiali jeszcze chwilę, aż Aleksander dopił kawę, po czym Stefcia zebrała swoje rzeczy, w tym kwiaty, rzuciła sekretarce, że dziś już jej nie będzie i wyszła razem ze swoim gościem. Aleksander miał na parkingu służbowy samochód. Otworzył przed Stefcią drzwi pasażera i pomógł umościć się tam razem z kwiatami.
Popołudnie okazało się bardzo miłe.
Adoracja mężczyzny – to, czego ostatnio szczególnie potrzebowała.
Gdy położyła się spać przypomniało się jej, że ma wysypkę na dłoniach. Jeszcze raz zapaliła światło – wysypki już nie było. I całe szczęście! A gdy sen znów zaczął ją mroczyć przypomniała sobie, o co prosił Marek – ma zaprosić kilka „dziewcząt do wzięcia” od siebie z pracy. Może jutro na tym świątecznym przyjęciu kogoś wybierze. Kadrową, która jest od kilku lat w separacji. I Mariolę. To na pewno. Sekretarka też jest panienką... Kogoś jeszcze? Nie bardzo wiedziała, kogo. Babcia miała przywieźć Frankę. Może pani Jadzia kogoś podpowie...
„Bladym świtem” zadźwięczał dzwonek u drzwi. Stefcia miała nadzieję, że to Marek. Ale zawiodła się – w drzwiach stanął Kamil.
- Witaj, moja śliczna! Wszelkiej pomyślności! I koniecznie zgody między wami. Będzie dobrze, bo nie może być inaczej. Przyleciałem zrobić ci włosy. Musisz dziś wystrzałowo wyglądać. Niech wszyscy faceci się w ciebie wgapiają. I niech się ślinią na twój widok! A co! Proszę kwiatuszki.
Cały Kamil!
- Ty wiesz, jak poprawić mi humor. Dziękuję mój zacny, najlepszy przyjacielu! - objęła go i serdecznie wycałowała.
A w pracy pani Jadzia z radością zaakceptowała zaproszenie na ślub. Chwilę zastanawiała się, kogo jeszcze zaprosić.
- Owszem - powiedziała. - I Agnieszka z rachunków walutowych, i „taka nowa”, czyli Gabrysia z księgowości. Ale Agnieszka jest właśnie chora, ma ciężką anginę. Poza tym Agnieszka jest bardzo biedna, bo ma na swoim utrzymaniu pradziadka, który nie ma żadnych świadczeń i babcię z niewielką rentą. Musiała przerwać studia, by iść do pracy. Dyrektor zna jej sytuację materialną, a ponieważ jest bardzo dobrą pracownicą, zawsze daje jej najwyższą premię. W zasadzie to ona nie będzie się miała w co ubrać na ten ślub. Tam masa pieniędzy idzie na leki i na ogrzewanie mieszkania – kadrowa smutnie pokiwała głową.
- A ja mam cały karton ubrań do wyrzucenia!
- No co pani! Niech pani nie wyrzuca!
- A co mam z nimi zrobić? To są rzeczy już dawno niemodne.
- Ja je wezmę z pocałowaniem ręki i dostarczę Agnieszce.
- Sądzi pani, że to wypada? Nie chciałabym jej urazić! Sporo z tych rzeczy nosiłam do pracy.
- Wypada. A ona jest mądrą dziewczyną i będzie umiała zadbać o te ubrania. Tu coś zmieni, tam doszyje, jedno skróci, a drugie wydłuży. Albo da babci. Ta jej babcia to też takie chucherko jak pani i jak Agnieszka. Z tym, że Agnieszka jest niższa od pani. Zresztą – na wyrzucenie zawsze jest czas.
- A co pani powie na zaproszenie sekretarki?
- Naszej Dziuni? Dziewczyna oszaleje ze szczęścia!
- Mam jeszcze Mariolę na myśli... Marek powiedział, że będzie sporo wolnych chłopaków, takich nie żonatych. Później będzie obiad w restauracji i być może tańce.
- Na to to ja się już nie piszę. Jestem za stara!
- Nie może mi pani zrobić takiej przykrości. I dyrektorowi. Obiecał być z żoną. Bardzo panią proszę...
- Zastanowię się, ale na razie nic nie obiecuję. I zrobię wszystko, by namówić Agnieszkę. Mam nadzieję, że do tego czasu wyzdrowieje.
- A ja na jutro przyniosę torbę z ubraniami.
Nim skończyła się impreza z okazji Dnia Kobiet – dziewczyny zostały zaproszone i wszystkie się zgodziły. Tylko z Agnieszką sprawa nie została wyjaśniona, ale Stefcia była dobrej myśli.
A pod domem z wynajmowanym mieszkaniem na Stefcię już czekał Marek... Chwycił ją w ramionach i zachłannie całował, nie zwracając uwagi na ludzi.
- Jesteś jeszcze piękniejsza niż zapamiętałem – szeptał jej we włosy. - Moja kochana! Moja najwspanialsza! Jak dobrze znów mieć ciebie w ramionach i przytulać! Tak bardzo cię kocham! I bardzo za tobą tęskniłem. Ale nareszcie jestem. I ty jesteś. Już nigdzie się nie wybieram. Nareszcie razem! Idź do domu, a ja coś wezmę z samochodu i też zaraz przyjdę.
- Pójdę z tobą. Przecież chcę zobaczyć tę twoją mazdę.
- To później. Mazda nam nie ucieknie. Posłuchasz mnie?
- A mam wyjście? - śmiała się do niego radośnie. Wszystkie czarne myśli od niej odpłynęły. Liczył się tylko Marek, jego czułość, miłość, obecność. Jej świat zalało słoneczne światło!
A później utonęli w sobie na dwie godziny – spragnieni, stęsknieni, pełni wzajemnej miłości. Stefcia znów była szczęśliwa. Oboje byli szczęśliwi. Powiedział, że nigdy nikogo tak nie kochał, jak ją kocha. Za nikim tak bardzo nie tęsknił. Trudno mu się usypiało bez jej obecności u boku. Tęsknota wręcz go pożerała.
- Istniejesz tylko ty. Dlaczego tak długo byłem ślepy? Bałem się trwałego związku. To po tych mych zagranicznych przygodach. I bałem się, że mnie nie zechcesz. Jestem już taki stary! Oglądałem cię nagą... Pamiętasz, jak się dla mnie w Wierzbinie rozbierałaś? Myślałem, że oszaleję z pragnienia! A ty tak słodko wtuliłaś się we mnie... I to też było dobre. Zalała mnie fala niewypowiedzianej miłości. Wiedziałem już, że tylko ty. A później zaskoczyłaś mnie tym, że jeszcze nigdy nie współżyłaś z żadnym facetem. Tego się absolutnie nie spodziewałem. Ty nie wiesz, ale jesteś pierwszą moją dziewicą... Uwielbiam twoje gorące i śliskie wnętrze, uwielbiam, kiedy zaciskasz, tam w głębi, swoje mięśnie, jakbyś nie chciała mnie nigdy wypuścić... Doznania są nie do opisania... Tonę w tobie i jestem szczęśliwy... Szaleję za tobą!
Kwiaty? Perfumy od Chanel, koronkowa bielizna? To wszystko nie było ważne wobec takich wyznań, wobec pocałunków i przytuleń... Słowa cenniejsze nad wszystko!

c.d.n.
fot. z internetu


sobota, 3 czerwca 2023

STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.23.


STEFCIA Z WIERZBINY -  tom III  - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 23.

- A jednak nie powinniśmy brać ślubu.
Siedzieli u Marka w domu, w salonie. Stefcia właśnie poprawiała kwiaty w wazonie, a Marek odłożył czytaną jeszcze przed chwilą gazetę. Stefcia z wrażenia omal nie wywróciła wazonu.
Był marzec, wiały już całkiem wiosenne wiatry, a te tulipany na stole były zapowiedzią pięknej wiosny. Niedługo miał być ślub cywilny w Krakowie, zaproszenia zostały wysłane, wszystkie sprawy zapięte na ostatni guzik, ślubne stroje czekały w szafie.
Patrzyła na Marka w bezgranicznym zdumieniu, jej oczy z wolna wypełniły się łzami, opuściła głowę i szybko wyszła do kuchni. Nie odezwała się. Zaledwie miesiąc wcześniej na dobre przeprowadziła się do narzeczonego i prawie zwolniła wynajmowane mieszkanie. Co z nią teraz będzie? Przecież nie będzie go błagać o ślub! Była tak bardzo wstrząśnięta, że z trudem łapała oddech. Jak on mógł powiedzieć coś takiego!? „Powiedział, bo tak właśnie myśli...” Rozumiała, że musi się natychmiast od Marka wyprowadzić. Ale gdzie? Jak? Nie miała w Krakowie przyjaciółek, a ze względu na pracę nie mogła wyjechać do Wierzbiny. Znalazła się w potrzasku.
- Stefciu... - stanął tuż za nią i położył ręce na jej ramionach.
Strząsnęła je niecierpliwie. Wcześniejsze słowa zabolały ją niesamowicie mocno.
- Postaram się jak najszybciej wyprowadzić – powiedziała lodowatym głosem. - Ale to mi chwilę zajmie. Tamtego mieszkania pewnie już nie odzyskam. Ale i tak zaraz zacznę się pakować.
Jeszcze w grudniu mieli trudną rozmowę. Marek zaproponował jej, by od stycznia została jego asystentką, a zrezygnowała z pracy w banku. Zgodziłaby się, gdyby powiedział wspólniczką. Ale na sekretarkę mógł sobie kogoś zatrudnić. Stanowisko asystentki było poniżej jej możliwości.
- Wynajmiesz sobie jakiś lokal, zatrudnisz dowolną pomoc i obejdziesz się beze mnie.
- Ale ja chcę z tobą!
- Chyba nie przemyślałeś sprawy.
- Tak ważna jest dla ciebie praca w banku?
- Jeśli to będzie możliwe popracuję tam przynajmniej kilka lat. Twoja praca też jest dla ciebie ważna, więc dlaczego mi się dziwisz?
- Nie chcę powierzać moich spraw pierwszej z brzegu dziewczynie.
- To wybierz taką, której możesz zaufać.
Spięcie przybrało na sile. Padły słowa, których Marek później żałował. To Stefcia chciała, by siedział w Krakowie, a teraz mu to uniemożliwiała! A ona już zobaczyła, że ich związek bardzo się różni od związku z Liamem. Marek chciał narzucać swoją wolę. Nie uzgadniał z nią decyzji dotyczących ich wspólnego życia. Uważał, że tylko on ma prawo o wszystkim decydować. Stefcia nie chciała kłótni, nawet mocniejszych zadrażnień. Mówiła co myśli i wycofywała się do swoich okopów, ale uparcie pozostawała przy swoim. A to burzyło krew w Marku. Obydwoje przez wiele lat byli niezależni i teraz nie umieli uzgodnić wspólnych stanowisk. W zasadzie Marek nie umiał dyskutować, spierać się i szukać jednocześnie kompromisu. To zostawiał dla obcych, dla spraw zawodowych. Po kilku, a może nawet kilkunastu próbach zrezygnowała z przedstawiania swoich argumentów. Mówiła czego chce, czego bezwzględnie potrzebuje i na tym kończyła dyskusję. Na to Marek reagował słowami „jesteś uparta jak osioł”. Po takich słowach wykrzyczanych w złości Stefcia już nie szukała kompromisu. Postępowała zgodnie z własnymi przekonaniami. Ich związek szedł w rozsypkę. Mimo tego Marek nalegał, by Stefcia przeprowadziła się do niego. Może przebywając ciągle razem jakoś się dotrą.
- Nie wiem, czy chcę. Za dużo jest między nami sprzeczek i dąsów. Albo zobaczysz wreszcie we mnie partnerkę, albo szkoda wikłać się w dalszy związek, pełen awantur i dziwnych niedomówień. Nie czuję twojej miłości, ani choćby twojej troski. Wspólne łóżko to za mało. Oddalasz się ode mnie. A ja nie będę cię przywiązywać sznurkiem. Ani obrączkami. Mam dość.
Później nie widzieli się przez kilka dni. Marek miał czas na przemyślenia. I dużo się zmieniło między nimi na lepsze. On nie był już taki zasadniczy, ona była dużo łagodniejsza. Awans Stefci na dyrektora jakby podniósł rangę narzeczonej w jego oczach. Już nie mówił o tym, by została jego asystentką.
Oboje zaczęli szukać tego, co ich łączy, a unikać nieporozumień.
Choroba Marka wstrząsnęła Stefcią. Dopiero wtedy dotarło do niej, jak bardzo go kocha. Przeprowadziła się do Marka, ale dla siebie samej nadal pozostawał surową nauczycielką. Nie chciał, aby Marek znalazł jakieś powody do stawiania jej zarzutów. Naprawdę bardzo się starała. Czy on to dostrzegał? Nie miała pewności. Pozostawał względem niej szarmancki, dawał drobne upominki, przynosił kwiaty, zabierał do teatru i restauracji. Zapoznał ją ze swoimi przyjaciółmi. Czyli szlo ku lepszemu.
Gorąco łączyły ich sprawy łóżkowe. Marek był tu wybitnym wirtuozem, dostarczał wielu emocji, wzruszeń, niesamowitych doznań. Otworzył Stefcię na miłość fizyczną połączoną z największą czułością. Pod tym względem Stefcia była szczęśliwa.
A teraz „nie powinniśmy brać ślubu”?
- Porozmawiajmy – poprosił biorąc ją w ramiona, mimo wyraźnego oporu. Był od niej dużo silniejszy. - Zrobię herbatę i spróbuję wyjaśnić, o co mi chodziło. I nie próbuj się pakować! Kocham cię. Bardzo cię kocham. I nic się w tej kwestii nie zmieniło. Po prostu użyłem niewłaściwego zwrotu. Idź, usiądź, zaraz przyjdę z herbatą. I wino.
Rozmowa była długa i wyczerpująca, na szczęście doszli do porozumienia. Stefcia zrozumiała, że Marek mówiąc, iż nie powinni brać ślubu chciał dać jej do zrozumienia, że nie chce mieć z niej pielęgniarki, a żonę. Że boi się, że jego serce jest zbyt słabe, że mężczyzna o tak chorym sercu nie powinien się wiązać na stałe z kobietą. Dla Stefci to była bzdura. Nie wolno mu tak myśleć! Później się długo i namiętnie kochali.
- Ty masz chore serce? Jakie chore serce? To, co wyczyniasz w pościeli jest tak wyrafinowane, że żaden lekarz nie uwierzyłby w twoje chore serce! A jednocześnie jesteś najprawdziwszym Żakiem – bo jeśli już chorować, to właśnie na serce!
Ona sama nigdy przed Markiem nie skarżyła się na zdrowie, na złe samopoczucie, na zmęczenie. Przyjęła na siebie sporo domowych obowiązków i wykonywała je mimo tego, że czasami była po prostu zmęczona. Nigdy nie prosiła Marka, by jej w czymś pomógł lub wręcz wyręczył. Pracowała zawodowo i często przynosiła do domu dokumenty, nad którymi musiała posiedzieć, bo nie starczało jej czasu w pracy. A jednak gotowała obiady (prawda – często posiłkowała się „gotowcami” przywiezionymi z Wierzbiny), prała, sprzątała, prasowała, pamiętała o podlaniu kwiatów i wyniesieniu śmieci. Dwa razy nawet odśnieżyła podjazd pod nieobecność Marka. Te codzienne obowiązku zabierały jej całkiem dużo czasu. Miała prawo być zmęczona.
Do następnej poważnej awantury doszło właśnie przez śmieci. Na dworze była wtedy wyjątkowa chlapa, taka, że to psa z budy nie wypędzisz, a ona ubrała się i śmieci jednak wyniosła. Marek zauważył to dopiero wtedy, gdy nieco zbyt głośno zamknęła za sobą drzwi wejściowe. Podmuch wiatru spowodował, że drzwi wysmyknęły się jej z ręki.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś? Przecież ja mogłem wynieść – zawołał wtedy oburzony.
- Marku, ty mi nie musisz mówić, że mam coś ugotować, uprać lub posprzątać. Więc i ja nie będę ci mówić, abyś coś zrobił. Jeśli zechcesz – to sam się włączysz w różne domowe czynności. A skoro tego nie robisz, to ja muszę zrobić. Kropka.
- Nie musisz mnie prosić o pomoc. Wystarczy powiedzieć zrób to albo tamto.
- Mylisz się, Marku. To ty sam musisz znać swoje obowiązki. Ja nic nie muszę mówić. Tak rozumiem partnerstwo. Ty po prostu nie interesujesz się domowymi sprawami. Zatem wszystkie te drobne, choć uciążliwe, rzeczy spadają na mnie. Zrozum – ty mi nie musisz pomagać! Ty powinieneś uczestniczyć w domowych sprawach na zasadzie partnerstwa. Przecież wiesz, gdzie trzymamy śmieci, gdzie stoi odkurzacz, widzisz, że na stole i parapetach już się zbiera kurz, że choćby po obiedzie są naczynia do zmycia.
- Ale przecież nie spodziewamy się gości!
- Ja nie sprzątam dla gości, tylko dla nas. Taka jest między nami różnica. Ale skoro już rozmawiamy o takich sprawach, to ty jutro zrobisz obiad, bo ja wrócę raczej dość późno, może aż po osiemnastej.
- A to dlaczego?
- Mam zamiar pochodzić po sklepach i zajmie mi to dużo czasu.
Wydawało się, że sprawa śmieci zmarła śmiercią naturalną. Otóż nie – za kilka dni znów wypłynęła. Marek się niesamowicie zdenerwował, aż brał swoje tabletki pod język. A Stefcia milczała, choć krzyki Marka bardzo ją zraniły. Była rozdygotana, nawet herbatka z melisy nie pomogła. Rano powiedziała, że ma dość. Głównie tych idiotycznych awantur. Jeśli Marek sprowokuje jeszcze jedną, tylko jedną, to ona się wyprowadzi najszybciej, jak to będzie możliwe. I ślubu też nie będzie. Nie ma zamiaru szarpać się przez całe życie. Wóz, albo przewóz. Koniec.
- To jest ultimatum?
- Tak. Nieodwołalne.
- A rób, co chcesz! - odpowiedział lekceważąco i machnął wymownie ręką.
Prawdę powiedziawszy tego się absolutnie nie spodziewał.
Ale wiedział, że Stefcia słowa dotrzyma!
Natomiast do Stefci dotarło, że Marek jest niewychowany. No bo i kto miał go wychować? Matki nie znał, nie pamiętał, babka odeszła zbyt wcześnie, podobnie stryj. W stosunku do obcych Marek był grzeczny i układny. Ale nie w stosunku do niej. Nie wiedziała, z czego to wynika. Przecież mówił, że kocha i dawał to wyraźnie odczuć. A później traktował z lekceważeniem, niemal z pogardą. To tak strasznie bolało! Jest już za stary, by ktoś go naprostował! Nie będzie o niego walczyć. Już nie. Utwierdzała się w przekonaniu, że jednak nie powinni brać ślubu. Nie chciała prowokować następnej awantury, ale powiedzieć o swoich przemyśleniach musiała. Im szybciej, tym lepiej. W drodze do pracy kupiła gazety, bo postanowiła znaleźć dla siebie mieszkanie. Chciała przejrzeć ogłoszenia. Lada dzień spodziewała się następnej awantury, gdyż była pewna, że Marek nie wytrzyma. Ona też – tego lekceważenia i braku szacunku. Ale zaraz po przyjściu do pracy zadzwoniła najpierw do właścicielki mieszkania, które wynajmowała do niedawna. Było wolne! Stefcia zwolniła się na godzinę z pracy i pojechała do kobiety. Zapłaciła za pół roku z góry. Mogła zapłacić za rok, ale nie wiedziała, czy to ma sens. Kobiecie chodziło o pieniądze – potrzebowała na coś większej kwoty. Stefcia miała tam jeszcze trochę swoich rzeczy, które ojciec powinien zabrać do Wierzbiny – łóżko, pralka, kilka szafek, kilka spakowanych już pudeł. Obiecał uporać się z tym do końca marca. Teraz to trzeba odwołać.
Po pracy wróciła do domu Marka. Spakowała najważniejsze rzeczy – pościel, ręczniki, bieliznę i niewielką ilość ubrań. A także trochę kuchennych akcesoriów.
Zadzwoniła do hotelu, w którym Marek zawsze się zatrzymywał. Zatrzymał się i teraz, ale nie było go w pokoju.
- A może pani przekazać mu wiadomość?
- Tak. Oczywiście – odpowiedziała recepcjonistka.
- To będzie jak krótki liścik. Proszę zapisać. Gotowa?
- Tak. Proszę podyktować.
- „Wyjeżdżam na jakiś czas. Pamiętaj o piecu. Klucze w wiadomym miejscu. Kocham cię.”
- Jakiś podpis?
- S.Ż. To powinno wystarczyć. Tylko – błagam! - niech pani nie zapomni! Głównie o ten piec chodzi.
Wykonała jeszcze jeden telefon – do Kamila. Rozmawiała przez chwilę o niczym. Nie mogła mu powiedzieć, że wraca na stare śmieci, bo mógł to wygadać Markowi.
- Coś się stało? - domyślił się Kamil.
- Chyba muszę rozstać się z Markiem – szepnęła do słuchawki prawie płacząc.
- Zaraz przyjadę do ciebie!
- Nie, nie. Właśnie się spakowałam i opuszczam mieszkanie Marka.
- Gdzie cię znajdę?
- A przysięgniesz, że nie zdradzisz mnie przed Markiem? Bo on pewnie do ciebie zadzwoni.
- Przysięgam.
- Będę w starym mieszkaniu.
- Przyjadę zaraz po pracy. Nigdzie się nie ruszaj. Będę chciał pięć litrów kawy, bo już padam.
To ostatnie zdanie uświadomiło Stefci, że nie wzięła ze sobą ani kawy, ani herbaty, ani czegokolwiek do jedzenia. Pospiesznie spakowała trochę słoików z mięsem, paczkę makaronu i kilka innych produktów. Po drodze dokupiła chleb, jajka, twaróg i mleko. Chleb był już czerstwy, ale trudno. Jezu! Cały dzień nic nie jadła! Teraz usmażyła sobie jedno jajko i zjadła właściwie na przymus, z rozsądku. Źle się czuła, leciała z nóg. Z trudem wniosła drugą część bagaży.
Kamil, ledwie przyszedł, objął ją i zażądał – mów! Rozpłakała się w jego uścisku. Ale jej ciężko było mówić. Nie nawykła się skarżyć.
- Dziewczyno – mów! Wyrzuć to z siebie. Będzie ci lżej.
- Najpierw zrobię kawę.
Razem poszli do kuchenki.
- Nie układa się nam. Nie możemy się dotrzeć. Chyba mam za duże wymagania, a nie mogę z nich zrezygnować. On mną pomiata. Lekceważy. Nie umiem się z tym pogodzić. Dzwonił do ciebie?
- Nie. Powiedz dokładnie, co się stało.
Usiedli w szarym saloniku i Kamil słowo po słowie wydobywał wszystko ze Stefci.
- Jak ja jestem szczęśliwy, to ty jesteś nieszczęśliwa. I tak na zmianę. - Zauważył w końcu. - Zupełnie nie rozumiem, co z jego głową się stało. Zupełnie jak nie Marek. Nie znałem go od tej strony.
- Teraz się zastanawiam, czy w ogóle brać ślub. Po co mi taki facet? Po co mi takie kłopoty?
- Ja mu chyba muszę gębę obić.
- Nawet tak nie myśl. Chciałabym tylko zrozumieć, dlaczego jest dla mnie tak nieuprzejmy, tak wrogi, nieprzyjemny, dlaczego mnie poniża? Skarżę się tobie, ale w zasadzie już podjęłam decyzję – nie będzie ślubu. Nic mu nie jestem winna. Czuję się zdradzona i upokorzona. Dość tego.
- Porozmawiam z nim.
- Ani mi się waż! Ja już nic od niego nie chcę. I nie mów mu, że się skarżyłam. On zaraz wyskoczy z tym, że ja chcę mieć z niego drugiego Liama. Oczywiście, że ich porównuję. A dlaczego mam nie porównywać? Jednak nigdy nie oczekiwałam, że będzie tak dobry, jak Liam. Lecz to, co się dzieje, przekracza wszelkie granice. Marek chyba myślał, że będę się go radzić w sprawach służbowych. Nigdy nie prosiłam go o żadne podpowiedzi. Nigdy. Później był dumny z tego, że zostałam zastępcą dyrektora. A nagle się wszystko zmieniło. Jakiś czas temu, chyba jeszcze w grudniu, poprosił mnie bym została jego asystentką, rozumiesz – coś jak sekretarka. Nie zgodziłam się. Co innego, gdyby zaproponował mi bycie wspólniczką. W tamtym momencie zaczęły się wszystkie niesnaski. Mimo wszystko było jeszcze do wytrzymania. Ale teraz... Jeśli chce mieć kucharkę, sprzątaczkę, kochankę – to niech sobie wynajmie. Ja mam być jego żoną, a nie pomiotłem. Nie może mi rozkazywać, nie może mi stawiać wymagań, żądań. Wielce się oburzył, gdy powiedziałam, aby zrobił obiad. Myślisz, że zrobił? „Usmaż sobie jajka”. Tyle mi powiedział. On jest jakiś nienormalny. Daje mi kwiaty i perfumy, czasem jakąś książkę, albo nawet bieliznę. Twierdzi, że kocha. A później taki gwałtowny zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Ja tego nie wytrzymuję! Tego człowieka już się nie zmieni. Musiałby doznać jakiegoś trzęsienia ziemi. Mówiłam ci – postawiłam mu ultimatum. Więc się nie kłócił, nie zrobił awantury, ale wyjechał bez mojej zgody. Nie zadzwonił do mnie do pracy. Dla mnie to jest coś gorszego, niż awantura. Mam dość. Nie będzie ślubu... A ja się tak przejęłam, gdy on trafił do szpitala. Tak bardzo się o niego bałam! Powiedziałam ci o wszystkim, ale wcale mi nie ulżyło. Pamiętaj – nie możesz mnie zdradzić.
Kamil sam zrobił następną kawę. Był zamyślony.
- Obawiam się, że będę teraz adwokatem diabła. - Usiadł na swoim miejscu i dalej siedział smutny.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zaniepokoiła się Stefcia, gdy dalej milczał.
- Właśnie nie wiem, jak ci to powiedzieć, by cię mocno nie zranić.
- Mów. Zrań. Ale powiedz wreszcie, jak to widzisz.
- Między wami jest walka o dominację w związku.
- No coś ty!
- A jednak. Ty chcesz, aby wszystko było po twojemu. To zrób, tam nie jedź. Ale to tak nie działa! Ty jesteś silną, niezależną kobietą. A on jest mężczyzną, który chce mieć słabą kobietkę. Taką, którą mógłby się opiekować, troszczyć, usuwać przeszkody sprzed jej stóp.
- Rozmawiałeś z nim?
- Chyba ze dwa razy, ale nie tak dokładnie jak z tobą. Coś mi wspominał o twojej niezależności, o tym, jak bardzo jesteś... akuratna, dokładna. O tym, że nie pozwalasz sobie na moment słabości. Musisz mu zostawić tak zwane pole do działania. Musi mieć możliwość wykazania się, udowodnienia nawet sobie samemu, że jest mężczyzną. Odśnieżanie podjazdu to zbyt mało! Albo grzebanie w samochodzie. Ale w twoim i tak nie może grzebać, bo wszystko załatwia twój tato albo mechanik z Wierzbiny. On nie ma jak być dla ciebie podporą i ostoją. Zarabiasz duże pieniądze. Z tego co wiem, nie macie wspólnej kasy. I nie macie wspólnych planów. No, może oprócz ślubów. Nie wyrzekaj się Marka. Skoro jesteś taka silna i niezależna, spróbuj to wszystko zmienić. Oboje macie być szczęśliwi.
- Muszę to przemyśleć, bo chyba masz rację.
- Przemyśl. I jak najszybciej wróć do Marka. On ma swoją dumę i honor. Pewnie cię przeprosi. Ale nie o przeprosiny tu chodzi, a o naprawienie wszystkiego. Musicie rozmawiać. Dużo rozmawiać. W każdym związku ważna jest miłość. Może nawet najważniejsza. Ale liczą się dobre chęci, skierowanie swojej uwagi na dobro partnera, ustępowanie w mało ważnych sprawach. I nie strzelanie fochów z byle powodu. Przecież masz pewność, że Marek cię kocha. Daj mu szansę. Otwórz się na niego tak do dna, do głębi. Nie stawiaj siebie na pierwszym miejscu, a wasze wspólne dobro. Wtedy się dogadacie. Jak będzie trzeba to nawet zostań jego asystentką. Po godzinach w banku. Przecież korona ci z głowy nie spadnie. Przemyśl to. A ja muszę już wracać do mojego chłopaka. On dziś ma drugą zmianę i zaraz powinien być w domu. Na ile wynajęłaś to mieszkanie?
- Na pół roku.
- To wynajmij na cały rok, a ja je podnajmę u ciebie. Najchętniej bym kupił, ale na razie nie stać mnie, musiałbym brać kredyt. Mój chłopak na to nie pozwoli.
- Ja ci mogę pożyczyć te pieniądze. Tyle, że w dolarach, bo takiej kwoty nie da się odsprzedać od ręki. Inna sprawa, czy pani Kalinowska zechce je sprzedać...
- Na razie wynajmij na rok. A później zobaczymy.
- Jesteś szczęśliwy?
- Bardzo. Niewyobrażalnie bardzo. Jednak... Ty możesz iść ulicą trzymając Marka za rękę, nawet całować się z nim w miejscu publicznym. A nam nie wolno. Rozumiesz? Dla ludzi nasze uczucia się nie liczą. Wdeptaliby nas w błoto. Musimy być bardzo ostrożni i dlatego będzie lepiej, gdy on będzie miał własne mieszkanie. Tylko ten brak telefonu jest okropny. Pojedziesz do Wierzbiny na najbliższy weekend?
- Tak planowałam, ale boję się, że bym się wygadała z moimi problemami. Przecież już byłam gotowa zrezygnować ze ślubu.
- Dogadacie się. Jesteś mądrą kobietą.
- Ale uczeszesz mnie do ślubu?
- Do obydwu ślubów. Nie waż się z tym iść do kogoś innego!
- Mam nadzieję, że będziesz na weselu ze swoim chłopakiem.
- To jest niemożliwe. Wręcz wykluczone. Nie możemy pokazywać się razem publicznie. Choć bardzo to nas boli. A wiesz? On też ma na imię Staszek... Jeszcze coś ci powiem: nie wybaczaj Markowi tak szybko. Niech się trochę postara. Niech poprzeżywa, niech mocniej zatęskni. Właśnie od tego jest facetem. Zapamiętasz?

c.d.n.
fot. własne