niedziela, 30 października 2022

STEFCIA Z WIERZBINY - tom II - Cz. 10.


Cz. 10. (66.) Koniec czerwca 1976 r. Różne sprawy 

Steffi wcale nie była zadowolona z wyjazdu do Norwegii. Przede wszystkim przestraszyło ją wzburzone morze. To jeszcze nie był sztorm, ale... Liam śmiał się z niej, jednak i on nie miał okazji przywyknąć wcześniej do tak rozhuśtanego żywiołu. Wprawdzie był pewien, że jachcik wytrzyma napór fal, jednak szkoda mu było żony. Na morzu nie rozstawali się, niemal ciągle trzymał ją za rękę. Zakapturzeni wychodzili na pokład tylko po wpłynięciu do fiordu. Tu było znacznie spokojniej i było się czym zachwycać. Steffi wyobrażała sobie Norwegię od strony morza jako nieustające pasmo skał. Tymczasem wybrzeże tonęło w zieleni! Jej różne odcienie cieszyły oczy, były zachwycające! Strome zbocza pokryte gęstymi lasami czyniły niesamowite wrażenie. Ich niewielki jacht był przy potędze gór i wody ledwie łupinką. Skaliste szczyty były szare, w zasadzie srebrne, przy tym groźne, ale chciałoby się tam wejść i ogarnąć całość z wysokości. Czasem wydawało się, że płyną wprost na skały, a nagle otwierał się wąski przesmyk i wpływali do dalszej części fiordu. Gdzieniegdzie widać było domy, zazwyczaj pomalowane na czerwono, sprawiały wrażenie zabaweczek rozsypanych ręką dziecka. Życie tu musiało być trudne i Steffi była ciekawa, kto zamieszkuje te kolorowe domki.
Liam zapomniał wziąć ze sobą leków – saszetka z nimi została na łóżku w domu. Źle się czuł i musieli skrócić swój pobyt u przyjaciół. Zanim to nastąpiło - Arne i Ella obwieźli ich po okolicy, pokazali najciekawsze miejsca, cieszyli się ich wybuchami zachwytu. Radzi byli zatrzymać parę przyjaciół dłużej, ale brak leków spowodował przyspieszony powrót. Jedna tylko rzecz była pozytywna – Liam miał silniejszą erekcję, niż zazwyczaj. W jego przekonaniu to leki hamowały jego męską przypadłość. Obiecał sobie dłuższą rozmowę z lekarzem – koniecznie coś trzeba zmienić. Za to cierpiał na nieustanne bóle głowy, natomiast jakby zmalały bóle związane z kręgosłupem, mógł sprawniej poruszać się bez wózka inwalidzkiego.
Dom przyjaciół był obszerny, ale gościnnych pokoi miał niewiele, zaledwie sześć. Głównym źródłem utrzymania była praca Arniego w mleczarni. Zrywał się już o piątej rano i znikał aż do południa. Ella też nie poprzestawała na dogadzaniu gościom. Była ilustratorką książek dla dzieci, lecz obawiała się, że modna ostatnio kolorowa fotografia może wykluczyć ją z rynku. Na razie przyjmowała każde zlecenie. Oboje bardzo oszczędzali pieniądze, bo przyszłość wydawała się im niepewna. Powstawały nowe kompleksy hotelowe, pełne przeróżnych udogodnień dla gości, a to mogło uszczuplić napływ chętnych na taki sielski pobyt, jak u nich. Ella przy okazji opowiedziała o pewnej parze małżeńskiej, która uciekła z tego hotelowego luksusu do niej, bo dość już miała rozwrzeszczanych dzieciaków, głośnej młodzieży z wyjącymi radiami i rygorystycznie przestrzeganych pór posiłków. U Elli było swojsko, domowo, zacisznie. Tu było można słyszeć przyrodę i oddychać nią. Nie trzeba było daleko chodzić – wystarczyło usiąść na ławeczce przed domem i cieszyć się panoramą fiordu, szumem wiatru w koronach drzew, niepowtarzalnym zapachem żywicy i wody. Steffi tego w Göteborgu brakowało. Zatęskniła za Wierzbiną, nie tylko za ojcem, babcią i Piotrusiem, ale za całym niemal wiejskim otoczeniem. Musi się się wyrwać do swoich na kilka dni!
Siedziała na schodach wiodących na sam skraj fiordu i rozmyślała. Taka tęsknota dopadała ją od czasu do czasu, ale Liam umiał ją wyciągnąć z tego stanu. Zawsze bezbłędnie rozpoznawał melancholijne cienie na jej twarzy. Teraz zajęty rozmową z Arnim chyba tego nie dostrzegł, a ona wymknęła się cicho, by usiąść na schodach, podziwiać widok, a jednocześnie marzyć. I tęsknić za domem. Za ocienioną werandą, szczekaniem Tajkiego i herbatką babci. I drożdżowym ciastem ze śliwkami. Prawda, na śliwki było jeszcze za wcześnie...
- O czym tak rozmyślasz, dziewczyno?
Steffi nie zauważyła, kiedy nadeszła Ella. Przyniosła kocyk, bo siedzenie na zimnych jeszcze kamieniach nie było zbyt bezpieczne. Rozłożyła go i gestem zaprosiła Steffi.
- Zachwycam się przyrodą. Chyba po raz pierwszy zauważyłam, że zieleń ma tyle odcieni! Nie mogę nasycić oczu. Bardzo tu pięknie. Urwiska, nawet te bez drzew, też nie są szare, a pokryte mchem, wpadają do zatoki jak zielony strumień, jak wodospad. Odbijają się w wodzie, która przez to też staje się zielona, od czasu do czasu ze złotym refleksem słońca.
- A więc widzisz to, co niewielu zauważa – pokiwała głową Ella. - Dla większości zieleń to zieleń i kropka, a ty patrzysz duszą. A może sercem.
- Och tam – machnęła ręką Steffi, nagle zawstydzona słowami Elli.
- A jaka jest Polska?
- Bardzo różna. Lecz dla mnie najbliższa jest moja maleńka mieścina. Przez kilka lat mieszkałam w Krakowie. Bez przesady można powiedzieć, że to jedno z najpiękniejszych miast świata, nie tylko Polski. Jednak nie przywiązałam się do niego tak, jak do rodzinnej miejscowości. Kiedy wreszcie skończę studia, pomieszkamy w mojej Wierzbinie przynajmniej przez rok. Mam nadzieję, że Liam nie będzie przeciwny. Tylko tam mogę naładować swoje akumulatory. W tej chwili w moim domu rodzinnym trwa remont, więc musimy zaczekać do jego końca. Tato mówi, że już blisko, coraz bliżej. Mam nadzieję, że przed zimą skończy. Masz mało gości w tej chwili...
- Tak, tylko sześć osób i wasza dwójka. Sezon dopiero się zaczyna. Czasem pozwalamy rozbijać namioty za domem, ale to kłopotliwe... Przykro mi, że Liam zapomniał leków.
- Jutro wracamy, bo naprawdę boję się o jego zdrowie.
Ledwie wrócili do Göteborgu, a już zapowiedział się Wiktor – chciał kupić motocykl Liama.
- Ciągle nie podjąłem ostatecznej decyzji – powiedział Liam przyjacielowi. - Weź go i używaj, niech moja maszyna nie rdzewieje. Ale o sprzedaży porozmawiamy za rok.
- Chyba żartujesz. Jak to tak? - Wiktor był zaskoczony.
- Zwyczajnie. Ciągle mam nadzieję, że wrócę do zdrowia. Na początku lipca mam mieć ostatnią operację na kręgosłup. To znaczy mam nadzieję, że ostatnią. Podobno ukruszyła się jakaś odrobina cementu i lekarze będą znów się w tym grzebać. Ręce opadają... Ale mów, co tam u ciebie?
- Remont. Ciągle remont. Może to i dobrze, że w tym czasie, bo sporo znajomych już wyjechało na urlopy, więc pub świeciłby pustkami. A w deszczową jesień będą mieli u mnie przytulne miejsce.
- Ty też planowałeś jakiś wyjazd?
- Myślałem o wyskoczeniu na kilka dni do brata, dawno go nie widziałem. Jednak w tym roku już nie pojadę, bo będę stał za barem. Muszę.
- Powinieneś kogoś zatrudnić na to stanie za barem – wtrąciła się Steffi.
- Kiedy ja to lubię.
- Ale nie dbasz o siebie. Pracujesz po dwanaście, a nawet po szesnaście godzin na dobę!
- Jestem silny i zdrowy.
- I przynajmniej przez osiem godzin przebywasz w mocno zadymionej sali.
- To prawda. Teraz jednak zamówiłem lepszy system wentylacyjny, jeszcze mi nie założyli, ale już niedługo.
- Co wam zrobić do picia? - zapytała Steffi. - Może coś z alkoholem?
- Raczej nie. Wprawdzie przyszedłem do was pieszo, bo chciałem pooddychać czystym powietrzem, ale w każdej chwili muszę być sprawny. Może trzeba będzie jechać po Grazy, albo coś w tym stylu.
- No właśnie! A co tam u niej?
- Brzuszek jej się lekkuchno zaokrąglił i ślicznie teraz wygląda. Ona ostatnio ciężko pracuje, sprząta różne mieszkania, ma zlecenie za zleceniem. I mimo pracy jej twarz jakby... promienieje. Naprawdę ślicznie wygląda pomimo zmęczenia.
- A skąd się tyle zleceń nabrało?
- To chyba na zasadzie wymiany zdań między sąsiadkami i znajomymi. Wczoraj cały dzień prasowała u jakiejś starszej pani, dobrze, że nie było upalnie.
- To tu nie daje się prania do magla?
- Nie, nie. To była letnia garderoba tej pani. Podobno w ubiegłym roku w lato chodziła w dwóch kompletach ubrań na zmianę, takich nie wymagających prasowania, a ma całą szafę letnich ciuszków. No i Grazy się tym zajęła. Prasowała długo, do nocy, aż wszystko skończyła, bo dziś już musiała do sprzątania u innych ludzi. Wiecie, mnie nie wypada pytać, ile zarobiła, ale wróciła bardzo, ale to to bardzo zadowolona i miała ze sobą duży tobołek ciążowych ubrań po wnuczce tej kobiety. Bardzo się tym cieszyła. Wiem, że potrzebuje maszyny do szycia. Nie macie wy jakiegoś starego rupcia na zbyciu? Jej nie opłaci się kupować, bo zaraz wraca do Polski... Chyba już za dwa miesiące. Smutno będzie bez niej. Deskę do prasowania i żelazko sam jej pożyczę. Jednak maszyny kupować nie będę. Naprawdę chciałbym, aby została w Szwecji. Do Polski nic jej nie ciągnie. Wiem, że rozmawiała z matką. Najwyraźniej nikt tam za Grazy nie tęskni...
Później Steffi wyszła przygotować bezalkoholowe drinki, a panowie na dobre rozgadali się na temat motocykla. Liam przyniósł dokumenty i kluczyki, a także swój skórzany strój, który jednak okazał się za mały dla Wiktora.
- A jakiegoś zapasowego dla dziewczyny nie masz? Chciałbym, aby Grazy poczuła wiatr we włosach...
- Nie mam. Nie woziłem dziewczyn.
- Znając ciebie myślałem, że robiłeś to bardzo często.
- Jedną tylko woziłem, ale ona miała własny kombinezon – zaśmiał się Liam. - Stare dzieje, inny miałem motocykl i inne poglądy. Potem spoważniałem. Ta maszyna nie jest dla dziewczyn.
Mimo woli rozpętała się rozmowa o dawnych czasach. Steffi przysłuchiwała się z zainteresowaniem – Liam nigdy nie opowiadał tak obficie o swoich kawalerskich przygodach. Teraz się rozkręcił i mówił bez zahamowań. Wiktor zresztą też. Ale dość często wplatał jakieś zdanie o Grażynie. Najwyraźniej był dziewczyną zainteresowany i nie umiał tego ukryć. A gdzieś po godzinie wyznał, że chce odkupić swój stary dom.
- Już od dawna o tym myślę i odkładam na niego pieniądze. Nawet sporo uzbierałem, a nie ruszam ich nawet z powodu remontu. Twoje propozycja motocykla za darmochę jest mi w tej chwili bardzo na rękę. Ale to chwilowa sprawa, jak ruszy pub powinienem stanąć na nogi. Na razie nie musiałem się zapożyczać. Myśl o odkupieniu domu wwierca mi się w głowę coraz mocniej. Byłem tam ostatnio z Grazy. Jej się podobał.
- Ale po co ci dom, skoro masz świetne mieszkanie nad pubem? - nie wytrzymał Liam.
- Wiesz, w ten dom włożyłem dużo swojego potu. A mama urządziła ogród. Obecni właściciele tam nic, albo prawie nic, nie zmienili. Chciałbym mieć rodzinę. Taką prawdziwą. Ale żadna laska nie chce takiego brzydala, jak ja. Więc może poleciałaby choćby na fajny dom. A ten akurat dom jest naprawdę fajny. Nie chcę jakiegokolwiek domu, ale właśnie ten. Ojciec też był mocno zaangażowany w jego budowę. To część mojego życia... Co o tym sądzicie? Ja się starzeję, jeszcze trochę i wcale nie będę nadawał się do żeniaczki. A tak może bym znalazł jakąś kobietę z dzieckiem... I miałbym rodzinę. Miałbym po co i dla kogo żyć. Mieszkanie nad pubem można w każdej chwili wynająć, to nie problem. Jest w dobrym punkcie, urządzone i zadbane. Eve sprząta mi raz w tygodniu, nawet lodówkę zawsze „pozamiata”, to jest obmyje, wyrzuci, co już przeterminowane, odświeży. Zrobi mi pranie i poprasuje. Ale to nie jest to samo, co własny dom.
- Chłopie, ty już w duchu zadecydowałeś, że go kupisz. Nasza rada jest ci absolutnie zbędna! Chcesz mieć na stare lata ogródek i wygodną ławeczkę. Więc kupuj go, bo to cię uszczęśliwi.
Wiktor pochylił się do przodu, oparł łokcie na kolanach i przetarł dłońmi twarz, następnie sięgnął po szklankę. Wypił wszystko do dna i spojrzał na Stefcię.
- Już robię – powiedziała, zgarniając na tacę wszystkie szklanki.
Liam oparł się wygodniej i zapatrzył w okno. Obaj milczeli aż do powrotu Steffi.
- Ty się zakochałeś w Grażynie – powiedziała, podając mu drinka.
- Ale wymyśliłaś! - Oburzył się Wiktor. - Ja i miłość! Też coś! I to nawet pomijając fakt, że straszny ze mnie brzydal...
- Już któryś raz mówisz, że jesteś brzydki – przerwała mu Steffi. - Jesteś normalny. Ani brzydki, ani filmowy amant. Zwyczajny, jak to facet. Nie jedna by chciała mieć ciebie za męża, ale ty kłujesz niczym opuncja. Schowaj te swoje kocie pazury, a niejedna dziewczyna zawiśnie na twojej szyi.
Wiktor popatrzył na nią ze zdziwieniem.
- Nie jestem odrażający?
- Nie, nie jesteś.
- Ja się codziennie golę i codziennie patrzę w lustro, więc mi nie opowiadaj takich rzeczy.
- To idź do okulisty, bo masz jakąś poważną wadę wzroku.
- I zrób rozeznanie w sprawie domu – powiedział Liam. - Może nie zechcą ci go sprzedać. Musisz się zorientować w sytuacji. Ale według mnie to wszystko jest jedynie kwestią ceny. Zależy ci, więc go na pewno kupisz. Ile jest rzeczy, których tak naprawdę pragniesz?
- No, jeszcze kilka by się znalazło. W tym posiadanie rodziny. Fakt, że jestem niepłodny jest dla mnie teraz wielkim ciężarem. Kiedyś było fajnie, bo nie bałem się, że przypadkowa dziewczyna zajdzie w ciążę. Ale teraz wiele bym dał za jakąś ciążę...
- Od naszych kawalerskich czasów medycyna poszła bardzo do przodu. Wiele się zmieniło. Powinieneś znów zrobić badania. Może jest dla ciebie jakieś lekarstwo – Liam usiłował wlać w przyjaciela trochę nadziei. - Chcesz wypróbować motocykl? Przejechałbym się z tobą jako pasażer, co?
- Chcę. Jasne, że chcę! Ale na razie nie mógłbym wziąć go do siebie, bo garaż jest jako magazyn. Może za jakiś tydzień będzie wolny. Natomiast mały spacerek... O tak, bardzo chętnie.
Wyszli z mieszkania prawie natychmiast, nawet nie dopiwszy drinków.
Steffi siedziała zamyślona. Za dwa dni miała jechać do Polski i razem z babcią „i całą resztą” dalej, do Pineto. W ciągu tygodnia powinna wrócić do Göteborgu, bo Liam pójdzie do szpitala. Bała się tej operacji. On wierzył, że po zabiegu będzie już normalnie chodził. Żadnych wózków inwalidzkich, żadnych gorsetów. Co najwyżej laska. Bardzo tego dla niego chciała. W pewnym sensie także dla siebie. Liam źle się czuł ostatnio. Nie mógł się obyć bez przeciwbólowych tabletek. Nie powinien jechać na dzisiejszą przejażdżkę, ale spróbuj mu zabronić! Byli razem, jednak nie byli do końca szczęśliwi. Liam coraz częściej był mocno sfrustrowany, a i jej nie zawsze udawało się powściągnąć irytację z powodu drobiazgów. Nie – jakichś ważnych spraw, ale zwyczajnych błahostek. Mimo wyjazdu do Norwegii czuła się ostatnio przemęczona. Zrezygnowała z dalszych lekcji języka szwedzkiego, a do włoskiego miała wrócić po wakacjach. Tylko po których? Wszak miała jechać na rok do Polski i wreszcie skończyć studia.W hotelach nie działo się nic specjalnie złego, choć drobne problemy były zawsze i pewnie zawsze będą, jak to w miejscu, gdzie stykają się ludzie o różnym temperamencie i o różnym zaangażowaniu w pracę. Ale były i radosne momenty – kwiaty przysłane przez jednego z gości w podzięce za idealną obsługę, czy wiadomość, że Niklas jest już po udanej operacji. Na te kwiaty to Liam patrzył bardzo krzywym okiem. On sam nigdy nie spotkał się z takimi sympatycznymi gestami ze strony hotelowych gości. Przecież facetowi nikt nie będzie przysyłać kwiatów! To pokojówki dbały o to, by w sobotę w ich salonie postawić bukiet świeżych kwiatów. Ta wiązanka od obcego „natchnęła” Liama i teraz od czasu do czasu sam kupował ekstra bukiety dla Steffi. Ostatnio kupił jej trzy złote pierścionki, ale najwyraźniej kwiaty miały dla niej specjalne znaczenie... Zauważył, że żona nic sobie sama nie kupuje – ubrań, butów, biżuterii. Wyjątek stanowią kosmetyki, o które szczególnie dba, ale i tak kupuje z umiarem, podchodząc do tego jak do koniecznych leków. Ubrań miała dużo, nawet bardzo dużo, lecz nosiła na zmianę kilka ulubionych zestawów, a reszta czekała na lepsze czasy w szafie. Dopiero wiosna wymusiła na Steffi zmianę garderoby, czasem Liam ośmielał się prosić, by założyła którąś specjalnie przez niego lubianą sukienkę. Po ciepłej czapce zimowej nastał czas kapeluszy i, prawdę powiedziawszy, Steffi bez kapelusza czuła się jakby nie do końca ubrana. Blizny ciągle były widoczne na jej twarzy, każdego dnia oglądała je w lustrze, ukrywała jak mogła pod makijażem. Przywykła do nich na tyle, że już nie były dla niej dramatem. W miarę możliwości unikała słońca i ostrego jedzenia. To wszystko. Nie chodzili na przyjęcia, bo wszędzie pełno było schodów, w razie konieczności sami zapraszali kogoś do restauracji w swoim hotelu, czasem do swego apartamentu. Można powiedzieć, że ich życie było wygodne. Jednakże z biegiem czasu stawało się odrobinę nudne. I Liam wiedział, że musi coś zmienić, nie może pozwolić na rutynę, że to jest jego sprawa, jego zadanie, a nie żony. Ona goniła za pracą. Dzień dnia miała stertę dokumentów do przejrzenia i podpisania. Ostatnio jakby coraz więcej. Na szczęście hotel w Pineto nie sprawiał kłopotów. Co dwa dni miała sążniste raporty, w zasadzie nie chciała aż tak szczegółowych. Najważniejsze, że we wszystkich trzech hotelach było niemal pełne obłożenie. Natomiast Ana zazwyczaj dzwoniła raz w tygodniu, mówiła, co jest jej najbardziej potrzebne, a czego nie może dostać na miejscu, zdawała relację z obłożenia i – obowiązkowo – opowiadała o swoich kwiatach. Większość spraw załatwiała sama, nie angażując Steffi ani Liama, po prostu o drobiazgach nawet nie wspominała. Teraz, kiedy już było po operacji i jej mąż dobrze widział, obsługa gości lub wyjazdy do centrum po zakupy przestały być problemem. Nie mógł wprawdzie dźwigać, ale od tego miał syna. Ten niewielki hotel prawie nie sprawiał problemów.
Jeśli chodzi o rodziców Liama – ci od dłuższego czasu się nie odzywali. Podobno opływali dookoła Ocean Spokojny. I dobrze. Niech się cieszą wraz z przyjaciółmi, a zabrali na pokład jeszcze dwa małżeństwa.
Przed wyjazdem upewnili się, że młodzi nie zamierzają brać ślubu kościelnego - przynajmniej na razie. Steffi nadal twierdziła, że ślub kościelny będzie w Wierzbinie, ale dopiero po zakończeniu remontu rodzinnego domu. A Liam temu przyklaskiwał.
Telefon. Wzywano ją do Hotelu Pod Różą – pobiły się dwie pokojówki. Podobno przed kilkoma laty pobiło się tam kilku mężczyzn z obsługi. Ale kobiety? To było niesłychane! Steffi od razu wiedziała, że będzie musiała obie zwolnić. Zostawiła Liamowi krótki liścik na stole w salonie i pojechała „gasić pożar”.
Mężczyźni wrócili zadowoleni.

Jednak dla Wiktora później nastał dziwny czas. Miał wrażenie, że wszystko mu się w rękach rwie, jak nić podłej jakości. Ktoś coś zawalił, Oswaldowi zepsuła się jakaś maszyna i nie mógł dostać do niej części zamiennych, Viggo musiał gdzieś wyjechać, Grażyna – bywało – pracowała do dziesiątej wieczorem i ktoś inny ją przywoził do domu. Steffi wyjechała do Włoch, Liam trafił do szpitala na ostatnią operację – jak twierdził. Wiktor czuł się opuszczony i samotny. A już najgorsze było to, że znajomy Grażyny, ten Karol ze wsi, przyjechał do do niej z koszem owoców i innych wiktuałów. Musiał być z dziewczyną umówiony, bo zastał ją w domu i Wiktor słyszał, że długo rozmawiali, a Grażyna przy tym śmiałą się radośnie, a on uchylił swoje drzwi i bezczelnie podsłuchiwał... To wszystko razem bolało. I choć odsuwał od siebie myśl o kobiecie, szły za nim wspomnienia wspólnego popołudnia i tej miłej, szczerej rozmowy. Wydawało się, że powinien pochłaniać go remont i tysiąc innych spraw związanych z otwarciem pubu, jednak tak nie było. Dwukrotnie był w swoim dawnym domu, próbował namówić obecnych właścicieli do umyślonej przez siebie transakcji, ale tamci, choć rozumieli powody Wiktora, jakoś nie byli chętni. Nawet nie chcieli rozmawiać o pieniądzach, bo im się tu dobrze mieszka, przywykli i polubili się z sąsiadami, dzieci mają blisko do szkoły, więc po co coś zmieniać? Wiktor zostawił im swój numer telefonu, podał adres pubu i czekał na wiadomość. Ale w duchu postanowił, że jesienią znów tam wpadnie i jeszcze raz spróbuje, w końcu nic to go nie kosztuje, prócz garści nerwów.
Na razie dzień dnia był nerwowy, niespokojny, rozdrażniony. Przypuszczał, że to przez brak rutynowej pracy za kontuarem. Nie chciał dopuszczać myśli, że tak go dręczy osłabiony kontakt z Grażyną. Nie widywał jej po kilka dni, ale cały czas martwił się o nią. Wieczorami nasłuchiwał, czy już wraca do domu. Zapewne nadal nie była u lekarza i nie ma najmniejszego pojęcia, czy ciąża rozwija się prawidłowo. Poza tym każdego dnia ciężko pracuje. Już wiedział, że ta dziewczyna nie umie się oszczędzać, że należy do bardzo pracowitych osób. Miał wielką ochotę pod jej nieobecność sprawdzić, ile już uzbierała pieniędzy, jednak grzebanie w cudzy rzeczach było wbrew jego naturze.
Z ulgą powitał Viggo, który wreszcie się zjawił, gdy malarze pakowali swoje manatki. Lokal wyglądał nie tylko inaczej – był teraz pięknym, zadbanym miejscem. Wiktor zdobył się na gest i kupił szafę grającą. Wystawa obrazów na ścianach wyglądała imponująco. Nowe oświetlenie, nowe stoły i kanapy, wysokie stołki przy kontuarze, gabloty wystawowe i nowa zastawa – to wszystko razem sprawiało, że Wiktor we własnym lokalu na razie czuł się nie tylko obco, ale był nawet zagubiony. Zrobił „próbne otwarcie” pubu dla przyjaciół, był Liam z żoną, duża grupa kolegów, niektórzy nawet ze swoimi dziewczynami, Osa z kilkoma pracownikami i – jakże by inaczej – Kristina, autorka obrazów. Po dwudziestej dołączyła Grażyna. Wiktor natychmiast dostrzegł na jej twarzy zmęczenie. Specjalnie dla niej zrobił gorącą herbatę, bo choć to był lipiec, akurat ostatnie dni były nieco chłodniejsze. Pytał, czy zamówić jej jakieś jedzenie, ale powiedziała, że nie – że dziękuje, że jest po kolacji. Powinien się uspokoić, a nadal był rozdrażniony, choć lokal wyglądał pięknie i on, jako właściciel, miał powody do dumy. Goście dobrze się bawili, rozlegały się głośne śmiechy, chwalono nowy wystrój, zachwycano się obrazami, a Liam nawet dwa kupił – na dobry początek, jak powiedział Kristinie. Miał je zabrać dopiero po powrocie z miesięcznej rehabilitacji, na którą właśnie oczekiwał. Jego operacja się udała, pozbył się wózka inwalidzkiego, poruszał się teraz o dwóch kulach, a po rehabilitacji miał nadzieję, że i kule będzie mógł odrzucić. Natomiast Kristina obiecała Wiktorowi namalować dwa inne obrazy, które będzie mógł powiesić w miejsce kupionych przez Liama. Steffi również tryskała humorem, bo nie musiała już troszczyć się o mieszkanie z windą – w Krakowie. Ale i tak miała zamiar niedługo jechać do Polski, aby znaleźć jakieś lokum blisko uczelni. Kamil cały czas trzymał rękę na pulsie, śledził ogłoszenia mieszkaniowe i rozpytywał wśród znajomych. Na razie jednak turnus rehabilitacyjny Liama był najważniejszy. Steffi namawiała męża, aby natychmiast wykupił drugi turnus. I Liam na to przystał. Z Pineto od babci i „całej reszty” przychodziły dobre wiadomości. Piotrek, który trochę obawiał się oderwania od kolegów, znalazł grupkę młodych ludzi, z którymi dobrze się bawił, więc całym sercem cieszył się zagranicznymi wakacjami. Jedynie Edward w Wierzbinie prawdziwie tyrał, ale na szczęście prace remontowe nabrały tempa, więc miał nadzieję zakończyć wszystko przed zimą. Przypadkiem znalazł fachowca od renowacji drewnianych mebli. To była bardzo kosztowna sprawa, zatem potrzebował zgody córki „na takie szastanie jej pieniędzmi” - a ona zgodziła się bez wahania. W ten sposób i ona, i babcia miały nadzieję, że za rok, w czerwcu, odbędzie się ślub kościelny. Ojciec też tego pragnął. Ponieważ w Pineto wszyscy tak dobrze się czuli, Steffi zaproponowała, by spędzili tam jeszcze jeden miesiąc. Babcię to zaskoczyło, w zasadzie już tęskniła za Wierzbiną, ale Edward powiedział, że doskonale sobie daję radę przy pomocy dochodzącej pani Edytki, a nawet lepiej będzie, gdy dom nie będzie wypełniony stałymi mieszkańcami. Konserwator mebli będzie miał więcej swobody. Wobec tego postanowili wrócić do Wierzbiny w ostatnich dniach sierpnia i to bez pomocy Steffi!
Lecz nie wszędzie dobrze się działo.
W Kalixie Ana skręciła sobie nogę tak bardzo, że spuchła jej niesamowicie i kobieta wcale nie mogła chodzić. Czasem brała sobie do pomocy kogoś z miasteczka, miała takie trzy awaryjne pomocnice, jednakże teraz jedna wyjechała do syna, druga miała poważne problemy zdrowotne, a trzecia po prostu nie czuła się już na siłach. I tak Ana została z mężem i synem bez dodatkowych pomocnych rąk. Steffi natychmiast wysłała dwie dziewczyny z hotelu „R&R”, ale jedna po tygodniu wróciła i powiedziała, że w życiu tam więcej nie pojedzie. Wszystko przez Younga, któremu zebrało się na miłość, atakował dziewczynę bez przerwy, nic nie pomagały uspakajające leki i napomnienia rodziców. Steffi była w kłopocie. Wiedziała, że pierwsza lepsza dziewczyna nie poradzi sobie z chłopakiem, a nie miała na podorędziu osoby w starszym wieku.
- Ja pojadę – zgłosiła się dobrowolnie Iga. - Ale nie sama, bo z gotowaniem to u mnie tak sobie. Zatrudnij Grażynę. Ona jest dobra we wszystkim. A ciężarnej ten pacan nie ruszy. Zresztą, w razie czego ja jestem lepsza od tuzina ochroniarzy.
- No nie wiem... To jest kawał chłopa. To taki byczek z postury, na dodatek wyposzczony.
- Zaryzykuj. Masz mieć tam pełne obłożenie. Jedna osoba w kuchni to nawet za mało, na taką ilość ludzi. A jeszcze obsługa pokoi...
- Mniej bym się bała, gdybyś pojechała z Elwirą. Ale Grażyna?
- Jej się przyda stała, pewna praca. Niech już nie biega po domach.
- Ona nie ma zezwolenia na pracę i jest nieubezpieczona.
- Stefciu, ja bardzo cię proszę...
- Dobrze, o ile Grażyna zgodzi się z marszu, bez oporów. A w zasadzie nie – bo przecież musi się zastanowić, namyślić. I najpierw jeszcze musi usłyszeć jakie tam są warunki. To nie będzie łatwa wycieczka!
- Za to przyzwoite pieniądze. Stefciu, a takie chodzenie po domach to dla niej też nic dobrego. Zawsze może trafić na jakąś parszywą osobę. Przy tym sama w domu i mycie okien... To też nie jest bezpieczne dla dziewczyny w ciąży. A w tym hotelu miałaby tylko na głowie gotowanie i to pod okiem Any.
- Niby tak... Ale tam zawsze tylu mężczyzn... Jakoś kobiety nie przyjeżdżają towarzyszyć swoim facetom.
- A ja właśnie dla tych facetów tam chce jechać – zaśmiała się Iga, robiąc przy tym zabawną minkę.
- Jesteś niemożliwa!

fot. Władysław Zakrzewski


poniedziałek, 24 października 2022

STEFCIA Z WIERZBINY - tom II -


 STEFCIA Z WIERZBINY - tom II - © Elżbieta Żukrowska


Cz.9. (65.) Czerwiec 1976 r. Göteborg. Czas zwierzeń

Uliczka była cicha i spokojna. Po obydwu jej stronach domy tonęły w zieleni. Nie słychać było dzieci. Tylko dwa razy przejechał koło nich samochód.
- Prawie jak na wsi – powiedziała Grażyna. - Ładna okolica i ta urzekająca cisza...
- Tak. Chciałem ci coś pokazać. To znaczy mój pierwszy dom. Och, nic nadzwyczajnego, zwykły sześcian z wieżyczką i sporym balkonem od strony ogrodu – dodał Wiktor, spoglądając z boku na Grażynę.
- Wieżyczka?
- To taki kaprys. Pasuje jak kwiatek do kożucha... - zachichotał. - Jest tam miniaturowy pokoik, w którym lubiłem siadywać wieczorem i oglądać gwiazdy, jeśli akurat było bezchmurne niebo. Nawet marzyłem o teleskopie, ale na marzeniach się skończyło. O, to ten. Wejście zostało bez zmian – ten półokrągły witraż też był moim marzeniem. Wschodzące słońce, promienie żółte i pomarańczowe, a u podstawy zieleń. Nic nadzwyczajnego. A ta zieleń wokół domu jest zasługą mojej matki. To ona założyła ogród. Włożyła w to naprawdę dużo pracy... I miłości... W zasadzie zawsze żałowałem, że sprzedałem ten dom. Wiem, że mojej matce było wtedy bardzo przykro. Nie umiałem jej tego wynagrodzić.
- Z kim tu mieszkałeś?
- Sam.
Wiktor zatrzymał się. Przez chwilę trzymał ręce w kieszeniach, wreszcie wyjął je i chwycił w obie dłonie metalowe pręty wysokiego, kutego płotu. Chciwie wpatrzył się w dom i jego otoczenie. Grażyna milczała, nie chcąc mącić jego wspomnień. Musiało to być coś ważnego. Chyba zapomniał o obecności Grażyny. Odczekała długą chwilę zanim położyła swoją rękę na jego zaciśniętych palcach. Spojrzał na nią tak, jakby się budził ze snu.
- Tu niedaleko jest miniaturowy skwerek, usiądziemy tam, dobrze? Przydałby się kubek kawy.
Ujął jej rękę i szli dalej wolnym, spacerowym krokiem. Dlaczego ją tu przywiózł? Jednak nie zapytała, wiedziała, domyślała się – dla swoich wspomnień. Z jakiegoś powodu nie chciał tu być sam. A skwer był rzeczywiście niewielki, same stare drzewa, graby, buki, kilka klonów, najwięcej brzóz. Wypucowane, czyste alejki i równo ustawione drewniane ławki, obok nich kosze na śmieci. Usiedli mniej więcej w środku. Objął ich głęboki, przyjemny cień. Skwer był pusty, żadnego człowieka. Niedaleko nich przebiegła wiewiórka, po chwili jeszcze jedna. Nie mieli orzeszków. Świergotały jakieś ptaki, wiaterek leniwie chwiał wierzchołkami drzew. Chciała zapytać Wiktora o remont, ale to mogłoby zniszczyć nastrój. Mężczyzna nadal był tylko na wpół obecny, więc milczała. Miała ochotę usiąść bliżej i oprzeć się o niego. Był taki silny! Mój Boże! Zapragnęła ramion mężczyzny...! Mógłby ją objąć i przytulić. Naprawdę nie miałaby nic przeciwko temu! Ale nie mogła sama zrobić tego pierwszego kroku.
Była zmęczona po drugim dniu pracy u Patryka. Dobrze jej szło, choć dziś z rana dopadły ją zakwasy. Dużo już zrobiła, ale wiedziała, że jeszcze musi tak pracować co najmniej przez dwa dni. Ta ściana ze zdjęciami! To dopiero koszmarek! Z żyrandolami sobie poradziła. Okna, choć bardzo brudne, „poszły” jej całkiem gładko, już wszystkie były pomyte. Starała się pracować po trzy godziny, potem pół godziny przerwy, jakaś przegryzka w trakcie, najlepiej na balkonie, i następne trzy godziny pracy. Nie oszczędzała się. Nie myślała o dziecku. W tyle głowy majaczył powrót do Polski. Ciągle jeszcze nie zadzwoniła do matki. Może zadzwoni dziś. Nie jest tak nieludzko zmęczona, jak wczoraj. Wiktor nie pozwolił jej dłużej pracować, choć miała zamiar „walczyć” z kuchnią przez najbliższe trzy godziny. Przyjechał bez zapowiedzi. Przywiózł gorące jedzenie. Kazał wziąć prysznic i przebrać się do wyjścia.
- Jeszcze trzy godziny! - upierała się.
- Nawet o tym nie myśl. Widziałem, że wczoraj tak późno wróciłaś. Musisz myśleć o dziecku i o sobie. Nie możesz się aż tak przemęczać.
A teraz siedziała z nim na skwerze i odpoczywała. Dawno nie była na spacerze. Na prawdziwym spacerze, a nie lataniu w poszukiwaniu pracy.
- Tęsknisz za Polską? - zapytał niespodzianie.
- Tęsknie. Ale Polska oznacza dla mnie także kłopoty. Tam też nie mam gdzie mieszkać. Jeszcze nie wiem, jak to rozwiążę. Muszę zadzwonić do matki, jednakże aż skóra mi cierpnie na myśl o tym. Boję się tej rozmowy.
- Dlaczego? Przecież to twoja matka.
- Są różne matki. - Nie chciała się skarżyć. Nie chciała się zwierzać. A nawet z tej odległości jej kłopoty nie malały. Nie powinna była unosić się honorem i opuszczać domu. Matka nie miała prawa jej do tego zmuszać. Ale ona, Grażyna, była wtedy sama i nie miała w nikim oparcia. Nawet dobrego doradcy. Nie miała komu zwierzyć się ze swoich problemów, szukać właściwego rozwiązania. Była przerażona ciążą, choć nie do końca pojmowała ciężar konsekwencji. Myślała o sobie, nie o dziecku. Nadal nie zaakceptowała jego obecności. Ale przecież ani razu nie pomyślała o aborcji! Pytała siebie, co dalej, lecz odpowiedzi nie było. „Jestem bluszczem, który musi mieć podporę. Jeśli będę pełzła po ziemi – ludzie mnie zadepczą”. Bała się, że wyląduje gdzieś w polskich slamsach – barakach dla biedoty, na ulicach, po których strach chodzić po zmierzchu. Albo w najgłuchszej wsi. - Jednak muszę do niej zadzwonić. Niech wie, że żyję. Nic więcej nie muszę mówić.
Wiktor pokręcił głową. Pomyślała, że musiał mieć dobrą matkę, skoro urządziła mu ogród.
- Opowiesz mi o swoich rodzicach? - zapytała i natychmiast pożałowała tego pytania. Nie może wcinać się w jego życie!
- Nie wiem, co miałbym ci powiedzieć. To byli fajni, dobrzy ludzie. Wychowali brata i mnie na przyzwoitych ludzi. Mam nadzieję, że taki właśnie jestem. Ojciec był budowlańcem. Znalazł mi ten plac pod budowę, chociaż wtedy wcale nie myślałem o własnym domu. A tu się wszyscy budowali. Dom za domem, posesja za posesją. W pewnym sensie namówił mnie na budowę. Chodził po placu, krokami odmierzał odległości, wtykał w ziemię patyczki i mówił, że tu będzie salon, a tu będzie kuchnia. Pod oknem kuchni mały placyk zabaw dla dziecka. I tak mi to kładł w głowę, aż uwierzyłem, że chcę tego domu. A później kupił dla mnie ten plac i się zaczęło na dobre. Kopałem rowy pod fundamenty. Pomagali mi koledzy. Najwięcej Liam i Dzik. Dzik mieszka teraz gdzieś w Arizonie. O, i John, tak nazywaliśmy Gustawa. On wyjechał do Kanady, zbudował w dziczy dom z drewnianych bali i mieszkam tam do dziś. Ale stracił swoją ukochaną dziewczynę. Pojechała do niego zobaczyć dom i orzekła, że sto kilometrów do najbliższego lekarza, do sklepu i fryzjera, to dla niej jednak trochę za daleko. John poślubił Kanadyjkę i podobno są bardzo szczęśliwym małżeństwem do dziś. Dołączył się do mnie Viggo i Thorsten. Patryk, który wraz z bratem rozkręcał właśnie firmę transportową, dowoził mi materiały budowlane. W zasadzie dzięki temu go poznałem. Sam często siadał za kierownicą swoich wielkich aut. W zasadzie ten dom powstawał rękoma moich przyjaciół. Nie opuścili mnie ani na chwilę. Ojciec był już wtedy po wypadku i tylko nadzorował. Śmieliśmy się, że trzyma za nas pion. Trochę ta budowa trwała, bo byłem bez pieniędzy, ale mimo tego robota szła do przodu. Ten dom powstawał jakby z niczego. Może dlatego mam do niego taki sentyment. Ale moja ówczesna dziewczyna, z którą miałem się zaraz ożenić, powiedziała, że na takim wygwizdowiu to ona mieszkać nie będzie i rozstała się ze mną. W pobliżu nie było szkoły, przychodni lekarskiej, ani nawet osiedlowego sklepiku. Wszędzie daleko. Wiesz, Grazy, ja codziennie rano goląc się patrzę na własną gębę i wiem, że daleko mi do filmowego amanta. Kiedy ona mnie zostawiła pomyślałem, że już nie znajdę sobie dziewczyny. Wcześniej były dwie, z których jedna była naprawdę licząca się w moich planach matrymonialnych.
- A ta pierwsza?
- To było takie szczeniackie zauroczenie w siostrze mego kolegi, starszej ode mnie o trzy lata. Od początku wiedziałem, że to nie jest dziewczyna dla mnie, ale serce nie sługa. Podkochiwałem się w niej uparcie i długo. A ona postawiła mnie na nogi z geometrii, bo była w tym bardzo dobra. Obu nas postawiła. A później wyszła szybko za mąż za adwokata, faceta starszego od siebie o dwadzieścia lat i urodziła mu szóstkę dzieciaków... Tej drugiej już tak nie kochałem i rozstanie nie zrobiło na mnie piorunującego wrażenia. Nie – to nie. Nie płakałem po niej. Wykończyłem kuchnię, sypialnię i przedpokój. Długo walczyłem z łazienką. W tym czasie moja mama rozsiewała swój czar w ogrodzie. Kiedy któregoś dnia zobaczyłem, że jest już piaskownica dla dziecka, to się zwyczajnie rozpłakałem. A później spiłem się do nieprzytomności. Przez kilka tygodni nie mogłem się otrząsnąć z przygnębienia, może to był rodzaj depresji, nie wiem. W jakiś czas potem spotkałem starą znajomą, jeszcze ze szkolnej ławy, Ursulę. Poszliśmy na drinka. I tak się to zaczęło. Miałem małe mieszkanko w centrum, a o tym domu wcale jej nie mówiłem. Spotykaliśmy się w weekendy. Chodziliśmy do pubu, do kina, na spacer. W pozostałe dni tygodnia pracowałem w tym nowym domu do późnej nocy. Czasem nawet spałem na podłodze w śpiworze. Poznałem Oswalda. Pomógł mi po przyjacielsku z wykończeniówką. Bardzo dużo podpowiedział, nauczył, pomagał w wyborze materiałów. Obiecałem sobie, że pokażę dom Ursuli dopiero wtedy, gdy będzie gotowy, wiesz, wszystkie okna, drzwi, wieżyczka, także podłogi i biała armatura. Tylko ogród już cieszył zielenią. Zachorowała moja matka. Coś dźwignęła ponad siły. Być może nawet w moim ogrodzie. Dołączyło się zapalenie płuc i już był pogrzeb. Mój ojciec się załamał. Brat w tym czasie już mieszkał w Kanadzie i tam założył rodzinę. Postanowił zabrać ojca do siebie, mówił, że dwoje wnucząt wniesie ożywienie w jego życie. Nic z tego. Ojciec zapadał się w siebie, tonął w mrokach. Przypuszczalnie odebrał sobie życie, choć zrobił to na tyle sprytnie, że nikt go nie posądził o samobójstwo. Nie było żadnej sekcji zwłok. Tylko zwyczajny pogrzeb.
- Często widujesz się z bratem?
- Nie ma regularności w naszych kontaktach. On jest dobrym architektem, nosi go po świecie. Ma swoją pracownię w Montrealu, ale wiem, że spędził dwa lata w Emiratach Arabskich, że miał kontrakt w Buenos Aires, gdzieś tam jeszcze, gdzieś dalej. Jest ceniony i poszukiwany. Nie bardzo mamy dla siebie czas. Ale zazdroszczę mu rodziny. Też chciałbym ją mieć. Ostatnio samotność zaczyna mi mocno doskwierać. Czuję się opuszczony i zaniedbany. Odżywam dopiero w pubie. Cieszę się, że interes dobrze mi idzie i z niecierpliwością oczekuję otwarcia po remoncie. Dla mnie w tej chwili pub jest jak rodzina... Ale to nie jest dobrze... Grazy, proszę cię, te moje zwierzenia... Niech to wszystko zostanie między nami. Głupio mi, że ci tyle naopowiadałem. Wybacz. Tak jakbyś otworzyła worek i się z niego wysypało dobre i niedobre.
- Jasne. Nie będę nikomu opowiadać, tego możesz być pewny. Ale ucieszyło mnie, że masz do mnie zaufanie. Dziękuję, Wiktorze. Kiedy tak słucham ciebie... Wiesz, te różne dalekie kraje... A my w Polsce tacy pozamykani! Nawet nie każdy dostanie paszport. A po powrocie z zagranicy trzeba paszport zdać w odpowiednich organach, nawet nie wolno trzymać go w domu! Jesteśmy odcięci od świata. Nie możemy za dużo widzieć. Nie wolno nam wiedzieć, że gdzieś w świecie ludzie żyją zupełnie inaczej. Że są wolni!
- Nie czujesz się wolna w Polsce?
- Jest cała sieć zakazów i nakazów... Ale nie mówmy o tym. Czy gdzieś w pobliżu jest jakaś toaleta? Bo muszę tam bardzo pilnie...
Wiktor rozejrzał się wokół, ale i tak wiedział, że żadnej toalety tu nie ma.
- Musi wystarczyć ci drzewko...
- Nie jestem facetem!
- Mam pędzić po auto? Lepiej kucnij sobie pod drzewkiem. Widzisz, że nikogo nie ma.
- No coś ty! W publicznym miejscu? Leć po auto.
- Kucnij między ławką a drzewem, ja cię osłonię z dowolnej strony. Nie krępuj się. To zwyczajna rzecz. Każdy musi się od czasu do czasu wysikać.
- Wiktor!
- No już idę, idę – zaburczał nieco obrażony, ale i rozbawiony jednocześnie. - A ty idź tą alejką do końca, bo tam podjadę – wskazał ręką.
Grażyna zacisnęła kolana. Nie wytrzyma! Musi się wysikać natychmiast! Nigdy nie miała tego rodzaju sensacji. Czyżby ciąża? Jak duże jest to maleńkie COŚ w niej? Jak pestka śliwki? Może już jak duża śliwka...? To niemożliwe, by aż tak bardzo uciskało pęcherz! Obejrzała się za Wiktorem – biegł „na szagę”, nie pilnował alejek. Skwerek nadal był wyludniony. Musi! Nie może czekać! Ukucnęła między ławką a drzewem. Jeszcze raz skontrolowała okolicę – ani żywego ducha. Ale kiedy już poprawiała spódniczkę na skwerek wbiegła rozchichotana grupa młodzieży. „Na szczęście zdążyłam”.
Poszła wolno we skazanym przez Wiktora kierunku. I tak była szybciej od niego.
- Wskakuj – zawołał otwierając drzwi.
- Już to załatwiłam – powiedziała zawstydzona. - Czy masz może wodę w butelce? Chciałabym umyć ręce.
- Chyba mam. Do picia się nie nadaje, bo bardzo stara, ale ręce umyć można. - Wysiadł z samochodu i w czeluściach bagażnika znalazł napoczętą butelkę. - Chodź na trawnik. A tak w ogóle to grzeczna z ciebie dziewczynka. Dostaniesz za to loda!
- A zamiast loda może być sok?
- Może. Może też być i sok, i lody.
- Znam sklep, w którym jest sok, jakiego w centrum nie znajdziesz.
- Znasz drogę?
- Nie bardzo. Ale mam mapę i pokażę ci, gdzie to jest.
- O, to daleko – powiedział zapoznawszy się z mapą. - Ale czego się nie robi dla grzecznej dziewczynki. A swoją drogą już ci mówiłem, że masz mnie traktować jak krewnego, którego nie trzeba się wstydzić. Nawet jeśli chodzi o sikanie.
- A ty pewnie to teraz rozgadasz wszystkim w pubie!
- Tego na pewno ci nie zrobię, możesz być pewna!
- Wiktor, czy ty wiesz, jak duże może być... moje dziecko w tej chwili? Właśnie kończy się trzeci miesiąc...
- Za dużo to ja na ten temat nie wiem, ale myślę, że może mieć od pięciu do dziesięciu centymetrów wysokości. Jak zapewne wiesz nie mam dzieci... Co gorsza - nigdy nie będę miał. Są dni, że świadomość tego mnie dławi... Wręcz zabija. Zbudowałem dom. Posadziłem drzewo. Nawet kilka drzew. A nigdy nie będę miał syna. Zastanawiam się nocami po co ja żyję? Dla kogo ta moja praca, starania o portfel, o jakieś godne życie? No jak ten pajac jedzie? Czy on w ogóle ma prawo jazdy?? - zdenerwował się na kierowce audi, który zajechał mu drogę. - Ale zrobił się nam dzień zwierzeń!
- Czasem tak trzeba. Bywa, że to, co zebrane w naszym wnętrzu próbuje nas rozsadzić. Dobrze jest się wtedy wygadać.

Dużo miałaś chłopaków? Przepraszam, nie powinienem pytać. Wybacz! Cofam to pytanie.
- Szczerość za szczerość. Nie, nie jestem latawicą, jakby to niektórzy chcieli. Miałam niespełna siedemnaście lat, gdy był mój „pierwszy raz”. Zostałam wzięta prawie siłą. Nie chciałam, ale nie umiałam się obronić. To było takie wstrętne, że nigdy więcej nie dopuściłam do podobnej sytuacji. Ale od początku poznania ojca mego dziecka wiedziałam, że będę z nim współżyć. Może dojrzałam już do seksu? Nie wiem. Dobrze się z nim czułam, choć dziś śmiało mogę powiedzieć, że to nie była miłość. Spotykaliśmy się i bawili. Kino, kawiarnia, spacery, czasem kabaret. On mi nawet nie imponował. Po prostu był. Mówił, że ma dodatkową pracę i dlatego weekendy ma zajęte. Nie dociekałam. W zasadzie on wcale nie nalegał na seks. Trochę mnie przytulał, trochę pieścił, dużo całował. Czułam się przy nim bezpiecznie. Lubiłam, gdy brylował w studenckim towarzystwie. Był oczytany, dużo wiedział. Dziewczyny zazdrościły mi takiego faceta. Gdy kiedyś powiedziałam koleżankom, że my jeszcze nigdy... to mi nie uwierzyły. Taki świetny facet i jest ze mną bez seksu? To niemożliwe. Kiedyś powiedział, że musi podlać kwiaty w mieszkaniu kolegi, który gdzieś wyjechał na dłużej. Czy pójdę z nim? Poszłam. No i wtedy... Bardzo dbał o to, bym była zaspokojona. Zawsze używał prezerwatyw. Nie współżyliśmy często – raz na miesiąc, albo nawet na dwa miesiące. Zawsze w mieszkaniu tego kolegi. Aż raz powiedział, że chce mi pokazać jak wygląda seks bez prezerwatywy. Mam się nie bać ciąży, bo on w odpowiednim czasie się wycofa. Jak widzisz nie dość się wycofać. Wystarczy mniej niż kropla nasienia i kobieta może zajść w ciążę. Tak było ze mną. Nie powiedziałam mu, że jestem w ciąży. Sama o tym nie wiedziałam. Czasem spóźniała mi się miesiączka, więc nie robiłam problemów. Nie miałam żadnych ciążowych objawów. Kompletnie nic. Dopiero kiedyś mama powiedziała, że ostatnio jestem bardzo blada. Innym razem zdziwiła się, że zrobiłam sobie kisiel, którego normalnie nie znoszę. Jeden jedyny raz! Jak po czymś takim można wnioskować o ciąży? Kazała mi iść do ginekologa i usunąć ciążę. Oburzyłam się – jaki ginekolog? Jaka ciąża? Sprawdziłam w kalendarzyku – rzeczywiście, mogłam być w ciąży. Zamurowało mnie. Wpadłam w popłoch. Nie wiedziałam, co powinnam zrobić. Postanowiłam porozmawiać z... z nim. Poszliśmy wtedy do kina, nawet nie pamiętam, co to był za film. Wydawało mi się, że gdy mu powiem o ciąży, on natychmiast zaproponuje ślub. Nawet tego chciałam, bo chciałam się odseparować od matki. Nabrała nawyku codziennego dokuczania mi na temat ciąży. Przez cały film myślałam, jak mam mu o tej ciąży powiedzieć. Odprowadził mnie do domu, nie było na co dłużej czekać. A tymczasem to on pierwszy mówi, że musi mi coś powiedzieć i przeprasza, że to będzie dla mnie takie przykre. Jest żonaty, a jego żona właśnie spodziewa się dziecka. Przez chwilę nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Nie pamiętam jak otworzyłam drzwi i weszłam do domu. Oprzytomniałam nieco później, leżałam w ubraniu, nawet w płaszczu, na swoim łóżku i czułam wokół siebie, ale także w sobie, w środku, przerażającą pustkę. Tak jakby czas się zatrzymał w jakimś horrorze, a do mnie leciało samo zło. Zło w czystej postaci. I to zło miało wypełnić wszystkie puste miejsca we mnie... Nie, nie umiem tego opowiedzieć. Zatem jestem w ciąży, jestem z tym sama, a obok wrogo nastawiona do mnie matka. W ten sposób poznałam, jak to jest współżyć bez zabezpieczenia... W zasadzie powinnam znienawidzić tego człowieka, ale tak się nie stało. Znikł z mego życia, wiatr go zmiótł. Nie zatrułam się goryczą. Szukałam jedynie wyjścia z sytuacji. O aborcji nawet nie pomyślałam. Wyjazd do Szwecji był absolutnie nieprzemyślany. Miałam już wyrobiony paszport, bo ze studencką wycieczką byłam w Londynie. Taki impuls. Nie myślałam, że tak trudno dostać tu pracę. Byłam pewna, że zamieszkam z koleżankami, że to jest łatwe do załatwienia. A tu nic z tego. Nie mogłam tam mieszkać i nie znalazłam pracy. Mój przyjazd do Szwecji był zupełnie bez sensu! Nie oczekiwałam cudu. Chciałam tylko zarobić trochę pieniędzy, aby mieć na początek, gdy urodzi się dziecko. No, to teraz wiesz o mnie wszystko. O wiele za dużo. Ale tak jak mówiłam – szczerość za szczerość.
Siedzieli na ławce przed sklepem i pili sok. Upał już wyraźnie zelżał. Do sklepu cały czas przychodzili ludzie. Było gwarno i wesoło. Jakaś kobieta poprosiła, by przypilnowali jej kilkuletniego synka.
- Bolą mu nogi, chcę, aby chwilę odpoczął – wyjaśniła. Malec bardzo grzecznie siedział między Grażyną a Wiktorem aż do powrotu matki.
- Odważna kobieta – tak zostawiać dziecko z obcymi – pokręcił głową Wiktor. - Ty nigdy tak nie zostawiaj swego dziecka. Obiecaj mi to już dziś.
- Obiecuję – serio odpowiedziała Grażyna.
- W naszym życiu tak dużo jest goryczy – dodał Wiktor lekko kręcąc głową. - Chwile radości są raptem jak rozbłysk iskry z ogniska, a dalej znów szarość... Lecz trzeba wierzyć, że będzie lepiej, że spotka nas coś miłego. Mnie właśnie spotkało – dziewczyna taka, jak ty. Dobrze mi się z tobą rozmawia. Chciałem odpocząć od remontu. Choć może bardziej chciałem, abyś to ty odpoczęła od sprzątania. Bardzo jesteś zmęczona?
- Czy bardzo? Raczej nie – spojrzała na niego przelotnie. - Raczej bardzo zadowolona, że mam pracę. Żałuję, że ledwie na kilka dni. Chciałabym tak iść od mieszkania do mieszkania. Mam w sobie dużo energii, nie mogę siedzieć bezczynnie! Babcia mówiła, że kobieta powinna mieć zawsze zajęte ręce, wtedy w głowie układają się dobre myśli. I jestem przekonana, że miała rację. Była moją najlepszą przyjaciółką. Do nikogo więcej już tak się nie przywiązałam. Miałam i mam koleżanki, ale to nie są przyjaciółki. Mam znajomych, krewnych, w sumie bardzo dobrych ludzi, ale każdy jest teraz zajęty swoimi sprawami. Życie w Polsce nie należy do łatwych.
- To zostań w Szwecji!
- Doskonały pomysł! Ale nie mam punktu zaczepienia. Nie mam pracy. Nie mam zezwolenia na pobyt stały, o ile takie jest potrzebne, bo nawet nie wiem. No i nie znam języka, choć z tym na pewno bym sobie szybko poradziła, już teraz, jakoś tak nie starając się specjalnie, znam sporo słów. Chwyciłam je w pubie nawet nie wiem kiedy! Patryk wie, że przyjechałeś po mnie?
- Tak. Uzgodniłem to z nim telefonicznie, przynajmniej nie musi wyrywać się szybko z pracy. Ta jego firma transportowa była kiedyś spółką – jego i brata bliźniaka. Karol mu było na imię. Już nie żyje, wypadek na morzu. Zginął razem ze swoją dziewczyną. Oni byli na jachcie jej ojca, podobno zaciął się ster, czy coś w tym stylu. I staranował ich prom pasażerski. To była bardzo głośna sprawa. Wszystkie gazety o tym pisały. Patryk bardzo to przeżył. Podobno bliźniacy albo się bardzo kochają, albo serdecznie nienawidzą. Oni się kochali. Całą drogę życia przebyli razem. Wiesz – nauka, studia, praca w Volvo, a później w Scanii, razem kupili to mieszkanie, nawet zakochali się razem i w tej samej dziewczynie, ale ona wybrała Karola. Założyli firmę. To znaczy najpierw kupili kilka starych samochodów dostawczych i doprowadzili do stanu używalności. Następne były wywrotki, bo ludzie się budowali, a tych aut wciąż było zbyt mało. A później to już różnie, zależało od tego, jaki wrak popadł się w ich ręce. Naprawiali i malowali. Jeździli po całej Europie. Gdy brakowało im kierowców – sami siadali za kierownicą. Biuro było czynne od szóstej rano do nocy. Wydawało się, że po śmierci Karola Patryk się rozsypie. Pomogli mu zatrudnieni u niego kierowcy. Mówili, że firma nie może zbankrutować, bo oni już pobrali kredyty mieszkaniowe, związali się z firmą na dobre i na złe, ale tego „na złe” nie chcieli. Więc wyciągali Patryka z najgorszej zapaści i udało się, Patryk ożył. Nadal pracuje po dwanaście godzin na dobę, ma dziewczynę od telefonów i „rzeczy nagłych”, ma dobrych mechaników, ale to on sam ciągle szuka nowych klientów, świeżych zleceń i reklamuje się, gdzie się tylko da. Ostatnio mówił, że już nie będzie powiększał taboru, ale nie bardzo mu wierzę. Zarabia całkiem nieźle, więc co będzie robił z pieniędzmi? On nie trzyma forsy w skarpecie, ciągle nimi obraca. Tylko – niestety – za dużo pije. Jemu potrzebna jest kobieta, rodzina. Musi mieć dla kogo się starać. Wiesz, my w pubie jesteśmy jak klub starych kawalerów, no, takich samotnych facetów. Jak któryś jest żonaty, to wpada do nas nie częściej, niż raz w tygodniu. A my, jak te samotne samce, trzymamy się razem i spotykamy często. Chociaż ja w zasadzie tylko z racji pracy. A na ciebie to co najmniej dwóch gapi się stanowczo zbyt często!
- No nie! Którzy to? - zapytała Grażyna nagle rozbawiona.
- Pokażę ci ich, jak już pub ruszy, bo na pewno będą dalej przychodzić.
- A znasz ich?
- Nie bardzo. Ot, tak z widzenia. Są w twoim wieku. Same przystojniaki. Będę zazdrosny! Już jestem zazdrosny.
- Nie żartuj, Wiktorze. Ja nie szukam chwilowej rozrywki.
Patrzył na nią przez długą chwilę, zadumany i jakby zatroskany.
- Będę za tobą tęsknił, gdy wrócisz do Polski – powiedział bardzo poważnie. - Mnie też... - zaczął, ale nie dokończył. Nie odgadła, co chciał jej powiedzieć. - A jakie są twoje plany na przyszłość?
- Rzecz w tym, że nie mam żadnych planów. Wszystko się rozsypało. Miałam nadzieję zostać na uczelni. Nawet mi to proponowano. Mogłabym się wówczas doktoryzować. Załapać na zagraniczne stypendium, na czym mi kiedyś bardzo zależało. Wiesz, taki wyjazd do Anglii wiele dla mnie znaczył. Później mogłabym zostać nawet tłumaczem przysięgłym... Ale to dziecko wszystko zmieniło. Pracy jako nauczyciel języka w Krakowie raczej nie dostanę. Wszystkie miejsca od dawna zaklepane. Pozostaje praca w małym miasteczku. Przyjmę ją, pod warunkiem, że zapewnią mi mieszkanie. Ale jeśli nie, to doprawdy nie wiem, co zrobię.
Wiktor położył rękę na oparciu ławki, jakby miał zamiar objąć Grażynę. Chciała, aby ją przytulił. Lubiła jego zapach. Czuła bijące od mężczyzny ciepło... Oprzeć głowę na jego ramieniu... W tej chwili „Wiktor” znaczyło dla niej tyle, co bezpieczeństwo, spokój, wytchnienie. Pochyliła nisko głowę i włosy przysłoniły jej twarz. Miała łzy w oczach. Co ją tak niespodziewanie wzruszyło? Jego zainteresowanie? Jego troska? „Będę tęsknił”?
- A ten dom, w którym mieszka twoja matka... Rodzice wybudowali go razem?
- Nie, to jest dość stary dom. Mieszkał tam dentysta i miał w domu prywatny gabinet. Mój ojciec miał u niego praktyki. Ten stary dentysta zrezygnował z pracy, podobno za bardzo drżały mu ręce – tato przejął jego pacjentów i dalej tam przyjmował. Ale staruszkowi się zmarło, natomiast jego żona przeniosła się gdzieś do dzieci. Zaproponowała ojcu kupno domu na bardzo przyzwoitych warunkach. No i tato zadłużył się, ale dom kupił. Był młody i silny. Pracował od rana w przychodni, a popołudniami w tym domu przyjmował pacjentów aż do ostatniego, taka prywatna praktyka. Czasem nawet było już po północy. Spłacił swoje zadłużenia zanim się ożenił – mama była jego pacjentką. Mówił, że gdyby nie to, nie miał by czasu na poznanie dziewczyny. Żadnej dziewczyny. Mama wymogła na nim, by nie pracował aż tyle, więc tato udostępniał gabinet jakiemuś koledze, który przyjmował w środy, soboty i w niedzielę. Tak, nawet w niedzielę i to od rana do wieczora.
- Więc ty masz prawo do tego domu! I to większe od matki. Jej się należy zaledwie jedna czwarta, a tobie cała reszta.
- No nie wiem... Nie wiem, jakie prawo jest w Polsce. Sądzisz, że powinnam zawalczyć?
- Koniecznie! Chociaż ja mam dla ciebie zupełnie inną propozycję, ale na razie boję się mówić. W każdym razie chodzi o to, byś została w Szwecji.
- Już ci mówiłam – nie mam tu punktu zaczepienia. Jeszcze dwa miesiące i muszę wracać... Mój Boże! Nawet nie wiem, gdzie wracać! Gdzie przespać pierwszą noc po powrocie do Polski... I tak dobrze, że mam pieniądze na bilet powrotny. Ale co dalej? Chwilami tak bardzo się boje, Wiktor, tak bardzo! - na moment przytuliła twarz do jego ramienia. Natychmiast ją objął i nie pozwolił się odsunąć, choć próbowała.
- Nie martw się. Pomogę ci. Jeśli pozwolisz, przejdziemy przez to razem.
Nie miała pojęcia, co Wiktor ma na myśli, nie zapytała, bo nagle się wystraszyła, że jej przypuszczenia idą za daleko.
Zdecydowanym ruchem odsunęła się od Wiktora – przestraszyła się! Ta rozmowa stawała się niebezpieczna! I na dodatek budziła w niej jakieś nadzieje, jeszcze nie do końca sprecyzowane.
- Wracajmy już – poprosiła.


fot. własne

poniedziałek, 17 października 2022

DRAMATY DNIA I NOCY

 


Dramaty dnia i nocy - © Elżbieta Żukrowska

Smutek się rozlał po mieszkaniu
jeszcze się tli ogarek świecy
nie da się ognia nim rozpalić
i drży nadzieja - ta bez dzieci

Zdradzona miłość jęczy cicho
za oknem wiatr wtóruje deszczem
bębni parapet czai licho
kto w progi te zawita jeszcze

Topnieją niczym białe śniegi
już pokruszone resztki wiary
jedwabny szal niebo podzielił
tutaj jest czerń a tam się ogień pali

I nawet już wrony nie kraczą
smutne zawisły na gałęziach
czy ci przebaczę? nie przebaczę
smutek wnet miłość przezwycięży

fot. Andrzej Kosiba



niedziela, 16 października 2022

STEFCIA Z WIERZBINY - tom II - cz.8. (64) Czerwiec 1976 r.


 STEFCIA Z WIERZBINY - tom II - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 8. (64.) Czerwiec 1976 r.

Przyjechał Oswald i plany Wiktora wzięły w łeb.
- Ty źle myślisz!Robimy cały parter, klatkę schodową, piwnicę, garaż i elewację. Żadnej sprzedaży w czasie remontu. Wynajmiesz kontener, masz plac, masz gdzie go postawić. Co tylko się da schowasz do kontenera. Mam dobrych hydraulików, zrobią ci porządek z wodą, tak, byś miał wodę także przy kontuarze. Zamówisz długie stoliki pod ścianę, takie z tapicerowanymi ławami, po osiem osób będzie do takiego stolika, nawet po dziesięć. Za jednym bałaganem zrobisz naprawdę porządek. Dwa lata temu robiłem ci mieszkanie, to teraz twego mieszkania nie ruszamy. Ale elewację – koniecznie, bo tak nie może być. To będzie elegancki pup, a nie nora. Chyba cię stać na takie zmiany, a w razie czego poczekam na kasę. Teraz obyś miał pieniądze na materiały, bo za to od razu płacisz sam. Zrób tak, nie będziesz żałował, a pewnie przez następne pięć, albo i osiem lat, będziesz miał spokój. Siadamy do stołu i obgadujemy pomieszczenie za pomieszczeniem. Zaraz ci wszystko wyrysuję. A twój kontuar powinien być tam, gdzie teraz masz mini parkiecik. Co o tym myślisz? Najważniejsze, abyś kontener załatwił od ręki. To jest sprawa priorytetowa, pierwszoplanowa. Z toaletami też zrobimy porządek. Dobrze ci radzę. Mam czas, mam trzy wolne ekipy. Lecimy po całości. Zaczynamy w poniedziałek, a ty od razu do telefonu i załatwiaj kontener, bo bez niego się nie obejdzie. W zasadzie kontuar też powinien być nowy, z niewielką przeszkloną gablotą. I może nawet nowsze lodówki, bardziej ekonomiczne. Z zaplecza to bym połowę rzeczy wyrzucił od razu na śmietnik, bo masz dziadostwo jeszcze po tamtej kawiarni, prawda? Zrób tu pub z prawdziwego zdarzenia, niech mówią o nim na mieście, niech się tu zleci młodzież z całego Göteborgu. Zamurowałbym to wyjście na klatkę schodową, a zrobił je z zaplecza. Przynajmniej nikt by się nie szwendał po prywatnych schodach. Garaż byśmy odnawiali na końcu, wykorzystując resztki farb. Otworzyłbyś mi konto w tym sklepie budowlanym, gdzie zawsze biorę materiały. Sam bym po nie jeździł, nie miałbyś kłopotu. Wiesz, że cię nie wprowadzę w błąd, ani nie naciągnę, na tyle mnie znasz. A ty i tak miałbyś kontrolę nad wszystkim, płacąc rachunki w sklepie tylko raz w tygodniu. To jak?
- A co ty, Viggo, o tym myślisz? - Wiktor zwrócił się do przyjaciela.
- Brak sprzedaży na tarasie nie byłby aż taki dla ciebie odczuwalny. Chyba liczy się koncentracja i szybkość działania... Osa, ile czasu zajmie ci zrobienie całości, tak jak ty to chcesz?
- Mniej niż miesiąc. Piętnastego, najdalej dwudziestego lipca otwierasz lokal. Nie trzyj tak tego czoła, bo ci skóra zejdzie!
- Liam chce sprzedać swój motocykl – niespodziewanie powiedział Patryk. Przysłuchiwał się rozmowie, ale się nie wtrącał, tylko potakiwał głową.
- To on już wrócił? - zdziwił się Viggo.
- Jeszcze nie, ale lada dzień wracają oboje. O motorze wiem od Davida. Bardzo żałuję, że to nie dla mnie maszyna. Naprawdę żałuję.
- SWÓJ MOTOCYKL? - nie wytrzymał Wiktor. - Musze go mieć!
- To by znaczyło, że...
- No właśnie. Z jego kręgosłupem jest gorzej, niż myśleliśmy.

Grażyna była zasmucona. Została bez pracy, a nawet bez tych drobnych napiwków. Miesiąc siedzenia w czterech ścianach... Będzie miała czas na spacery. I na niepotrzebne myślenie. Od kilku dni zastanawiała się, czy zadzwonić do matki. Jaka matka jest, taka jest. Nie musi iść jej śladami. Zadzwoni i powie, że żyje, że jest w Szwecji. A jeśli matka zapyta, gdzie pracuje, w ogóle co robi, gdzie mieszka...? Nie miała się czym chwalić. Była na łaskawym chlebie. Prawda – nic nie musi matce opowiadać. Tylko tyle, że jest w Szwecji i jeszcze oddycha. Kropka.
Była głodna. Z rana wypiła kawę z krakersami, później zjadła jabłko. Nic nie miała na kolację. Na dole był straszny ruch – waliły jakieś młoty, warczały maszyny, niosły się, zwielokrotnione echem pustych ścian, pokrzykiwania mężczyzn. Musi wyjść z domu. Zawsze mówiła Wiktorowi gdzie i po co idzie, więc teraz też odszukała go – a był aż w piwnicy – i powiedziała, że wychodzi na miasto coś zjeść.
- Zaczekaj, pójdę z tobą. Ganiam od rana tak, że zapomniałem o posiłku. Musze się tylko trochę obmyć. A w zasadzie do pojedziemy do Maxa. On ma najlepsze klopsiki. Patryk! Patryk, pójdziesz z nami?
„Nie stać mnie na Mxa!” - z przerażeniem pomyślała Grażyna.
- Myślałam o czymś znacznie tańszym – powiedziała rumieniąc się i spuszczając oczy. Wstydziła się swojej nędzy. Pieniądze od Karola leżały nie ruszone. W razie czego akurat na bilet powrotny.
- Przecież cię zapraszam! Nie myśl o pieniądzach – warknął zły Wiktor.
Wiktor był najwyższy spośród przyjaciół, miał potężne bary zapaśnika – podobno codziennie ćwiczył w domu, a raz lub dwa razy w tygodniu chodził na siłownię. Zwracały uwagę jego mocne uda – nosił spodnie, które to podkreślały. Oczywiście miał też wielkie dłonie, w przekonaniu Grażyny nie nadające się do mycia delikatnego szkła.
Patryk był jego przeciwieństwem. Niski, zaledwie o kilka centymetrów wyższy od Grażyny, był szczuplutki, wręcz filigranowy. Za to zaczynał mu się zarysowywać brzuszek – od nadmiaru piwa. Trudno było ocenić, czy ma ładną twarz, albowiem nosił długie, rozpuszczone włosy i dość długą brodę – wszystko rude. Włosy czasem związywał w kitkę, szczególnie w upalne dni, ale i wtedy jakoś jego twarz ginęła. Palił dużo papierosów. Mówiąc zawsze patrzył w oczy swego rozmówcy.
U Maxa było tłoczno. Wszystkie stoliki były zajęte, stała też niewielka grupka oczekujących. Grażyna ze swymi towarzyszami zatrzymała się na zewnątrz, a kelner miał dać znać, gdy zwolni się dla nich stolik. Patryk od razu sięgnął po papierosa, ale ustawił się tak, by dym nie leciał na Grażynę. Oczywiście rozmawiali o remoncie. Wiktor był nim poddenerwowany, taki zawsze spokojny - teraz był jak nie on. Niby wszystko szło dobrze, na razie nie było przykrych niespodzianek, jednak nie umiał pozbyć się dręczącego go niepokoju. Patryk wręcz przeciwnie – był przekonany, że nie będzie żadnych trudności. Każda praca wymaga wysiłku, ale przecież Wiktor nie jest sam. Rzeczywiście – Viggo, Patryk, Thorsten i jeszcze kilku innych mężczyzn przychodzili prawie codziennie po pracy i nie oszczędzali się, aż umieścili niemal cały „majdan” w kontenerze. Kuli ściany i sufit, usuwali gruz, każdego dnia sprzątali po grupach Oswalda, powszechnie zwanego Osą. Wiktor był od tego, by wskazywać palcem, co, kiedy i gdzie. Podobnie dyrygował Oswald. Działo się, ale na efekt należało poczekać.
- A ty, jak pub zamknięty, to się pewnie straszliwie nudzisz – powiedział Patryk do Grażyny.
- W pewnym sensie tak. Nawet nie chcę schodzić na dół, aby nie przeszkadzać. A pracy i tak nie ma. Już przestałam szukać. Tylko buty zniszczyłam przy tym chodzeniu – odpowiedziała ze smutną minką.
- A wiesz co, ja nawet miałbym dla ciebie pracę, taką na dwa, może trzy dni. W najgorszym wypadku na cztery.
- Dawaj! Biorę w ciemno!
- Trochę to jest dla mnie krępujące... Jednak ci powiem. Chodzi o moje mieszkanie. Ostatnio bardzo je zaniedbałem. Czy byś się podjęła?
- Natychmiast!
- Mówisz poważnie?
- Jak najpoważniej.
- Muszę ci je najpierw pokazać. Mam trzy pokoje, kuchnię i dużą łazienkę. A, jeszcze przedpokój. Już chyba ze dwa tygodnie nie odkurzałem nawet, a okna są niemyte od dwóch lat... Co za wstyd...
- Nawet bez oglądania ci powiem, że będą potrzebne miski lub wiadra, szmaty i trochę chemii. A ja zrobię ci mieszkanko na wysoki połysk. Ile mam czasu?
- Bez ograniczeń czasowych. Nie musisz się przemęczać. Czasu masz dowolnie dużo.
- Jeden warunek.
- Tego się właśnie bałem...
- Całkiem niegroźny. Mam poza zapłatą dostać ze dwa ręczniki, mogą być stare i zniszczone, ale czyste. Czy to jest do załatwienia?
- Dobrze trafiłaś! Ręczników u mnie jest ponad miarę, do wyboru, do koloru. Dostaniesz co najmniej sześć!
- To wieź mnie tam jak najszybciej!
- A co ty tak z tymi ręcznikami? - zainteresował się Wiktor.
- Przyjechałam tylko z plecakiem, miałam mało miejsca. Wzięłam z domu zaledwie jeden ręcznik. Już go nawet prałam w ręku, ale tak długo mi sechł...
- To czym się wycierałaś? - zdumiał się Wiktor.
- Mam dwie piżamy, więc ta grubsza służyła mi za ręcznik, ale to było bardzo niewygodne...
- I czemu mi nie powiedziałaś? U mnie też jest dużo ręczników.
- Wiktor, ty tak dużo dla mnie zrobiłeś, że już nie śmiałam cię nagabywać o więcej. Chyba rozumiesz.
- Słuchaj, maleńka – powiedział biorąc ją w ramiona i mocno przytulając – masz do mnie przychodzić ze wszystkim. Absolutnie ze wszystkim! Jak do ojca albo do brata. To nie do pomyślenia, że ty cierpisz tego typu niewygody, a ja mam na zbyciu potrzebne ci rzeczy! Obiecujesz? - Cmoknął ją w czoło i wreszcie puścił.
- Dziękuję Wiktorze. Jesteś bardzo dobrym człowiekiem.
- Wraz z przyjaciółmi jesteśmy jednego chowu. Mój ojciec mówił, że człowiek jest tyle wart, ile dobroci ma w sercu. Pod warunkiem, że się tą dobrocią dzieli z bliskimi. Z dalszymi też. Reasumując, jeden człowiek nie jest wart nawet złamanego centa, podczas gdy drugi jest aż bezcenny. W miarę możliwości staram się dosięgnąć ojcowskich ideałów. Choć różnie mi wychodzi... Szczególnie teraz, na starość... I szczególnie w kontaktach z kobietami... Boję się kobiet... A ty się wypchaj ze swymi ręcznikami!
- O, przepraszam. Ja byłem pierwszy! - zawadiacko sprzeciwił się Patryk. - A mówiąc serio, myślę, że po posiłku zaraz podjedziemy do mnie, co Wiktor? Podwieziesz nas? Moje autko pod domem na parkingu, bo miałem zamiar trochę wypić.. Ale tak to byśmy potem z Grazy podjechali do jakiegoś sklepu po chemię. Ciągoty alkoholowe zostawiłbym dziś na boku.
- Ale Grazy nie będzie u ciebie spała. Wybij to sobie z głowy! - surowo zapowiedział Wiktor.
- Myślę, że będzie spała tam, gdzie zechce – spokojnie odpowiedział Patryk, a w jego oczach zamigotały wesołe iskierki. Już wyciągał paczkę, by zapalić nowego papierosa, ale zawołał ich kelner. Jedzenie dostali błyskawicznie i błyskawicznie opróżnili swoje talerze, mało przy tym rozmawiając.
Później Wiktor zawiózł ich pod blok Patryka. Mieszkanie było na szóstym piętrze. Wiktor nie odpuścił i też poszedł razem. Grażyna spodziewała się, że pomieszczenia będą w gorszym stanie, a na pierwszy rzut oka już miała nadzieję, że ogarnie wszystko w trzy dni. Sporo czasu zajmie jej mycie okien, bo były duże i wysokie, na szczęście bez firan. Gdy zapytała o drabinę, Wiktor aż jęknął, na szczęście powstrzymał się od obszernego komentarza. Przy okazji drabiny okazało się, że jest jeszcze jedno pomieszczenie, którego Patryk nie uwzględnił w swojej wyliczance. Był to rodzaj długiego i stosunkowo wąskiego schowka, bez okna, który po jednej stronie miał regały (jak w piwnicy), w głębi stała drabina, a tuż przed nią jeden na drugim dwa kartony po bananach. Regał był od góry założony walizkami i torbami. Było tam też sporo (sądząc po obrazkach na nich) kartonów z narzędziami – na przykład wiertarka. Tuż przy drzwiach stał odkurzacz. W głębi były także wiadra, miski i szczotki. Patryk otworzył jeden z kartonów po bananach i pokazał jego zawartość – zawierał bogactwo różnych starych, już nie noszonych ubrań.
- Wszystko to jest do wyrzucenia, zostało jeszcze po moim bracie, a i swoje teraz też tam dokładam, nie wiadomo po co... Jakoś wygodniej mi tam, niż na śmietnik... Mam nadzieję, że znajdziesz coś, co się nada do mycia i szorowania, chociażby stare koszulki. W tym drugim kartonie są brzydkie kinkiety, żelazko z wyrwanym sznurem, jakieś nadbite kubki i nie wiem, co jeszcze. W zasadzie śmietnik, ale ze mnie taki chomik, więc odkładałem, bo może się przyda. Nie wiem tylko komu i do czego. Taka moja rupieciarnia. Pajęczyny omiotłem stosunkowo niedawno – zadarł do góry głowę i patrzył po kątach – jakoś jeszcze pająki leniuchują, a może niechcący je wybiłem. Boisz się pająków?
- Nie tyle boję, co brzydzę się, ale też ich nie zabijam. Tato nie kazał. Wyrzucam je przez okno albo przez balkon. Myślisz, że przeżyją?
- Ty tą drabinę od razu wyjmij, niech się dziewczyna jutro z nią nie szarpie – powiedział Wiktor.
- Już się robi, panie kierowniku – zażartował Patryk, a później kolejno pokazał wszystkie pomieszczenia. Salon, z którego się wchodziło do sypialni dla gości. Jego sypialnia. Jego „pokój do wszystkiego” („to była sypialnia mego brata”) z wyjściem na balkon (a pod balkonem zielony, uroczy skwer). Łazienka i kuchnia. Przedpokój był stosunkowo długi, a liczba drzwi (aż sześć plus wejściowe) powodowała, że był też nieustawny.
Grażynę najbardziej przeraziły dwie ściany w salonie – na jednej wisiało bardzo dużo zdjęć za szkłem, oprawionych w ramki, a na drugiej cztery duże obrazy. Ponadto na szafce (a może to była komoda?) stała zawrotna ilość bibelotów, jeden przy drugim, jeden przy drugim... Podobnie na pianinie. W całym mieszkaniu nie było ani jednego kwiatka, jedynie na parapecie w kuchni stała ponad półmetrowej długości ceramiczna doniczka pełna różnych ziół. Żywych, zielonych.
- Myślę, że te zioła wyniesiesz na balkon, przecież Grazy nie będzie ci dźwigać takich ciężarów! - groźnie powiedział Wiktor.
- Nie martw się, Wiktor. Postaram się być pomocny w każdej trudniejszej sprawie – poważnie odpowiedział Patryk. - A teraz zobaczcie, co mam z chemii, bo przecież to i owo mam, i pojedziemy na zakupy.

c.d.n.
fot. z internetu

niedziela, 9 października 2022

STEFCIA Z WIERZBINY - tom II - Cz. 7. (63)


 STEFCIA Z WIERZBINY - tom II - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 7. (63.) Czerwiec 1976 r. Göteborg – ach, ci mężczyźni!

Przez to działanie na rzecz Grażyny Viggo bywał w pubie dzień dnia. Jasnowłosy, z niebieskim oczami, wysoki, przystojny, zawsze w białej koszuli z długimi rękawami, której mankietów jednak nigdy nie zapinał. Był wesoły i dowcipny. Ale blizny na rękach nadal miał bardzo wyraziste i wstydził się ich. Same dłonie też miał pokiereszowane, już opalone, ale z wyraźnymi, grubymi bliznami, najczęściej sinymi, dlatego często chował ręce do kieszeni dżinsów. Przychodził do pubu na pogaduszki z kumplami, których miał tu wielu. Pił umiarkowanie. Często był samochodem albo motocyklem. Dziewczyny prosiły, aby je tym motocyklem powoził, ale tylko wyjątkowo zgadzał się na to. Grażyna obserwowała go – nie podrywał dziewcząt, do żadnej się nie tulił, nie zaglądał w oczy. Traktował wszystkie jednakowo.
- A ty nie masz ochoty na motocyklową przejażdżkę? - zapytał ją któregoś dnia.
- Nie wiem, czy to dla mnie bezpieczne!
- Ze mną zawsze bezpieczne, aż do ostatniego miesiąca przed porodem. Jak ty się właściwie czujesz? Nigdy nie mówisz o sobie.
- Ciążę znoszę dobrze. Nic mi nie dolega. Natomiast brak pracy... Sam wiesz. Mam w sobie dużo energii, a nie mogę jej spożytkować.
Ktoś go zawołał, więc cmoknął Grażynę w policzek i odszedł. A ona zauważyła jakieś dziwne spojrzenie Wiktora. Podeszła do niego.
- Naucz mnie nalewać piwo do kufli.
- Tego nie trzeba się uczyć. Tak trzymasz kufel, tu odkręcasz i samo leci. A później myk, zakręcasz. I gotowe. Dobra. Teraz ty.
Rzeczywiście – to było proste.
- Nudzisz się? Widzę, że dziś nie szukasz pracy.
- Chyba już nie będę szukać. I tak nic nie znajduję. Mówiono mi o pracy w zieleni miejskiej...
- Dziewczyno! To jest na końcu świata! A i nie ma dobrego dojazdu miejską komunikacją.
- Podobno trzeba mieć zgodę na pracę w Szwecji...
- To jest do załatwienia. Ale ja ciebie tam nie widzę.
- Wiktorze, nie mogę tak siedzieć na łaskawym garnuszku. Mnie to bardzo krępuje.
- Wiem, wiem... A co do tego gotowania, to sprawa wygląda tak. My jesteśmy pubem, a tu się pije, a nie je. Je się w barach. Stąd moje wątpliwości. Zaplecze mamy raczej słabe. Ty jesteś może przyzwyczajona do minimalizmu, ja już nie bardzo. Zmieniając się w bar musiałbym wiele rzeczy inaczej ustawić. Dla mnie to kłopotliwe. Ale obiecuję ci, że będziesz gotować w weekendy, tylko jeszcze nie w tej chwili. Muszę kilka spraw ogarnąć. Dobrze? Ja ten lokal mam chyba od pięciu lat. Kiedyś była tu kawiarnia, stąd ten podjazd dla wózków, bo matki z dziećmi przyjeżdżały na lody i na drinka. Postarałem się o ten taras, to mi wydatnie zwiększa latem obroty. Nie mam ochroniarza, a czasem zdarzają się burdy... No widzisz więc... Takie sprawy. Ale jak tylko to i owo sobie ustawię, to będziesz coś w weekendy serwować. Obiecuję – powiedział i pogładził ją po głowie.
- A nie możesz wymyślić jakiejś roboty dla mnie? Nie mam co zrobić z rękoma... Nie musiałbyś za to płacić, byle bym miała jakieś zajęcie...
- Mogłabyś sprzątać zamiast Eve, ale... Nie mogę jej zwolnić, by ty wrócisz za jakiś czas do siebie, a Eve już mnie nie zechce. Chyba to rozumiesz. Nie mogę nawet ujmować jej pracy, bo ona oczekuje takich samych zarobków. Mamy umowę.
- Tak. Rozumiem.
- Eve ma problemy finansowe i dlatego pracuje na dwóch etatach. Zrób sobie kawę albo herbatę. Możesz wziąć sok, jeśli wolisz. Usiądź i pogadaj ze mną. Opowiedz mi o Polsce. Niedługo zacznie się znowu większy ruch.
- Nie wiem, co miałabym ci opowiedzieć o Polsce... To piękny kraj. Mamy wielką różnorodność: morze i góry, rzeki, jeziora, jest się czym zachwycać. Są piękne, przepastne lasy... I oczywiście pola uprawne. To razem tworzy dużą różnorodność. Wsie są raczej biedne i niezadbane – ludzie nie mają czasu, bo praca w polu jest ważniejsza. Nie widziałam może zbyt dużo, ale pamiętam, że morze zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Miałam wtedy chyba z pięć lat i aż uciekłam do taty na ręce. Bałam się takiej wielkiej wody! Byłam z rodzicami w Bieszczadach, to nasze niskie góry, tak mi się podobało, że mogłabym tam zamieszkać. Jako znacznie starsza, bo już nastolatka, poznałam Mazury – to nasza kraina wielkich jezior, ogromnego bogactwa natury... Tam też mogłabym zostać na stałe.
- A ludzie?
- Jak to ludzie, są różni. Dobrzy i źli. Jak zawsze. Najbardziej nie podoba mi się to, że ciągle mają skwaszone miny i na wszystko narzekają. Teraz faktycznie trudno się u nas żyje, bo w sklepach albo szarzyzna, albo całkowite pustki.. Jeśli chcesz kawałek dobrego mięsa na obiad, to musisz w środku nocy ustawić się w kolejce. I ludzie stoją. Narzekają i stoją. Są specjalne sklepy dla wojskowych i dla milicji. Mówi się o nich „sklepy z żółtymi firankami”. Tam jest i mięso, i wędliny. A w takim dla nich sklepie obok można dostać skarpety, firany, kilka szmatek do ubrania. Ale i tak wszystko takie nieciekawe, bardzo nędznej jakości. Mówi się, że zakłady wyrabiają powyżej stu procent normy, więc gdzie są te wszystkie towary? Tego nie wie nikt... Najgorzej, gdy brakuje nawet pasty do zębów, proszku do prania, a za papierem toaletowym długa kolejka. Taka smutna polska rzeczywistość. Wiele rodzin nawet ma pieniądze. Cóż z tego, jak nie ma nic do kupienia.
- I chcesz wrócić do Polski?
- Nie wiem. Ta nędza życia przytłacza. Lecz gdzie jest moje miejsce? Naprawdę nie wiem.
- To zostań w Szwecji. Zacznij myśleć o Szwecji jak o domu.
- Sam widzisz, że ciągle nie mam punktu zaczepienia. W Polsce od września zaczęłabym pracować jako nauczycielka. Bez dachu nad głową. A tu dziecko w drodze. Nie mam w Polsce takich serdecznych przyjaciółek, a matka mi nie pomoże. W zasadzie to ona wyrzuciła mnie z domu. Nie mam przytuliska, żadnego spokojnego miejsca. Urodzę dziecko i będę się tułać po ludziach.
- A ojciec dziecka?
- Nawet nie wie, że będzie ojcem mego dziecka. W tym samym mniej więcej czasie jego żona zaszła w ciążę. Nie wiedziałam, że on jest żonaty... Więc nie powiedziałam mu, że jestem w ciąży. Nie chcę go znać. Muszę sama sobie dać radę.
- Kochałaś go?
- Lubiłam. Myślałam, że jest moim przyjacielem. Nie rozpaczałam po rozstaniu. A ty? Dlaczego nie jesteś żonaty?
- Byłem. Musieliśmy się jednak rozstać. Jestem rozwiedziony.
- Ale jakoś nie przychodzą do ciebie kobiety...
- Nie mam czasu na kobiety. Haruję przez cały tydzień. Miałem mieć zamknięte w poniedziałki, ale przyjaciele mnie uprosili... Za pracujące poniedziałki płacę moim kelnerom podwójnie, wolą pracować, niż mieć wolne. I tak się to kręci... Nalej kilka piw, ja zaraz wrócę.
Grażyna lubiła stać za barem i obserwować ludzi. Jednak gdy się robił duży ruch na takie patrzenie nie było czasu. Podawała piwa, przyjmowała pieniądze, goście zazwyczaj podawali już wyliczone kwoty. Bardzo się bała wydawania reszty. Nie chowała pieniędzy do kasy, tylko zbierała na kupkę, by Wiktor mógł sprawdzić, czy się kwota zgadza z ilością wydanego piwa. Zazwyczaj pieniędzy było więcej, a Wiktor skrupulatnie oddawał jej te napiwki – jak sam mówił. Grażyna nie gardziła żadnym öre, w istniejącej sytuacji nie mogła sobie pozwolić na fochy i dumę. Teraz. Kiedy już wiedziała, jaka jest różnica między pubem a barem, była spokojniejsza. To nie Wiktor ją odrzucał.
Lubiła kiedy do pubu przychodzili najlepsi przyjaciele Wiktora, to jest Viggo, a w szczególności Thorsten i Patryk. Mieli swoje stałe miejsce przy końcu lady, gadali o samochodach, o wyścigach, o piwie, o kobietach, w zasadzie o wszystkim. A także wykrzykiwali coś do przyjaciół wewnątrz sali. Najczęściej po szwedzku, więc za wiele nie rozumiała, czasem tylko domyślała się kontekstu. Zazwyczaj to Thorsten nastawiał magnetofon – o ile goście dopominali się o muzykę. Podest do tańca był naprawdę maleńki, kiedyś siadywała na nim orkiestra. Teraz mogło na nim tańczyć co najwyżej kilka par, i to takich, które lubiły się przytulać. Wiktor już kilka razy chciał zlikwidować podest, ale gościom za każdym razem udawało się go ubłagać.
Wrócił za ladę. Jak zwykle skrupulatnie obliczył, ile pieniędzy jest dla Grażyny – często dokładał jej po kilka koron, ale tak, by ona tego nie zauważyła, potem sam zajął się nalewaniem piwa – zadzwonił telefon. Konferencja trwałą kilka minut.
- Mam problem – powiedział do Grażyny, gdy odłożył słuchawkę. - Ekipa, która miała mi odmalować pub jesienią ma akurat nieprzewidziane wolne. Chcą przyjść do mnie za dwa dni. Chyba nie dam rady, jak myślisz?
Zatroskany pocierał ręką czoło.
- Dlaczego nie dasz rady?
- Tak z marszu zamknąć pub na cały tydzień?
- A ile czasu potrzebujesz na przygotowanie sali do malowania?
- Gdybym miał pomocników, to jeden dzień wystarczy. Tylko gdzie ja się teraz z tymi wszystkimi gratami podzieję?
Grażyna natychmiast poczuła się winna zaistniałej sytuacji. Przecież to przez nią „graciarnia” i korytarz były teraz zajęte.
- Nie musisz zamykać pubu – powiedziała, jednocześnie bała się, czy nie wygłupia się z tym pomysłem. - Cały czas możesz prowadzić sprzedaż na tarasie.
- Jak ty to sobie wyobrażasz? Przecież nie będę gościom podawał ciepłego piwa!
- Postawisz tam dwie lodówki, jedną na butelki, a drugą na puszki. Ze stolika zrobisz małą ladę. Usiądę przy nim i będę sprzedawać. Nie będzie szklanek i kufli, ale to ci wybaczą. Ty będziesz wolny, a ja trochę poflirtuję z chłopakami. Dam radę. Zobaczysz. Tylko ujednolić cenę piwa tak, abym miała łatwo z wydawaniem reszty. Pod ścianą postawisz rząd krzeseł, dalej stoliki, ale o jeden rząd więcej, nic nie szkodzi, że będzie ciaśniej. Kelnerom daj wolne, albo zagoń do pracy przy malowaniu. Taki samoobsługowy tydzień w twoim pubie. Będę przypominała o odnoszeniu butelek. Dam radę.
- A toaleta? Przecież wiesz, że trzeba przechodzić przez cala salę.
- Toaleta o pełnej godzinie i tylko dla dziesięciu facetów. Reszta czeka na następną pełną godzinę. Chodzi o to, aby nie przeszkadzać malarzom.
- No dobrze, to ma sens... - znów ręką pocierał czoło. - Ciekawe, co na to powie Viggo. O, chyba właśnie idzie.
Chwilę trwało, zanim Viggo do nich podszedł, bo zatrzymywał się na powitania i krótkie rozmowy ze znajomymi.
- Mam wrażenie, że jesteś trochę skwaszony – powiedział podając Wiktorowi rękę przez całą szerokość lady. Okrążył ją i podszedł do Grażyny – dla niej był buziak i krótkie przytulenie.
Wiktor powiedział o ekipie malarzy. Jeśli teraz zrezygnuje, to będzie musiał czekać nie wiadomo jak długo, bo może nawet jesienią nie będą mogli u niego malować. A nie chciał czekać. Oni mieli malować jakiś domek, ale właściciel wylądował w szpitalu z problemami gastrycznymi, a jego żona sama nie udźwignie ciężaru malowania i biegania do szpitala do męża. Tak więc zrobiło się okienko i Oswald w tym czasie może pomalować pub.
- Najtrudniej będzie przygotować salę. Sam nie dam rady – zakończył. Na razie nie wspomniał o propozycji Grażyny.
- Przecież nie zostawię cię z tym samego! A i Thorsten też na pewno nie odmówi ci pomocy. Tylko gdzie ty wstawisz wszystkie graty? Bo te twoje pseudo dekoracje to chyba jednak wyrzucisz. Podobnie jak kinkiety. Musisz pomyśleć o innym wystroju wnętrza. Nie musi być tak ciemno i ponuro. Daj mi jeden kufelek. Ciepło dziś. I od razu maluj zaplecze. Po prostu wszystko. Nie odpuszczaj, bo drugi raz się do tego nie zabierzesz.
- Ty posłuchaj teraz tego, co wymyśliła nasza Grazy – kontynuował Wiktor nalewając piwo. I opowiedział szczegółowo o pomyśle dziewczyny.
- To ma ręce i nogi – zgodził się Viggo. - A z toaletą będzie mniejszy problem niż myślisz. Przecież oni nie będą malować dłużej niż do dwudziestej. Po tym czasie droga do toalety będzie wolna.
- Ale bez szklanek? Bez kuflowego?
- To tylko tydzień. Wytrzymają! Komu się nie spodoba, to zmieni lokal. Tak bardzo się nie przejmuj, bo i tak do ciebie wróci.
- Najgorsze, że ja nie mam pomysłu na to, jak mój pub ma wyglądać.
- Jasne ściany. Trochę marynistycznych obrazów. Zwieszające się z sufitu białe kule światła. I koniec.
- Tak minimalistycznie?
- A co? To nie galeria! Ale... Może z tą galerią to nie jest taki zły pomysł! Czekaj, niech pomyślę. Ale obrazy i tak mają być w jednakowych ramach. Zresztą, nie muszą być marynistyczne. Ale znam malarkę, która ma trochę takich obrazów na zbyciu. Przy okazji zrobiłbyś dobry uczynek, bo dziewczyna zaczyna tracić wiarę w siebie. Jakoś nikt jej prac nie kupuje. A pewnie sprzedałby je za cenę farby i innych materiałów.
- To ile tu takich obrazów trzeba?
- Co najmniej sześć – odpowiedział Viggo rozglądając się po ścianach. - A nawet dwanaście.
- To z tymi obrazami zdaję się na ciebie. Nawet nie będę ich oglądać. I tak się na tym nic a nic nie znam. Dwanaście. Już możesz do niej dzwonić. Warunek – jednakowe ramy. A to czasem nie obrazy Kristiny?
- Trafiłeś w samo sedno. Pojedziesz ze mną wybrać obrazy? - Viggo zwrócił się teraz do Grażyny. - Dziś się umówię, a jutro byśmy pojechali. Daj telefon bliżej. - Po skończonej krótkiej rozmowie znów powiedział do Grażyny: - Przyjadę do ciebie zaraz po pracy i pojedziemy do Kristiny. A wieczorem weźmiemy się za demontaż pubu, do rana to co najważniejsze powinno już być za nami. Zorganizuję kilku chłopaków. Będziesz musiał postawić im piwo.
- Nie ma problemu.
- A mnie się wydaje, że jest. Zmiana oświetlenie pociągnie za sobą trochę „sufitowej” roboty.
- Przestań! Przecież z zawodu jestem elektryk. Dla mnie to małe piwo. Gorzej, że nie mam drabin... Ale coś wymyślę. Może Oswald swoje podrzuci mi już jutro.
- No, to działaj. I przy tym myśl. Ile tych kul będzie? W dwóch czy w trzech rzędach? Ty decydujesz – Viggo błysnął zębami w uśmiechu.
Na drugi dzień – jak się okazało – nie pojechali prosto do Kristiny, ale najpierw do... babci. Na obiad. Po drodze Viggo kupił skromny bukiet kwiatów, a wysiadając dał go Grażynie i podpowiedział, że są dla babci. A babcia wyszła do nich aż przed dom. Musiała mieć więcej niż osiemdziesiąt lat, jej twarz była jak pomarszczone jabłuszko, uśmiechała się bardzo serdecznie. Szczególnie dużo życzliwości było w oczach. Miała krótko obcięte białe włosy, a na sobie brązową sukienkę i białą, długą rozpinaną kamizelę. Była malutka. Grażynie aż się serce ścisnęło na wspomnienie własnej babci. Gdyby jeszcze żyła zapewne wyglądałby podobnie. Kobieta objęła Grażynkę i na krótko przytuliła do siebie.
- To dla pani – powiedziała Grażyna podając starowince kwiaty.
Babcia powiedziała coś po szwedzku, a Viggo wyjaśnił, że babcia nie zna angielskiego, ale bardzo dziękuje za bukiet.
Na obiad był duszony kurczak, tłuczone ziemniaki i marchewka z groszkiem. A później herbata i ciasto z malinami. Jedli w salonie. Viggo wszystko ponosił na stół, a później z niego sprzątnął. Tak w ogóle babcia mówiła bardzo dużo, a Viggo tylko z grubsza tłumaczył – że babcia rzadko miewa gości, że jej ręce są na tyle niesprawne, że za wiele już nie może zrobić, że nawet herbaty nie nalewa do pełna, bo boi się, że nie doniesie, że ciasto jest ze sklepu, bo sama nie da rady upiec. Zaraz po skończonym posiłku Viggo poszedł do kuchni pomyć naczynia, a babcia pokazywała swoje ukochane kwiaty w salonie, w sypialni i w jeszcze jednym pokoju, gdzie w szafach przy ścianach pełno było książek. Grażyna w mowie migowej dowiedziała się, że książki są miłością babci, ale od kilku lat już nie może czytać ze względu na oczy. I jeszcze, że Viggo nie jest jej rodzonym wnukiem, ale kocha go równie bardzo jak rodzone. A może nawet bardziej, bo to bardzo, bardzo dobry chłopak. I bardzo się o nią starą troszczy.
Grażynie rzuciło się w oczy, że wszędzie było idealnie czysto. Nawet liście kwiatów nie nosiły śladów kurzu. Wszystko było takie zadbane, wręcz wypieszczone! Bardzo możliwe, że to Viggo...
Przyszedł z kuchni i powiedział, że mogą jechać do Kristiny, a babcia teraz niech się położy i odpocznie. Ale babcia powiedziała coś po szwedzku i Viggo z najwyższej półki zdjął kilka książek.
- Babcia mówi, byś je wzięła.
Przed Grażyną leżały stare wydania Jacka Londona „Biały Kieł”, „Księżycowa dolina”, „Martin Eden” i Josepha Conrada „Jądro ciemności”, „Smuga cienia” i „Korsarz”. Wszystko po angielsku.
- Oczywiście nie musisz tego brać, ale możesz. Jednak radzę wziąć, aby zrobić babci przyjemność.
- Ależ wezmę z największą przyjemnością! - zawołała Grażyna i ucałowała babcine pomarszczone policzki, a kobiecina wręcz się rozpromieniła.
Książki były duże, grube i ciężkie, Viggo zapakował je do torby wiszącej w przedpokoju. Później pożegnali się z babcią, która w ostatniej chwili zalała ich potokiem słów.
- Babcia przykazała ci, byś ją znów odwiedziła i nie odkładała odwiedzin w czasie z uwagi na jej wiek – już w drodze wyjaśnił chłopak.
- Przyjadę z przyjemnością, o ile tylko zechcesz mnie tu przywieźć – zapewniła Polka.
Po drodze Viggo informował ją o ważniejszych obiektach, które właśnie mijali, jednak i tak nie zdołała zbyt wiele zapamiętać. Chciała z nim porozmawiać, wypytać o Wiktora i Thorstena, nawet o Patryka, a przede wszystkim usłyszeć kilka zdań o samym Viggo. Jednak jak na razie okoliczności nie były sprzyjające.
Kristina miała swoją pracownię na samej górze dziesięciopiętrowego budynku. Na szczęście była winda. Sama Kristina, na oko starsza od Viggo o jakieś pięć lat, otworzyła im i zaprosiła gestem do środka. W pomieszczeniu siedziało jeszcze dwoje młodych ludzi, ale natychmiast wyszli. Sama Kristina już była przygotowana – jej marynistyczne obrazy stały wzdłuż ścian i półek. Większość nie miała ram.
- Siadajcie, patrzcie i wybierajcie, a ja wam zrobię kawę.
Na Grażynie malarstwo Kristiny zrobiło wrażenie. Z całą pewnością nie były to bohomazy, a bardzo wyrafinowana, zachwycająca sztuka. Na niektórych płótnach dotyk pędzla był delikatny, nieledwie motyli, na innych czuło się skondensowaną energię, ciężar ręki malarza. Tu kolory pulsowały, tam tworzyły grozę, czuć było uderzenia wiatru, a na innych, lekko przymglonych, rozpoznawała zmysłowe, niemal erotyczne, subtelne klimaty zamyślonej autorki. Jak choćby ten ślad na pisaku obok złamanej kępy traw.
- Gdyby to ode mnie zależało, to kupiłabym wszystkie. Są przepiękne. I dlaczego się nie sprzedają? To aż nie do wiary!
- Dlatego, że są lepsi ode mnie i bez problemu wystawiają swoje obrazy w galeriach. A mnie już się nie chce walczyć o swoje miejsce. Zresztą wydaje mi się, że teraz niewiele ludzi kupuje obrazy, tak ogólnie.
- Jestem zachwycona! - podkreśliła Grażyna.
A Viggo nadal stał na środku pomieszczenia i powoli się okręcał, oglądał, nie mógł oderwać oczu.
- Ile tu ich jest? - zapytał w końcu.
- Dziewiętnaście.
- Czyli z siedmiu muszę zrezygnować, ale, Bóg mi świadkiem, że nie wiem, z których...
- Kup dwanaście, a siedem weź w komis. Może ktoś kupi, tylko od razu trzeba do obrazu przyczepić cenę. Dojdzie jeszcze koszt ram, ale mam znajomego, który ode mnie nie bierze zbyt drogo, a przynajmniej wszystkie by były jednakowe.
- Jaka jest cena?
- Hurtem czy detalicznie?
- Jeśli mają być w komis, to wolę detalicznie. Nigdy nie wiadomo, który obraz spodoba się ewentualnemu nabywcy. A bardzo bym chciał, abyś to ty na tym dobrze wyszła. Zresztą, będziesz przy wieszaniu obrazów i w najważniejszych sprawach dogadasz się z Wiktorem. Jednak już teraz chciałbym wiedzieć, które z tych obrazów są najcenniejsze. A, to nie koniec. Jeszcze dla siebie chcę dwa obrazy. Coś delikatnego z dużą ilością żółci, tak aby rozświetlały pokój.
- Siadajcie, a ja wam opowiem o tych obrazach. I pokażę inne. Teraz jest czas na kawę.
Oni pili kawę, a Kristina z odkrytej skrzyni wyjęła kilka obrazów i ustawiła je na podłodze. Były przepiękne!
- Ten nazwałam „Syrena”. Spotkałam ją w Santander, może jakieś sześć, siedem lat temu. Długo nie mogłam jej namalować. Co namazałam, to było źle i źle. Ale nie zamalowałam obrazu, czekałam na właściwy moment. I dopiero dwa lata temu uzyskałam to, co naprawdę chciałam. Tamta dziewczyna siedziała na skale zamyślona i smutna. Słońce zachodziło, jej białą suknia miała w poświacie wiele barw. Usiadłam na innej skale i długo na nią patrzyłam. Zapamiętywałam. I dziewczynę, i słońce, i barwę oceanu. Nawet ptaki, ale ich nie namalowałam, bo jakoś psuły mi efekt – robiło się kiczowato... Ten obraz szczególnie polecam. Przyznam, że jest drogi memu sercu. A tu już Włochy i „Pejzaż z mimozami”. Jest w nim to pierwsze tchnienie wiosny, ten wiatr od morza... - Kristyna wyjmowała kolejne obrazy i o każdym coś opowiadała. To było bardzo zajmujące. Na koniec pokazała niewielki obraz – pojedynczy żonkil w szklanym, przeźroczystym wazonie, i jego odbicie w lekko skrzywionym lustrze. Na stoliku pod wazonem leżała koronkowa, delikatnie pofałdowana serwetka, której namalowanie zapewne trwało dużo dłużej niż malowanie reszty obrazu.
- I co? Który ci się najbardziej podoba? - zapytał Viggo zwracając się do Grażyny.
- Bardzo trudny wybór – westchnęła dziewczyna. - Wszystkie mi się niezmiernie podobają. Jednak stawiam na tego żonkila i rude irysy, przepraszam, nie pamiętam tytułu...
- „Łąka z irysami” - podpowiedziała Kristina.
- To ja je kupuję – oświadczył Viggo. - Proszę aby miały takie zielone wklęsłe ramy, wiesz które...
- O takie ci chodzi?
- Tak. Właśnie takie. Muszę ci powiedzieć, że cały mój dzisiejszy zakup jest dzięki Grazy. To ona wpłynęła na Wiktora, no i się teraz w pubie dzieje!
- W takim razie „Żonkil z lustrem” będzie moim upominkiem dla ciebie, Grazy. A jakie ramki do niego? A ty, Viggo, wybierz sobie inny obraz.
- Też zielone – Viggo uprzedził odpowiedź Polki. Wyjął portfel i przez chwilę liczył banknoty. - Tu masz zadatek, abyś miała na ramy i co tam jeszcze trzeba. Na spokojnie wyceń obrazy, a resztę kasy dostaniesz jak już będą gotowe. Zadzwoń do mnie. I tak z odbiorem obrazów muszę czekać na zakończenie malowania. Obiecaj mi, że pomożesz je dobrze powiesić. Liczę, że w tydzień się uwiniemy z pubem, ale licho nie śpi... A dodatkowego obrazu już nie będę wybierał.
- A które ramy chcesz do pozostałych obrazów?
- Ty decydujesz. Według mnie rama powinna podkreślać obraz, ale go nie zdominować. Wiem, że dobrze wybierzesz. Polegam na tobie. Wystarczy ci tych pieniędzy?
- Tak. Jasne... Viggo, jesteś prawdziwym przyjacielem. Bardzo sobie cenię naszą znajomość. Bardzo. Chodź, niech cię uściskam!
- I dołóż jeszcze jeden obraz – niech razem tych do pubu będzie dwadzieścia. Przecież po likwidacji podium tam będzie więcej miejsca także na ścianach! Muszę pogadać z Patrykiem. Niech zrobi dobry plakat z twoimi danymi, niewielki, ale kłujący w oczy. Niech wszyscy wiedzą, czyje to malarstwo. Och, Kristina, jestem z ciebie taki dumny!
- Kiedy ostatnio sprzedałaś jakiś obraz? - zaciekawiła się Grażyna.
- Och, średnio co miesiąc sprzedaję dwa, trzy obrazy, ale gdybym nie miała innych dochodów, to bym z tego nie wyżyła. Przy tym to się w czasie też różnie rozkłada. Pewnie i tak nie powinnam narzekać. Ostatnio uczę w szkole, a i tu, w pracowni, mam grupkę uczniów. Bardzo zdolna młodzież. Lubię te korepetycje z nimi. Mają bardzo ciekawe, oryginalne pomysły i bardzo wielką wrażliwość. Tylko trzeba im nieco poprawić technikę, warsztat malarski. Wróżę im wielką przyszłość. W gruncie rzeczy sama też ciągle się uczę. W lipcu jadę na tygodniowy plener do Niemiec. Jak dobrze pójdzie to w sierpniu do Danii. A na sam koniec sierpnia gdzieś u nas, ale to jest sprawa w powijakach, więc nie wiem. Takie plenery dużo mi dają, więc nawet gdy jest drogo to i tak jadę. Mimo wszystko. Na początku maja byłam na takim króciutkim w Finlandii. Czy chcę, czy nie – muszę malować morze!


c.d.n.
fot. obraz Hanny Moczydłowskiej-Wilińskiej

poniedziałek, 3 października 2022

STEFCIA Z WIERZBINY - tom II - Cz.6.


 

STEFCIA Z WIERZBINY - tom II - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 6. (62.) Czerwiec 1976 r. Göteborg – polskie dziewczyny

Viggo wpadał do Wiktora każdego wieczoru i trzymał pieczę nad remontem. Grażyny na razie nie było, nawet nie zaglądała do pubu. Przypuszczał, że dzień dnia biegała za pracą.
Po czterech dniach pokoik u Wiktora nadawał się do zamieszkania. Miał nawet niewielkie okienko, gdyż okazało się, że kiedyś tam było, ale zostało zamurowane, więc je przywrócono. A na korytarzu wydzielono miejsce na małą łazienkę z prysznicem, umywalką i muszlą ustępową, i już fachowiec nad tym pracował. To było więcej, niż oczekiwała Steffi i spodziewała się Grażyna. Konserwator z hotelu „R&R” naprawił dwa stoliki i prawie wszystkie krzesła, a z pozostałych materiałów zrobił sześciopoziomowy regalik z okrągłymi blatami. Ktoś obiecał kanapę, ktoś miał na zbyciu szafę, ale okazała się za duża, więc wymyślono stelażyk do wieszania ubrań na ramiączkach. Wystarczyło dodać jakąś serwetkę, wazonik z kwiatami, a na ścianę obrazek i pokoik nabrałby przytulnego wyglądu. Wiktor podarował niewielki dywanik i od razu w sypialni zrobiło się przytulniej. Mimo otwartego okna pokoik pachniał farbami i... świeżością. Tylko pracy nadal nie było, chociaż Grażyna dzień dnia obchodziła wszystkie pobliskie ulice w jej poszukiwaniu.
Zamieszkała „u siebie”, mimo tego, że dopiero kończono prace w łazience i malowano korytarz prowadzący do jej pokoiku. Bo korytarz miał być teraz salonem. Naprawdę! Miała łóżko i pościel oraz tych kilka mebelków. Brakowało jej książek – zawsze lubiła czytać. Jednak i tak oświetlenie było koszmarne, więc z czytania wieczorami nic by nie wyszło. Zatem udzielała się w pubie, by pracą płacić za wynajem. I za życzliwość Wiktora, bo – trzeba to przyznać – troszczył się o dziewczynę niemal jak o siostrę, podrzucał jej nawet owoce, bo „ciężarna musi mieć witaminy”, a widział, że Grażyna w zasadzie nic sobie nie kupuje, w każdym razie nie przynosi do domu żadnych zakupów. Ona zaś, kręcąc się po sali, nadal podpytywała chłopaków o pracę dla siebie. Dach nad głową to jednak nie wszystko... Miała mapę Göteborga, zakreśliła na niej ołówkiem okręg i obchodziła wewnątrz niego wszystkie ulice. Pytała i pytała. Nie ominęła żadnych drzwi sklepu lub innego ogólnie dostępnego miejsca – na przykład fryzjera, apteki, pracowni krawieckiej i złotnika. Zero. Zwiększyła promień koła i szukała dalej. W zasadzie nic więcej nie mogła zrobić. Poza tym oszczędzała, nie kupowała sobie nic z wyjątkiem jabłek lub bananów. Wieczorami w pubie dożywiała się krakersami i orzeszkami. Wiktor nabrał zwyczaju wołać ją z rana na kawę. Z rana – to już raczej było po dziesiątej. Tak naprawdę z rana załatwiał milion spraw związanych z prowadzeniem pubu, telefony, dostawcy, odbiór piwa i innych produktów. Słyszała, jak z głośnym tupotem w pośpiechu zbiega na dół. Odwracała się na drugi bok i spała dalej. A w zasadzie leżała i myślała nad swoim losem. Pieniądze od Karola ściskał mocną ręką, bo w razie czego miałaby za co kupić bilet powrotny. Czy to już czas myśleć o powrocie? Może jednak powinna... I ma wracać jak pies z podkulonym ogonem? Lecz co więcej może zrobić?
Schodząc do pubu zakładał białą ojcowską koszulę i kusą ciemną spódniczkę. Wiedziała, że ma zgrabne nogi, niech sobie chłopaki popatrzą. Bała się nosić brudne szklanki na tacy, więc nosiła w misce. Wycierała na mokro blaty stolików, opróżniała popielniczki, uśmiechała się do gości, chociaż wcale nie było jej do śmiechu. Na zapleczu zdejmowała ojcowską koszulę, zostawała w koszulce i myła dokładnie szklanki i kieliszki. Teraz Wiktor już każdego wieczora miał szkło na czas. Jeśli tylko przywieziono frytki - Wiktor zawsze pamiętał o niej. Nie chodziła już głodna, ale czasami wspominała kuchnię babci... Jej zawiesiste zupy, sałatki idealne do bułeczek, podsmażane kopytka i gołąbki...
- Wiktor, a gdybym ja coś ugotowała dla twoich gości? - zapytała któregoś wieczora. - Albo tylko dla nas dwojga?
- A umiesz?
- Co tylko chcesz. W zasadzie chyba umiem wszystko.
- Nie żartujesz?
- Zaczęłabym od sałatki jarzynowej albo od kiełbasek przysmażonych z cebulką. Mogą też być klopsiki w pikantnym sosie, a nawet fasola z kiełbaskami na ostro, taka w sosie pomidorowym. Za rybami nie przepadam, ale też umiem zrobić, tyle, że by się mocno nasmrodziło... Tylko wcześniej należałoby kupić odpowiednie produkty, jednorazowe talerzyki i widelczyki. Teraz jest pora na młodą kapustę, więc może taką zasmażaną z kiełbaskami? Od tego bym zaczęła. Garnki masz. Większość narzędzi też jest. Może tylko podostrzyłbyś noże i bym spróbowała, co? Musiałbyś jednak sam obliczyć ile kosztuje taka porcja, bo tego ja nie umiem. Niestety, jeszcze przyprawy... Patrzyłam – to co w szafkach już od dawna jest zwietrzałe i do wyrzucenia.
- Pomyślę nad tym – obiecał, a ona poszła na taras ze swoją miską na brudne szklanki. Śmiano się z niej, że zbiera do miski, ale nic sobie z tego nie robiła, wolała do miski niż wywrotkę z tacą pełną szkła.
Na drugi dzień przyszły do pubu wszystkie trzy dziewczyny i usiadły na tarasie. Kelner przyniósł im owocowe drinki – cztery! A po chwili przyszłą do nich Grażyna.
- Ale ślicznie wyglądasz! - pochwaliła ją Iga.
- Bo w białym wszystkim dziewczynom do twarzy – zawołał jakiś chłopak z sąsiedztwa.
Grażyna podziękowała mu uśmiechem, ale dalszą konwersację prowadziły już po polsku. Co w pracy? Jak tam ich żandarm w spódnicy? W jakich parach pracują? Jak się okazało rozdzielono je. Zmiany były w zasadzie codziennie. A Berit zawsze i wszystko widziała – niestarty kurz z parapetu, ślady małych paluszków na samym dole lustra, nieopróżniony kosz na śmieci - „a była tam tylko jedna papierowa chusteczka do nosa”.
- Ona nie patrzy, a wszystko widzi. Kontroluje nas na każdym kroku. Ale jest sprawiedliwa i darmo się nie czepia – podsumowała Elwira.
- A miałyście już propozycje, te niewymowne, od facetów?
- Ja miałam – przyznała Iga. - Od Japończyka. Chociaż na dobrą sprawę nie wiem, czy to była propozycja. Ile razy koło mnie przechodzi, to puszcza oczko.
- Może on ma tylko taki nerwowy tik – zasugerowała Ada.
- Może. Dlatego nie wiem, czy to już propozycja, czy tylko taka zabawa.
- Ale uważajcie! Podobno w niektórych hotelach podstawia się takich różnych przystojniaczków, aby wyczuć jakie są pokojówki – przypomniała Grażyna.
- E, tam. Stefcia i Liam są zbyt prostolinijni.
- Teraz ich nie ma, wszystkim zarządza David – Elwira odstawiła szklankę z drinkiem. - A ty? Wypytujesz nas, a nie mówisz, jak tobie się tu mieszka.
- Jest cicho, spokojnie i wygodnie. Bałam się, że nad barem będzie głośno, bo przecież muzyka i tańce. Ale prawie tego nie słyszę. Wiktor przykazał mi znikać z pubu przed północą, bo ciężarna musi się wysypiać. Dziś mu zaproponowałam, że będę codziennie gotować jakieś jedno danie. Co mi każe. Ale on to zbył milczeniem.
- A umiesz? - zdziwiła się Ada.
- Tak. W domu często gotowałam. I lubię to. Ale nie mogę się narzucać.
- O, idzie Viggo – ucieszyła się Iga.
- To mój przyjaciel – z dumą podkreśliła Grażyna.
Viggo kolejno dziewczyny wyściskał i wycałował.
- Dlaczego taż rzadko przychodzicie?
- Praca, praca, praca – wyjaśniła Elwira.
- Byłyście już na górze, zobaczyć jak mieszka nasza przyszła mateczka?
- Jeszcze nie zdążyłyśmy, ale mamy to w planie – odpowiedziała Ada. - Siadaj z nami, chłopaku. Będzie nam trochę raźniej.
- Nie mogę. Mam awarię w kuchni. Wpadłem tylko po kumpla. Bawcie się dobrze i przybywajcie tu zdecydowanie częściej. Wiktor będzie zachwycony! - cmoknął każdą w policzek i już go nie było.
A dziewczęta podjęły przerwany wątek. Były zadowolone, że mogą tak beztrosko posiedzieć i pogadać. Wreszcie zdecydowały, że idą obejrzeć „włości” Grażyny. Zawołały kelnera, ten jednak nie przyjął od nich pieniędzy, kazał iść do Wiktora.
- Liam otworzył dla was konto. Za nic nie musicie płacić – wyjaśnił właściciel pubu.
- Ale jak to? - nie mogła zrozumieć Iga.
- Dla ciebie też, Grazy – dodał Wiktor.
- Wytłumacz – poprosiła Ada.
- Zapisuję wasze należności, a za wszystko płaci Liam. Tak mi nakazał, a z Liamem, a w szczególności ze Steffi, nie ma żartów i się nie dyskutuje. Za odnowienie tej graciarni, za łazienkę i salon też oni płacą. Ja kupiłem jedynie farby.
- O matuchno... - jęknęła Grażyna. A ona w duchu myślała, że tamtych dwoje to skąpiradła.
- Idziecie na górę? Filip za chwilę przyniesie wam herbatę i coś do herbaty, więc czasem nie biegajcie nago, aby mi chłopaka nie zauroczyć. Albo nie zgorszyć – zażartował jeszcze Wiktor.
- Już prędzej on by nas zgorszył! - odcięła się Elwira.
A na górze były zmiany, ale trzy dziewczyny nie miały o tym wyobrażenia, bo wcześniej tu nie były. Wielki korytarz na piętrze został oddzielony grubymi, szarymi kotarami, zawieszonymi tuż przy drzwiach do mieszkania Wiktora i ciągnącymi się aż do samych schodów. A zaraz za kotarami był ten niby salon Grażyny. Trochę ciemny, bo małe okienko nie dawało dużo światła, poza tym był już zmierzch. Grażyna pstryknęła włącznikiem na ścianie przed kanapą – zapaliła się pod sufitem pojedyncza żarówka w skromnym kloszu. Po lewej stronie na środku ściany stała szara kanapa bez narzuty, na wprost niej okrągły stolik, taki jak w barze, i trzy krzesła. W głębi, w prawym kącie, prostokąt łazienki z drzwiami tuż przy ścianie sypialni Grażyny. A w sypialni też ubożuchno – po lewej stronie łóżko rodem z hotelu, też bez narzuty, za to z równo złożoną pościelą. Przy wezgłowiu łóżka jedno z krzeseł i stolik. Drugie krzesło było w kącie po prawej stronie drzwi, a na nim plecaczek. Obok niego stelaż z kilkoma wieszakami zapełnionymi ubraniami Grażyny – nie wiele tego było. Na ścianie na wprost łóżka niewielkie, gołe okienko, teraz szeroko otwarte. A w prawym kącie regalik z okrągłymi blatami, na których leżała bielizna Grażyny, zaś na samej górze torebka. Przy regale następne dwa krzesła. Koło łóżka niewielki dywanik, raczej chodnik, utrzymany w szarościach i beżach. Ściany w obu pomieszczeniach były kremowo-żółte.
- Rewelacji to tu nie widzę – powiedziała niemal szeptem Iga. - Jednak masz kąt do spania i święty spokój.
- Najgorzej, że mam tylko jeden ręcznik i w zasadzie już powinnam go uprać. Nigdy nie prałam ręczników ręcznie... Upierze mi się?
- Może namocz go wcześniej.
- A czym się będę wycierać?
- No tak, to jest problem, a nawet nie możemy cię wspomóc, bo same nie mamy nic w zapasie. A Berit o nic nie będę prosić, co innego rozmowa ze Stefcią. Może Wiktor coś ci pożyczy na chwilę?
- Gdzie można kupić tani ręcznik? Czy są tu jakieś tanie sklepy jak w Ameryce? Najlepiej z używaną odzieżą?
- Może popytaj tę dziewczynę, która tu sprząta.
- Tak zrobię. No nic, siadajcie. Zaraz ma być herbata. Każdego dnia jestem czymś zaskakiwana. Wzrusza mnie dobroć i przychylność ludzi. Niestety, to się nie przekłada na pracę, a jej potrzebuję najbardziej.
Przyszedł Filip. Herbatę miał w termosie. Na tacy były jeszcze filiżanki, cukier i pojedyncza łyżeczka.
- Musi wam ta jedna wystarczyć – błysnął bielą zębów. Odstawił tacę na brzeg kanapy. - Coś wam przyniosę od Wiktora, jeden moment.
Rzeczywiście wrócił po dwóch minutach z talerzem trójkącików z ciasta francuskiego, nadzianych morelami, a może brzoskwiniami. Prócz tego położył na stoliku dużą tabliczkę gorzkiej czekolady.
- To życzę smacznego – powiedział, chwycił tacę i już go nie było.
- Muszę powiedzieć, że fajne chłopaki tu pracują. Ten drugi, Moris?, jest trochę poważniejszy, ale przystojniak jakich mało! No i sam Wiktor... Gęba niby paskudna, ale ta klata, te bary... I co za uda! Cud-malina! A jak popatrzy, to aż ciary na plecach! - zachwyciła się Ada nalewając herbatę do wszystkich filiżanek.
- Facet nie musi być piękny. Ważne aby miał to coś! Znam się na tym – oznajmiła Iga. - Wiktor to bez wątpienia ma!
- Jakoś ci nie do końca wierzę, jeśli chodzi o owo znanie się – Ada „przewróciła oczami”.
- Ale musi ci być tu trochę smutno samej, co? - Elwira zwróciła się do Grażyny.
- W zasadzie w dzień na smutki wcale nie mam czasu, bo albo latam za pracą, albo pomagam w barze. Dopiero gdy się kładę, osaczają mnie czarne myśli. Przede wszystkim ta, czy już mam wracać do domu – odpowiedziała Grażyna smutnie się uśmiechając. - Tylko że ja nie mam domu. Nie mam do czego wracać.
- Nie możesz jeszcze wracać – zaprotestowała Iga. - Chłopaki napracowali się nad tym twoim lokum. Gdybyś teraz odjechała, byliby bardzo zawiedzeni.
- Pewnie tak, ale ja muszę patrzeć na to, co jest dobre dla mnie, a nie dla chłopaków. W ostatnim czasie tyle przeszłam, tyle doświadczyłam, że mi na kilka lat takich „dobroci” wystarczy!
- A ja myślę, że bez protekcji nie dostaniesz żadnej roboty. Ktoś musi cię polecić. Poczekaj na Stefcię. Ona, choć niby taka surowa, na pewno coś wymyśli. - Ada wierzyła w swoją przyjaciółkę.
- Myśmy nawet przepytywały dziewczyny pracujące w hotelu, czy czasem nie wiedzą o jakiejś pracy dla ciebie. Bodaj na kilka dni, ale... – Iga bezradnie rozłożyła ręce.
- Ada ma rację – wtrąciła Elwira – bez protekcji nie dostaniesz żadnej roboty. Tacy są Szwedzi.
- No, dosyć tego biadolenia – zaprotestowała Grażyna. - Ty, Aduś, opowiedz mi, jak ci było mieszkać w hotelu u Stefci. Dziewczyny wiedzą, a ja nic a nic.
- O, trzeba uważać! Te ciastka się bardzo kruszą, a ty pewnie nie masz odkurzacza! - zasmuciła się Iga, bo sporo okruszków spadło na podłogę.
- Nie mam, to prawda. Ale Wiktor dał mi stary podkoszulek na szmaty i jakoś sobie radzę.
- Muszę wam powiedzieć, że Stefcia i Liam jakby mieli nieustający miesiąc miodowy. Są w sobie niesamowicie zakochani. Nie pokazują tego przy ludziach, jak choćby w pubie, ale w domu to jest zupełnie coś innego – zaczęła opowieść Ada.
- To znaczy, że cały czas się migdalą? Tego nam nie mówiłaś! - zdumiała się Elwirka.
- Ależ skąd! To nie na tym polega! A ty mi nie przerywaj, bo tracę wątek.
- Dobrze, dobrze, już mów.
- Oni się ciągle dotykają. Albo trzymają za ręce. Patrzą na siebie. Właśnie - Liam co chwila całuje jej ręce. Wiecie, on nie bardzo może wstawać, więc Stefcia mu ciągle coś do rąk podaje – kawę, gazetę, książkę, obojętnie co. Wyprzedza jego myśli. A on, jeśli się kładzie w salonie na kanapie, to tak, by mieć głowę na jej kolanach. Telewizja ich nie interesuje. Oni ze sobą rozmawiają. Rozumiecie? ROZMAWIAJĄ! Stefcia się uczy szwedzkiego, codziennie z rana przychodzi taki nauczyciel, a później ona dopytuje się o wiele słów u Liama. On poprawia jej wymowę. Ona opowiada mu co w hotelu, bo każdego dnia siedzi nad rachunkami, wie wszystko o kuchni, o dostawcach, o pokojówkach, i o gościach. O gościach przede wszystkim. Pojęcia nie mam, skąd ona to wszystko wie. Na przykład, że którejś pokojówki matka albo dziecko akurat się gorzej czuje, że David ma jakieś problemy z samochodem, a także jakieś inne, no wszystko. Tak jakby spojrzała na człowieka, prześwietliła go oczami i już wie, jak ma zareagować, co powiedzieć. Potrafi opieprzyć tak, że niby już kapcie pospadały, a w ostatniej chwili tchnąć otuchę w pracownika i postawić go do pionu, ale do uśmiechniętego pionu. Przecież ona ma tyle lat, co my. Skąd ona to wszystko wie i umie? Zachowuje się tak, jakby na hotelarstwie zjadła zęby! Prawda – obiadów przy mnie nie gotowała, ale już o siódmej piętnaście były jajka na bekonie i kawa. Jest właścicielką. Nie musi wstawać wcześnie, ale wstaje. Sprząta! Szoruje łazienkę na wysoki połysk! Tylko z odkurzaczem przychodzi pokojówka, ale to na wezwanie, nie codziennie. Dwukrotnie widziałam posłańca z kwiatami, ale to zapewne sprawa Liama, tak myślę. Chciałoby się powiedzieć, że ona jest cały czas otwarta na Liama, a Liam na nią. Nigdy nie spotkałam takiego małżeństwa. Nigdy! Ani młodego, ani starego. Oni oboje są zanurzeni w miłości!
- A o ślub kościelny pytałaś? - nie wytrzymałą Elwira.
- Nie tyle pytałam, co się po prostu zgadało. Ojciec Stefci remontuje dom. I jak się upora z remontem to ślub kościelny będzie w Wierzbinie, bez względu na to, czy Liam będzie stał, czy siedział. Najlepiej jakby to było za rok w czerwcu – tak pragnie Stefcia. Lecz co przyniesie życie? Wielka niewiadoma – jak zawsze.
- Ale to piękne – taka wielka miłość... - rozmarzyła się Grażyna.
- No... - bardzo inteligentnie przytaknęła Elwira.
I wszystkie cztery zaśmiały się jednocześnie.
- Kiedy ludzie mówią – zaczęła Iga – że jedno za drugiego oddałoby życie, to nie bardzo w to wierzę. Ale w przypadku tych dwojga to chyba prawda.
- Masz rację – przytaknęła Ada. - Wiecie, ja tam byłam krótko, a jeszcze latałam do pracy i do was. Tak wiele to raczej nie widziałam. Jednak rozmawialiśmy. Byłam z nimi. Słuchałam, jak jedno drugiemu przekazuje codzienne wiadomości... To ich zaangażowanie, ta ich bliskość, to nastawienie na siebie – zdumiewające i bardzo piękne. Gdybym z Danielem tak mogła... A chciałabym, oj, chciała! Dać z siebie maksimum, niczego w zamian nie oczekując... To takie piękne. I aż wzruszające. I ten ich obecny wyjazd. Stefcia chciała wyrwać Liama z monotonii, a on chciał jej pokazać fiordy. Nie wiadomo, kto czego bardziej dla drugiego pragnął.
- To aż takie cukierkowe jest. Może się im za jakiś czas znudzić – odezwała się pesymistka Elwira. - A ciekawe jak oni się kochają... To znaczy fizycznie, skoro Liam ma tak zharatany kręgosłup...
- Elwirka! - oburzona Iga uderzyła koleżankę lekko po ramieniu.
- Dosyć tego obgadywania Stefci i Liama. Oni tam zamiast się kochać, to mają głęboką czkawkę. A tak w ogóle to już chyba czas na nas, co dziewuszki? - zapytała Ada zbierając filiżanki ze stolika.
- Zostaw. Zaraz Filip wpadnie i wszystko zabierze. On umie ganiać z takimi naczyniami – powiedziała Grażyna.
- Chyba masz rację. Ja to się zaraz mogę na schodach wyłożyć – przytaknęła Ada.
- Zejdę z wami na dół. Może coś jeszcze pomogę na zapleczu. Po tej naszej rozmowie myślę, że już nie będę latać w poszukiwaniu pracy. Co ma być, to będzie – Grażyna też podniosła się z krzesła. - Ktoś mi mówił o pracy w zieleni miejskiej, ale to bardzo daleko i ta odległość mnie powstrzymuje. I podobno trzeba mieć zgodę na pracę w Szwecji.
- Tak. Od tej zgody trzeba będzie zacząć. Stefcia powinna wiedzieć, co i jak. Wstrzymaj się jeszcze kilka dni, do jej powrotu.


c.d.n. 
fot. własne