sobota, 30 kwietnia 2022

Cz.48. Październik 1975 r. W Pineto


 
STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska

Cz.48. Październik 1975. W Pineto

- Stefciu – powiedział ojciec, kiedy już była gotowa na wyjazd do Pineto – powinnaś zastanowić się nad ewentualną dziekanką. Kamil mógłby dostarczyć twoje pismo w tej sprawie na uczelnię.
- Dobrze tatku. Już myślałam o dziekance, bo chyba nie mam wyjścia.
- Masz wyjście. Nie musisz tu zostawać. Liam ma się lepiej, więc może jednak wróć do kraju i podejmij naukę. Rok w tą czy w tamtą to nie jest dla ciebie bez znaczenia. Tym bardziej, że jest to ostatni rok. Chciałbym, abyś nie żałowała swej decyzji, bez względu na to, jaka ona będzie.
- Aha, zaglądajcie do Liama, abym miała świeże wiadomości zaraz po powrocie. - Słowa ojca wpadły jednym uchem, a wypadły drugim...
Droga była daleka, ale im się wcale nie dłużyło, bo cały czas rozmawiali przekrzykując trochę nazbyt głośno pracujący silnik. Orvor opowiadał o tym, co mijali. Zatrzymali się też na tankowanie i posiłek – i dobrze, bo obie dziewczyny były już bardzo głodne. Stefcia poskarżyła się, że jej nie smakuje włoskie jedzenie.
- Wszyscy tak chwalą, a dla mnie każde danie ma jakiś dziwny posmak.
- Olej lub oliwa. Ty pewnie jesteś przyzwyczajona do smalcu – zawyrokował Orvor.
- Chętnie sama bym ugotowała polską zupę.
- A co do tego potrzebujesz?
Stefcia kolejno wymieniała produkty.
- Ooo, o wieprzowych żeberkach zapomnij, tu na pewno ich nie dostaniesz! Nawet z ziemniakami może być kłopot. Ale reszta jest na wyciągnięcie ręki.
- A kawałek kurczaka? Mogę ugotować na kurczaku. Tylko gdzie? Macie tam jakąś kuchnię? No i musiałabym mieć kilka przypraw: sól, ziele angielskie, pieprz i liść laurowy.
- Steffi, kupimy to wszystko po drodze, już nawet wiem, gdzie. Ale wątpię, czy dostaniemy ziemniaki. Włosi jedzą co najwyżej frytki. Poza tym mam dla ciebie jeszcze inne zajęcie, nie tylko pakowanie rzeczy Liama.
- To znaczy?
- Jest trochę papierów i powinnaś je przejrzeć. Nie chcę sam podejmować decyzji.
- Jakich decyzji? Przecież ja na hotelarstwie absolutnie się nie znam!
- Będziesz musiała się szybko poznać. To w końcu twój hotel.
- Gadasz bzdury!
- To nie są bzdury – wtrąciła się Alice. - Po zakończeniu budowy Liam miał przepisać swoje udziały na ciebie, ty stałabyś się właścicielką i dyrektorem hotelu. Taki był plan.
- Ale nie zdążył. I nie jestem. Nie, nie, nie! Ja nic o hotelarstwie nie wiem!
- Nauczysz się. To wcale nie jest takie trudne.
- Orvor, kup gdzieś te ziemniaki i jedziemy. Oszaleję z wami. Nie chcę więcej słyszeć takich gadek!
- Orvor, poszukaj ziemniaków, a my tu zaliczymy takie dwa butiki, dobrze? - Alice pogładziła mężczyznę po jasnej czuprynie.
- A ile tych ziemniaków ma być?
- Trzy, cztery sztuki.
- A możesz to przełożyć na kilogramy?
- Jedna trzecia kilograma. Albo nawet pół kilograma.
Poszły do butików. Stefcia nie miała zamiaru nic kupować. Natomiast Alice szalała między regałami. Wyjmowała coraz to nowe bluzki i spódnice, sukienki i żakiety. Właśnie – jeden z żakietów spodobał się Stefci i nawet go przymierzyła, lecz zrobiło się jej żal pieniędzy. Nie musi mieć wszystkiego. Zostawiła Alice w tym pierwszym butiku, a sama poszła do następnego. Buty. O, tu się mogła rozgrzeszyć. Kupiła dwie pary dla siebie i jedną dla babci. Poszła do trzeciego sklepiku, ekspedientka właśnie go zamykała, jednak widząc potencjalną klientkę cofnęła się i gestem zaprosiła do środka. Stefcia poczuła się zobligowana do zakupu... Ale nie widziała nic dla siebie. Może ten sweterek? Liam miał w podobnym kolorze – miedziano rudym. A kiedy już podjęła decyzję – zobaczyła kapelusze. Ten, który jej się spodobał, był jednak za duży. Ekspedientka powiedziała coś po włosku i zniknęła na zapleczu. Wróciła ze stosikiem kapeluszy. I Stefcia, choć z jednej strony bardzo jej było szkoda pieniędzy, kupiła dwa. I sweterek. W duchu złościła się na siebie.
Alice ciągle była w pierwszym butiku. Orvor stał w jego otwartych drzwiach i wyraźnie się niecierpliwił. Powiedział coś po szwedzku, a Alice odpowiedziała przepraszającym uśmiechem. Wreszcie wyszła obładowana kilkoma torebeczkami. Orvor nie rzuciła się na pomoc ani jednej, ani drugiej dziewczynie. Każda sama musiała donieść zakupy do samochodu. Ale miał ziemniaki! Do Pineto mieli jeszcze całkiem spory kawałek drogi. Stefcia ubłagała Orvora, by najpierw podjechał pod nowo budowany hotel. Nie wysiadła z samochodu, po prostu popatrzyła przez okno – „żebym wiedziała co tracę”. Sześć pięter plus parter. Na każdym piętrze dwanaście okien od frontu... To nie było maleństwo!
- Od nowego roku chcę uruchomić dwa piętra i restaurację – powiedział Orvor.
- Nie. Musisz to zrobić dwa tygodnie wcześniej. Musisz mieć gości już na święta – sprostowała Stefcia, choć przecież obiecała sobie, że nie będzie się wtrącać.
- Nie wiem, czy zdążę z obsadą kuchni. To nie będzie łatwe.
- Jak nie znajdziesz we Włoszech, to ja ci przyślę fachowców z Polski. Dobrych fachowców. Ale tylko jeśli chodzi o kuchnię. Musisz dać ogłoszenia do biur podróży. Nie wiem, jak jest w środku, ale chciałabym, aby było luksusowo. - Obiecując fachowców nie myślała o tym, że mogą być trudności z paszportami i wizą.
- I będzie.
- A te plakaty już masz? - zapytała Alice.
- Tak. Wczoraj mi przysłali. Dziś dwóch chłopaków miało je rozkleić.
- Co to za plakaty? - zainteresowała się Stefcia.
- O naborze ludzi do pracy. Mamy już trochę zgłoszeń, ale z dalszych regionów Włoch, a zależy nam na uaktywnieniu miejscowej ludności. A miejscowi jakby nie wierzyli, że mogą u nas znaleźć zatrudnienie.
- Słusznie.
- Jednak jest kiepsko ze znajomością języka angielskiego.
- A po co pokojówce znajomość angielskiego?
- Nie zaszkodziłoby, gdyby znała. A kelner to już koniecznie.
- To zrób jakiś mini kursik dla miejscowych – podpowiedziała Stefcia.
Dojechali do pensjonatu. Na dole było mieszkanie właścicielki i kuchnia, z której mogli korzystać. Pokoje Liama i Orvora były na pierwszym piętrze. Klucz do apartamentu brata miała Alice. Dawno nie wietrzone pomieszczenia pachniały Liamem. Stefcia aż się „zaciągnęła” tym zapachem. Postawiła swoje torby na ziemi i oparła się o ścianę zaraz przy drzwiach. Zakręciło się jej w głowie. „Liam, moja miłości!”. W jednej chwili przeniosła się do innego świata. Nie słyszała, co mówi Alice lub Orvor. Odpłynęła. „Liam, krzyczało jej serce, Liam!”. Przez jej głowę przelatywały wszystkie te cudowne chwile z ukochanym. Obraz za obrazem. Obraz za obrazem. Obraz za obrazem. Liam! Osunęła się na podłogę zupełnie tego nieświadoma. Liam!
Orvor otworzył szeroko okno.
Alice pochyliła się nad Stefcią i wzięła ją pod ramię, pomogła wstać. Stefcia, wciąż na drżących nogach otworzyła drzwi do sypialni Liama. Tu jego zapach był jeszcze bardziej skondensowany. Łóżko było równiutko zasłane, wygładzone, gotowe na przyjęcie dziewczyny. Usiadła na brzegu, a po chwili położyła się zwijając w kłębuszek. Poduszka intensywnie pachniała Liamem! Wiedziała, że musi się opanować, ale dała sobie kilka minut – później wstanie. Kilka chwil na myślenie o jego ustach i ramionach. Kilka chwil najczystszej miłości i pożądania. Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Nigdy nie doświadczyła tego rodzaju emocji. Rozedrgane myśli. Oszołomienie. Jakby przekroczyła barierę do innego świata. Liam!
Alice przyszła po nią i powiedziała, że właścicielka chce zmienić pościel na łóżku Liama. Ale Stefcia poprosiła, by nie zmieniała. Jednak wstała już i otrząsnęła się ze wspomnień. Przynajmniej próbowała.
- Pójdziemy teraz nad morze, a potem na kolację – powiedział Orvor, porządkując jakieś papiery na biurku pod oknem. - Kapelusz radzę zostawić, a za to założyć coś z długim rękawem.
- Mam coś dla ciebie – ucieszyła się Alice i podała Stefci żakiecik, który ona mierzyła w butiku, a na który pożałowała pieniędzy.
- Zaraz oddam ci kasę – westchnęła Stefcia, ale żakiet wzięła. Już i tak wcześniej, w samochodzie, żałowała, że go nie kupiła.
- Przestań! Nawet o tym nie mów! Dzwoniłam do rodziców i u Liama jest wszystko dobrze. Podobno twój ojciec pełnił tam długi dyżur zamiast ciebie. Trochę czytał, trochę rozmawiał z Olofem. Olof wynajmie helikopter, by pokazać nam Rzym z lotu ptaka. Jest oburzony tym, że nic nie zwiedzasz. Natomiast bardzo popiera twój wyjazd do Wenecji. Czekaj, oderwę metki. Bardzo ci dobrze w tej zieleni. Chcesz coś zjeść albo wypić?
Po kilku minutach wyszli. Zejście do wody było szerokie i wygodne, sama plaża bardzo szeroka, piaszczysta.
- Bardziej na północ są żwirki zamiast piasku – powiedział Orvor. - A my tu mamy nawet gai sosnowy, co razem z oddechem morza daje wspaniałe warunki do odpoczynku. Aż się chce oddychać takim powietrzem – zachwalał.
- Ale czy będziemy mieli dość gości? Utrzymanie takiego hotelu kosztuje. A tu nie ma żadnych spraw biznesowych, jak to jest w Rzymie – zmartwiła się Stefcia.
- Będziemy mieć salę konferencyjną na osiemdziesiąt, może nawet na sto osób, a to przyciągnie biznesmenów. Kwestia reklamy. Ale zasadniczo chcemy być miejscem wypoczynkowym. Basen będzie ze słodką wodą.
- A o ratownikach pomyślałeś?
Orvor plasnął otwartą dłonią we własne czoło:
- Wiedziałem, że o czymś zapomniałem! Ale tu ratowników na pęczki, więc nie powinno być problemu. Na naszym plakacie nie ma ani słowa o ratownikach...
Stefcia z wolna wracała do równowagi. Słuchała wymiany zdań między Alice a Orwo, ale już się nie wtrącała. Starała się oddychać głęboko. Zeszła bliżej wody, która zdawała się być krystalicznie czysta. Zdjęła sandały i weszła w ciepłą wodę, aż sięgnęła jej do połowy łydek. Łagodny, senny ruch fal, kołysał i niósł odprężenie. Tak dawno nie była nad morzem!
- Wychodź już – ponagliła ją Alice.
- Abluzja to jest takie miejsce, że masz wszystko, to znaczy i morze, i góry, i mnóstwo atrakcji do zwiedzania, bo są stare zamki, w ogóle jest dość dużo zabytków. Liam zbudował hotel w idealnym miejscu – dalej zachwalał Orvor.
- Mnie akurat nie musisz przekonywać. Widzę, co widzę i czuję, co czuję. Podoba mi się tu. A już najbardziej to, że z hotelu na plażę jest dosłownie jeden krok – odpowiedziała mu Stefcia. Wyszła z wody i usiadła wyżej, na skraju plaży. Usiłowała otrzepać stopy z piasku. - Ale niepotrzebnie brałam żakiet. Jest całkiem ciepło.
- Gdy zajdzie słońce może być nadspodziewanie chłodno, a my przecież idziemy na kolację i trochę tam zabawimy.
- Obiecajcie mi, że nie będę musiała jeść ryb, kałamarnic i innych owoców morza!
- A ja uważam, że powinnaś przynajmniej spróbować. Przecież mogą ci posmakować!
- Ryby jeszcze dopuszczam, ale w dużych kawałkach, broń Boże rozdrobnione. Natomiast krewetek i innych dziwnych stworzeń ja się po prostu brzydzę. Mam nadzieję, że już nie będziecie na mnie naciskać. Kiedy jeszcze żyła moja mama, kupowała wędzone dorsze. Ich mięso bardzo lubiłam. Mama kupowała je specjalnie dla mnie... Ale później poszło to w zapomnienie... Teraz czasami jadam świeżo usmażonego pstrąga tęczowego. Dla gości robię sałatki ze śledziem, ale sama nigdy ich nie jem, nawet nie próbuję! Czy ja was zmuszam do jedzenia naszych polskich flaków wołowych? Albo czerniny? - Stefcia nie umiała przetłumaczyć słowa „czernina”.
- A co to jest „czerniny”? - dociekała Alice.
- Zupa z krwią, najczęściej z krwią z kaczki. Po ugotowaniu jest ciemno brązowa. Sama jej nie lubię i nigdy nie jem.
- Każdy naród ma jakieś swoje dziwolągi kulinarne. Ale kuchnia włoska jest w porządku. Tu mogę jeść w zasadzie wszystko - oświadczył z przekonaniem Orvor. - Chociaż polski bigos też jadłem i bardzo mi smakował – pochwalił się.
Weszli do restauracji, a w zasadzie do niewielkiego baru. Stolik jakby na nich czekał. Orvor złożył zamówienie w imieniu całej trójki. Pozdrowił kilku mężczyzn przez uniesienie dłoni, dwóm podał rękę. W szybkim czasie na stole pojawiły się cztery półmiski i oddzielne talerzyki dla każdego. Stefcia zanim coś sobie nałożyła, wypytywała dokładnie o skład potrawy. Spróbowała wszystkiego, ale krewetkę wzięła tylko jedną, cierpliwie szukając tej najmniejszej. Długo ją żuła, zanim wreszcie udało się jej połknąć, przez chwilę nawet zastanawiała się, czy nie wypluć kęsa do serwetki. Orvor obserwował ją nieznacznie. A Stefcia natychmiast popiła krewetkę winem.
- Nigdy więcej mnie nie zmuszajcie – poprosiła. Orvorowi wydawała się być nieco blada...
W czasie posiłku sporo dyskutowali na temat hotelu. Stefcia chciała wiedzieć, dlaczego Orvor nie chce być dyrektorem obiektu. Wreszcie się przyznał:
- To nie na moje nerwy. Mimo że do wszystkiego masz ludzi, to i tak nie unikniesz spraw nieprzyjemnych. A najwięcej kłopotów sprawiają dzieci oraz osoby niesprawne umysłowo. Przyjmując gościa nie masz pojęcia, jaki jest stan jego umysłu i w związku z tym nie wiesz, co cię czeka. Czasem ni z tego ni z owego okazuje się, że gość nawet nie wie, jak się nazywa, gdzie jest i dlaczego akurat w tym hotelu. Mieliśmy raz taką kobietę, starsza miła pani. Ulokowała się w pokoju, a na drugi dzień z rana pyta w recepcji, gdzie ona jest i po co tu przyjechała. Nie wie, jak się nazywa i nie wie, gdzie mieszka, gdzie jest jej dom. Płacze. Były z tym całe korowody. Okazało się, że pani nie wzięła leków nie tylko z rana, ale chyba też i z wieczora. Z dokumentów poznaliśmy jej miejsce zamieszkania. Cóż z tego, jak ona tam mieszkała sama. I nadal nie wie, czy ma rodzinę, czy nie. Nie wiadomo kogo zawiadomić. Na szczęście była umówiona w naszym hotelu i do hotelu zgłosiła się ta druga osoba, jej koleżanka z dawnych czasów. Całość była bardzo, bardzo dramatyczna, lecz ze szczęśliwym zakończeniem. A wystarczyło, by były umówione gdzieś na mieście i problem by się bardzo rozrósł. Choć i tak wzywaliśmy lekarza.
- Mama zawsze mówi, że najgorsze są dzieci. Przede wszystkim dla tego, że brudzą. Ale także niszczą i są nieposłuszne – zauważyła Alice.
- Na szczęście mamy czarne i czerwone listy – uśmiechnął się Orvor.
- A to co takiego? - zdziwiła się Stefcia.
- Czarna to jest całkowity zakaz przyjmowania tej osoby. A czerwona – warunkowy, z naciskiem, że lepiej jednak nie przyjmować. No wiesz – zawsze się wykręcamy brakiem pokoi. Ale dzieci się nie uniknie. Niektóre są rzeczywiście z piekła rodem. Ręce opadają. A rodzice nie reagują! To jest najgorsze.
- A ile pokoi sprząta jedna pokojówka w ciągu doby?
- To zależy. Minimum dwanaście, a to nawet osiemnaście. Ich wynagrodzenie to nie są pieniądze za darmo. Zależy od tego, jak duże są pokoje, zwykłe, juniorki czy apartamenty. Ja na pokojówkę bym się nie nadawał. To muszą być szybkie, młode i silne dziewczyny. A przy tym bardzo dokładne. Dla nas bardzo ważne jest, aby każdy gość był zadowolony. Ludzie są niezwykle chimeryczni. A pokojówka często jest na pierwszej linii ognia. Musi się uśmiechać i potakiwać. I przy tym błyskawicznie sprzątać. Zadowolony gość zazwyczaj do nas kiedyś wróci. A nawet jeśli nie – opowie o naszym hotelu swoim znajomym. To jest najlepsza, sprawdzona reklama. Dlatego musimy dbać o każdego gościa. Weźmy jeszcze jedną butelkę wina.
- Jeśli można chciałabym jakiś sok. Wina mam na dziś dosyć.
- A ty, Alice?
- Wino, kawa i papieros. Masz papierosy?
Stefcia rozejrzała się po sali – wszystkie stoliki były zajęte i nad każdym unosił się dym. Musiała być dobra wentylacja, bo jak na razie nie czuła się „uwędzona”. Były też szeroko otwarte dwa okna. Ale i tak zapewne jej włosy przesiąkły już zapachem dymu. Trudno. Umyje je dopiero w Rzymie. Nie mogłaby pójść do Liama taka śmierdząca. Liam... Przy tej parze jakoś odsunęła od siebie myśli o Liamie, bo też naprawdę zaciekawiły ją opowieści z życia hotelu. Orvor okazał się wielkim gadułą, a może tak było tylko po winie? W każdym razie buzia mu się nie zamykała i płynęła opowieść za opowieścią. Niektóre były wprost niewiarygodne, ale Alice kiwała potakująco głową, bo już wcześniej musiała o takich zdarzeniach słyszeć.
Do pensjonatu wrócili po dwudziestej trzeciej, ale właścicielka na nich czekała. Dała im wodę i sok w butelkach oraz szklanki. Słabo mówiła po angielsku, jednak Stefcia zrozumiała, że pokazuje jej garnek na jutrzejszą zupę i miejsca, gdzie były przyprawy oraz sól – najwyraźniej Oror musiał wcześniej mówić o jej planach.
Alice była rozbudzona i chciała właśnie teraz spakować rzeczy brata. Natomiast Stefcia marzyła już o łóżku, ale poddała się. W końcu tego pakowania nie będzie dużo. W szafie „na baczność” stały dwa nesesery, a rzeczy Liama leżały na pólkach równiutko złożone. Wystarczyło otworzyć neseser i wkładać do niego kolejne kupeczki. I oczywiście obrazy oraz zdjęcia w ramkach. W zasadzie od obrazów trzeba zacząć. Po otwarciu większego nesesera okazało się, że są w nim upominki kupione dla rodziny. Alice oglądała i wydawała z siebie mnóstwo okrzyków podziwu i zachwytu. Stefcia wyjaśniła, co dla kogo i zaczęła właściwe pakowanie, byle jak najszybciej skończyć. Szło jej to całkiem zgrabnie. Zajrzała do nocnej szafki – były tam albumy z Krakowa, a w szufladce w szarej dużej kopercie plik zdjęć, obok leżały dokumenty i gruba paczka lirów. Alice zebrała to wszystko do jednej z torebek po swoich zakupach, do drugiej włożyła prezenty. I było po pakowaniu. Stefcia sięgnęła po drugi neseser – okazało się, że zawiera damskie ubrania.
- To wszystko jest w twoim rozmiarze! Kupił to dla ciebie! - cieszyła się Alice.
Tak, to było bardzo prawdopodobne – szykował dla niej następną przesyłkę... Stefcia usiadła na łóżku obok otwartego nesesera i rzecz po rzeczy zaczęła oglądanie, jednak niczego nie wyjmowała z foliowych osłonek.
- W domu już mam kilka takich neseserów – powiedziała do Alice. - Dostarczał mi swoje podarunki „pocztą kurierską” - wyjaśniła, co miała na myśli.
- A, to taki z niego spryciulek! Ale na granicy też mogą nałożyć cło.
- No właśnie. On twierdził, że jego bagaż jest dla celników niewidzialny. Gdy jechaliśmy do Polski samochodem, wieźliśmy niesamowitą ilość różnych towarów, głównie spożywczych, ale też chemii domowej i trochę ubrań, i kompletnie nikt się tym nie zainteresował. A widziałam, jak innym celnicy „trzepali” bagaże.
- On żartuje, że ma taki znak na czole, celnicy go widzą, a walizek już nie.
- Gdyby wtedy dorwali się do naszych bagaży, to nie wiem, czy udałoby się nam z powrotem wcisnąć wszystko do samochodu. A jak przyjechaliśmy już do mego domu, to mężczyźni nosili i nosili te wszystkie nesesery i paczki, cały przedpokój, kuchnia i salon były nimi zastawione. Nie wiedziałam, że tak dużo można zmieścić w bagażniku. No, nie tylko w bagażniku, bo tylne kanapy też były zajęte... Wiesz? Ja byłam tylko w Szwecji, a teraz w Rzymie. Ty już pewnie zwiedziłaś pół świata.
- Nie, nie tak dużo, ale rzeczywiście byłam tu i tam. Z całą pewnością będę przyjeżdżać do twego hotelu na wypoczynek. Tu jest fajne powietrze, dobry klimat i ciekawa okolica. I będę namawiać wszystkich swoich znajomych. To masz jak w banku. Poznasz mego małego synka. Tęsknię za nim, ale też jednocześnie odpoczywam, bo jest dosyć zaborczy. David ma sześć lat... Kiedy to przeleciało...? Obiecuję sobie, że wyjadę na rok do Ameryki Południowej. Bardzo interesuje mnie tamta kultura i muszę to zobaczyć na własne oczy.
- Nie planujesz więcej dzieci?
- Nie z tym facetem. Mój mąż nie nadaje się na ojca. Jest bardzo rozrywkowy i nie ma czasu dla rodziny. W związku z tym mamy oddzielne sypialnie, a sprawa rozwodu wisi na cienkim włosku. Tak po babsku ciągle liczę na to, że on się zmieni, że zacznie w końcu być odpowiedzialny, ale to tylko moje mrzonki.
- To dlaczego wzięłaś z nim ślub?
- Bo byłam młoda i głupia. Stało się. Trudno. Musimy jeszcze przejrzeć biurko Liama... I kończymy tę zabawę. Ale ciuszki to wybrał ci fantastyczne!
- Jesteś pewna, że to dla mnie?
- No jasne! Bo niby dla kogo? Mogłabyś coś przymierzyć. O, chociażby tę bluzkę.
- Jestem zmęczona. Wezmę prysznic i idę spać.

c.d.n.
Fot. Łukasz Żukrowski


KRZYCZĘ...

 




krzyczę... - © Elżbieta Żukrowska

wspomnienia
jak słoneczny blask
albo jak snop iskier z ogniska
czas zapleciony w jej włosy
razem z majowymi kwiatami
zapach rumianku bzu i miłości
nasz zapach szczęścia
trzymam je mocno od wczoraj do jutra
aż mdleją pobielałe palce
krzyczę że kocham
ale ona
nie słyszy
każde odejście boli
dziś boli nawet oddech
lecz moje serce jest nadal napromieniowane
uczuciem tylko do niej
znów krzyczę że kocham
a wiatr
wciska te słowa we mnie z powrotem
mdleję
moja miłości
moja nadziejo
moje wspomnienie fioletowych bzów

Choszczno, 30.04.2022 r.
fot. z internetu

poniedziałek, 25 kwietnia 2022

NIC, NIC - TO TYLKO CISZA

 



Nic, nic - to tylko cisza - © Elżbieta Żukrowska

Zaciskam zęby, choć nie wiem, czy warto...
Los zagrał ze mną znów fałszywą kartą.
Ja mam wytrzymać, darmo się nie kłaniać,
czy deszcz na dworze, czy prawdziwa zamieć...

Jeśli choroba - nie jęczę, nie płaczę.
Darmo u okna - już nic nie zobaczę.
Jeszcze herbata lub kubeczek kawy,
nie ma słodkości. Zostały obawy.

Zmęczenie zmusza do ostrożnych kroków,
lecz rąk nie można złożyć na podołku.
Jakieś drobiazgi, coś sprzątnąć, coś umyć,
Rozpleść warkocze. Dziwny czas zrozumieć.

Świat zabrał bliskich - inne życie mają.
Czasem telefon... O zdrowie pytają.
Wszystko w porządku. Lecz dlaczego kłamię?
Nie ma odpowiedzi. Na dworze znów zamieć. 

Choszczno, 25.04.2022 r.
fot. z internetu

niedziela, 24 kwietnia 2022

Cz.47. Październik 1975 r. Rzym - Liam ciągle nieprzytomny

 


STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 47. Październik 1975 r. Rzym – Liam ciągle nieprzytomny

Powietrze było rześkie, ale, choć w letniej sukience, Stefci nie było zimno. Nie zjadła śniadania. Wyszła po cichu, niech jej panowie jeszcze pośpią. Ona sama czuła się wypoczęta i nie chciała dłużej siedzieć w hotelu. Letnie sandałki cichutko stukały po niemal pustym chodniku.
Szpital był już otwarty. Razem z nią weszły do środka trzy panie z obsługi kawiarenki. Ukłoniła się im, a najstarsza z nich powiedziała coś do niej po włosku. Stefcia nie zrozumiała.
- Jesteś zaproszona na kawę. Chodź – powiedziała inna po angielsku. - Kawa zaraz będzie.
- Dziękuję, chętnie. Jeszcze nie jadłam śniadania.
Usiadła blisko bufetu, zdjęła okulary i schowała je do torebki.
- Ty jesteś od tego połamanego Szweda? - po kilku minutach najmłodsza przyniosła jej cappuccino i kilka maleńkich rogalików. - Jedz. Są jeszcze ciepłe – zachęciła.
- Tak. To mój narzeczony – odpowiedziała Stefcia.
- Jak on się czuje? Ten twój narzeczony.
- Jeszcze nie wiem. Cały czas boję się o niego.
- Będzie dobrze. Szefowa wczoraj kładła dla niego pasjansa. Karty powiedziały, że wyjdzie z tego.
- Pasjans? Dla Liama?
Dziewczyna pochyliła się do ucha Stefci:
- Ona często tak robi dla najbardziej chorych. I jej wróżba zawsze się sprawdza. Bo to nie tyle pasjans, co wróżba. Zobaczysz, będzie dobrze.
- Oby. Bardzo tego pragnę.
Po śniadaniu zostawiła na stoliku pieniądze z dużym napiwkiem – za nadzieję. Chociaż czy za nadzieję powinno się płacić? Podziękowała kobietom skinieniem głowy i uśmiechem.
Liam na nią czekał. Skąd takie myśli – czekał? A jednak. Palce, zazwyczaj zimne, dziś były delikatnie ciepłe. Pocałowała go w usta, w policzek, pogładziła po czole.
- Wcześnie przyszłaś – powiedziała pielęgniarka wychylając się zza swojej osłony.
- Nie mogłam dłużej usiedzieć w hotelu. Jak parametry? - zapytała wstając i odwieszając kapelusz. - - Według mnie jest dobrze, ale to lekarze ci powiedzą. Ja nic nie mówię, bo mi nie wolno.
- Dziękuję pani. Tak bardzo potrzebna jest mi nadzieja!
- Będzie dobrze – zapewniła ją pielęgniarka.
Stefcia, przemawiając czule po polsku, przetarła mu wilgotnymi, pachnącymi chusteczkami twarz, szyję, odsłonięte ramiona i czubki palców. Później położyła głowę na jego piersi i słuchała bicia serca – biło równo, spokojnie. „Czy ty wiesz, jak bardzo cię kocham?”. Wierzyła, że jednak wie, że wie mimo wszystko.
Później przyszło dwóch lekarzy i dwie pielęgniarki. Stefcia usunęła się na korytarz.
- Noc była spokojna, kryzys się nie powtórzył i nasza nadzieja umiarkowanie wzrasta. Gdzieś za godzinę zabierzemy go na badania – powiedział jeden z lekarzy wychodząc.
Przyszła matka Liama. Przywitała się z synem gładząc jego czoło i po chwili gdzieś poszła – pewnie do lekarza prowadzącego, domyśliła się Stefcia. Usiadła w nogach łóżka i zajęła się stopami chorego. Jak co dzień. Czasem całowała je, ale starała się, by nikt tego nie widział. Zauważyła, że urosły mu paznokcie... podobnie jak broda... Ale to teraz nie było ważne. Niech sobie rosną.
Przyszły dwie pielęgniarki i zabrały Liama wraz z łóżkiem. Na badania.
Taki zwyczajny dzień w szpitalu.
Koło dziesiątej pojawił się Edward. Lim był jeszcze na badaniach.
- Chodźmy do kawiarni – zaproponował.
- Gdzie stryj? - zapytała, podnosząc się z krzesła.
- Szuka dla ciebie książek, tak mi powiedział. Nie chciałem z nim iść. Jak się czuje Liam?
- Podobno lepiej niż wczoraj. Ale dopiero po badaniach będzie wiadomo coś więcej. Tyle, że nam i tak nic nie powiedzą.
- Jak powiedzą rodzicom to i ty się dowiesz.
- Niby tak.
W kawiarni odnalazł ich Bela. Miał ze sobą mickiewiczowskiego „Pana Tadeusza” po polsku, czym kompletnie zaskoczył Stefcię.
- Było coś jeszcze? - chciała wiedzieć.
- „Trędowata”, Pismo Święte, „Wierna rzeka” i coś jeszcze, ale nie pamiętam. Facet obiecał mi na pojutrze „jakieś wierszyki”, jak to powiedział lekceważąco. Ku memu zaskoczeniu miał po angielsku „Potop”, ale bez pozostałych tomów, więc nie brałem. Poza tym nie podobało mi się tłumaczenie. Toporne jakieś.
- „Trędowatą” to mogłeś kupić – westchnęła Stefcia.
- Chyba żartujesz. Toż to czysta grafomania. Myślałam, że masz lepszy gust.
- A ty skąd wiesz, że grafomania? - nie wytrzymał Edward. - Czytałeś może?
- Nie, nie czytałem, ale wiem. Przecież wszędzie było głośno na ten temat.
- Opierasz się na opinii innych. A Mniszkównie po prostu zazdroszczono. Nikt przed wojną nie miał takich nakładów, jak ona. Najbardziej poczytna przedwojenna pisarka.
- Jednak to nie była i nie jest literatura najwyższych lotów.
- A ja myślę tak, mój zacny braciszku, że człowiekowi potrzebny jest i chleb, i słodka bułeczka. Źle mówiąc o autorce przyganiasz całej rzeszy jej czytelników. Ale jakbyś nie patrzył to na dzieła Lenina jakoś się nikt nie rzuca, a Mniszkównę nadal kochają i czytają z wypiekami na twarzy. Inna sprawa, że spotkałem się już z opinią, iż „Pan Tadeusz” to zwykłe wypociny o wyjątkowo marnych rymach.
Między braćmi rozgorzała niemal kłótnia, no bo jak o epopei narodowej można mówić, że to wypociny? A co wnosi Mniszkówna prócz ewentualnego kołatania serca? Przecież tych dwóch lektur nie można ze sobą zestawiać! To nie ta skala, nie ten świat. Stefcia przysłuchiwała się z zaciekawieniem i rozbawieniem. Ot, znawcy się znaleźli! Ale gdy postawiła im konkretne pytania, to okazało się, że stryj nigdy nie czytał „Trędowatej”, a „Pana Tadeusza” dawno temu i „po łebkach”, natomiast ojciec całkiem niedawno, bo jakieś pięć lat temu. Chociaż „Trędowatej” również nie czytał.
- A co cię skłoniło do czytania „Pana Tadeusza”? - zdumiał się Bela.
- W pracy miałem włączone radio i leciała jakaś audycja dla młodzieży. No i wciągnęło mnie. Młodzi uważają, że szczególnie nudne są tam opisy przyrody, a mnie one zachwyciły. W „Panu Tadeuszu” każdy znajdzie coś dla siebie – o ile zechce znaleźć. Ale podobnie jest z „Trędowatą”.
- Stryjku, ty kup „Trędowatą”.
- Może jednak Pismo Święte? Takie piękne, grube, opasłe tomisko. I wcale nie zniszczone! - przekomarzał się Bela.
- Kup dla babci. Zobaczysz, jak ją ucieszysz. Nawet jeśli jest bardzo zniszczona. Wy tu sobie siedźcie, a ja wracam do Liama. Może już jest po badaniach.
Ale Liama nadal nie było. Za to we wnęce korytarza siedział Orvor Lindell i ojciec Liama. Czekali. Przywitała się z nimi.
- Dziś te badania trwają wyjątkowo długo – powiedział Rybbing.
- Może to dobry znak? - podpowiedziała Stefcia. Całą sobą pragnęła dobrych wiadomości. Usiadła na kanapie koło Rybbinga. Tu było znacznie wygodniej niż na krzesłach pod drzwiami salki. - Badają go już ponad dwie godziny...
- Wszyscy mamy taką nadzieję. Kaisa musi jutro lecieć do Szwecji, bardzo bym chciał, aby z dobrymi wiadomościami. On już tak długo tu leży... Chcielibyśmy zabrać go do Szwecji, ale lekarze nie pozwalają. Ten najważniejszy, jak mu tam, no nic, nie pamiętam, powiedział, że dopiero jak Liam odzyska przytomność. Ale czy odzyska? Jak odzyska to będą mu operować kręgosłup. Tak bardzo się o niego i martwię, i boję. Los jest bardzo niesprawiedliwy. Bardzo.
Zapadło milczenie. Rybbing często spoglądał na zegarek. Orvor, pochylony, z łokciami na kolanach, miętosił w palcach jakiś strzępek materiału. Stefcia zaciskała palce na paskach torebki. Na przeciwległej kanapie przysiadła trójka nowych osób – dwie kobiety i mężczyzna, właściwie chłopaczek jeszcze. I też milczeli. Przyszedł ojciec Stefci, a po długiej chwili dołączył Bela. Rozmowa się nie kleiła. Od czasu do czasu ktoś rzucał pojedyncze zdanie, ktoś inny pokiwał na to głową. Minęła czwarta godzina odkąd zabrano Liama na obserwację.
- Albo jest bardzo dobrze, albo tragicznie. Niczego pośrodku nie ma – burknął pod nosem po polsku Edward.
Stefcia nie odpowiedziała – miała podobne myśli. Bała się. Drżała. Bela popatrzył na brata krzywo i powiedział:
- Ty tu nie kracz. Możliwa jest tylko pierwsza wersja.
Wreszcie zza zakrętu pojawiło się łóżko z Liamem, a przy nim dwie pielęgniarki. Rybbing chciał się od nich dowiedzieć o zdrowie syna, ale bardzo surowo odesłały go do lekarza. Poszedł tam natychmiast. Stefcia, stojąc na korytarzu odczekała, aż łóżko stanie na zwykłym miejscu, a siostry podłączą wszystkie kabelki do aparatów. Gdy one wyszły - weszła do środka, a za nią wsunął się Orvor.
- Kochanie, jak się czujesz? - zapytała po polsku, całując po wielekroć twarz i usta Liama. Jego palce nadal były lekko ciepłe.
Orvor podszedł bliżej, więc przesunęła się nieco, by zrobić mu miejsce. Położył rękę na gołym ramieniu wspólnika i mówił coś szybko po szwedzku.
- Czy myślisz, że Liam nas słyszy? - zapytał nieco później po angielsku.
- Jestem przekonana, że tak.
Wrócił Rybbing i skinieniem ręki wywołał ich na korytarz.
- Jest bardzo dobrze. Tak dobrze, że powtórzyli badania, bo nie mogli uwierzyć. Jestem taki szczęśliwy... - po policzkach spłynęło mu kilka łez.
Stefcia przez kilka chwil była niczym fontanna, lecz na ustach miała uśmiech. Wszyscy byli bardzo wzruszeni. Nadeszła Alice i aż zawirowała z radości, a po czym uściskała i ucałowała ojca, a następnie Stefcię.
- Tak bardzo czekałam na tę wiadomość!
- To ja idę do żony. Ona też czeka na tę wiadomość – powiedział Rybbing podając kolejno rękę mężczyznom.
- Chwileczkę – powstrzymał go Bela. - Porozmawiajmy dwie minuty.
Stefcia i Alice weszły do Liama, a mężczyźni skierowali się na kanapy.
- On ma ciepłe ręce i znów poruszył palcami – powiedziała do Alice.
- Mama jutro leci do Szwecji, a my musimy jechać do Pineto i spakować rzeczy mego brata.
- To znaczy, że nikogo nie będzie przy Liamie? Nawet nie chcę o tym myśleć!
- Będzie ojciec. Może przyjedzie Barbro, bo jest teraz w Mediolanie. Szykuje swoje modelki do jakiegoś pokazu. Ona jest zawsze taka zajęta...
- Z tym wyjazdem to nam zejdzie cały dzień – westchnęła smutnie Stefcia.
- No i dobrze. Trochę się rozerwiesz. Pooddychasz morskim powietrzem.
- Będę się rozrywać, jak już Liam stanie na nogi. Na razie nie chcę go zostawiać. Sama spakujesz jego rzeczy. Z tego co wiem, nie miał ich dużo.
Wszedł ojciec Liama.
- Idźcie do tych panów. Chcą z wami porozmawiać. A ja chwilę też porozmawiam z synem.
- Propozycja jest taka – powiedział bez wstępów Orvor. - Zabiorę was dziś do Pineto, a jutro po południu odwiozę do Rzymu. Ranki naprawdę mam bardzo zajęte.
- Dla mnie może być – zgodziła się natychmiast Alice.
- No nie wiem – bąknęła niepewnie Stefcia.
- Mam tu jeszcze coś do załatwienia, więc moglibyśmy wyjechać około osiemnastej. Chyba starczy ci czasu, by się nacieszyć narzeczonym – uśmiechnął się do Stefci przymilnie.
Obgadali sprawę do końca, Stefcia czuła się przymuszona do zaakceptowania planu.
- To teraz idziemy coś zjeść, a potem wrócisz do Liama – zadecydował Edward. - Może pani posiedzieć z bratem? - zapytał Alicję. - Obiecuję, że to długo nie potrwa.
- Alice, bez pani – powiedziała Alice.
- Dziękuję, miło mi.
Stefcia poczuła autentyczny głód. Najchętniej zjadłaby babciną zupę. Włoskie jedzenie zupełnie jej nie smakowało. Na szczęście było risotto z mięsem z kurczaka, „prawie nietłuste”, jak orzekł Bela zaglądając w talerz bratanicy. Obaj panowie jedli ryby.
Tego dnia Stefcia zaczęła czytać Liamowi „Pana Tadeusza”. Po polsku. Książeczka miała drobny druk i mały format. Całkiem wygodnie trzymało się ją jedną ręką. Drugą ciągle dotykała Liama. I tak było dobrze. Około szesnastej Edward przyniósł jej cappuccino. Stefcia wiedziała, że musiał je zamówić specjalnie dla niej, choć to było niezręczne, bo o tej porze podawano zazwyczaj ciemną kawę.
- Tato, nawet nie mam ze sobą żadnej odpowiedniej torebeczki na zabranie kilku rzeczy do Pineto.
- A co ty tam chcesz ze sobą brać?
- A choćby bieliznę i kapcie.
- To może uda mi się kupić coś po drodze. A Bela już kupił „Trędowatą” i nawet „Ordynata Michorowskiego” w komplecie. Już rozmawialiśmy z babcią, bo ta wiadomość o poprawie zdrowia nie mogła czekać. Babcia się ogromnie ucieszyła. Ogromnie. A ja za dwa dni wracam do Polski. Co o tym sądzisz?
- Wiem, że musisz, ale będzie mi ciebie bardzo brakować.
- Bela już sobie nakupił notatników i długopisów, chyba szykuje się do pisania. Ale gdzieś na starociach wypatrzył maszynę do pisania, jakieś zgrabne maleństwo i przez kilka dni będzie zbijać cenę, jestem przekonany, że i tak kupi, tylko nie od razu. W tym antykwariacie odkrył jakieś cenne - według niego - materiały i już w nich ugrzązł. Przynajmniej nie będzie się nudził po moim wyjeździe. Ja jednak martwię się o ciebie. Nie jestem przekonany do Rybbungów. A w szczególności do szanownej mamusi. Jej jakoś źle z oczu patrzy. W szczególności, gdy ma spojrzenie skierowane na nas. Uważaj na nią. To nie jest poczciwa, dobra mamuśka, a jakaś przebiegła i chytra sztuka. A ta ich Barbro wdała się w matkę.
- Nie martw się tatku. Ona jutro wyjeżdża do Göteborgu .
- No i całe szczęście.
- Ale wróci.
- Przecież nie życzę jej śmierci! Chcę tylko, abyś ty miała spokój. Ojciec to dobroci człowiek. A ile ona będzie w tej Szwecji?
- Nie pytałam.
- To ja już idę. Babcia ciebie pozdrawia i całuje. Pani Maria także przesyła pozdrowienia. O torebeczce, takiej zakupowej, pamiętam. Zajrzę do kilku butików po drodze. A może coś ci trzeba kupić? Powiedz, co by ci się przydało, a ja tylko popatrzę.
- Ze dwie zwykłe podkoszulki. Takie T-shirty. Białe albo niebieskie, wiesz, do dżinsów. Za mało ubrań wzięłam.
- Dobra, w porządku. Na rzymskiej starówce, w tych eleganckich butikach, wszystko jest bajecznie drogie. A dwie przecznice dalej są całkiem ludzkie ceny. To ja idę, a ty pilnuj godziny, bo jesteś umówiona, a pewnie zechcesz jeszcze wziąć prysznic i coś zjeść. A może ci coś zamówić na określoną godzinę?
- Nie, tatku. Pewnie zatrzymamy się gdzieś po drodze na jakąś przekąskę. A ja i tak chcę tylko zupę. Jeśli u Liama będzie taka możliwość, to ugotuję tam polską zupę.
- Jaką?
- Krupnik, aż gęsty od warzyw.
- Trzymaj się, maleńka – Edward pochylił się i cmoknął córkę w czoło. - A ty, Liam, zdrowiej i nie strasz nas więcej kryzysami. - Już wychodził, ale cofnął się od drzwi: - Przecież ty nie umiesz gotować!?
- Tatko!
Została sama z Liamem. Pielęgniarka za zasłoną szeleściła gazetą. Pewnie się nudziła.
Stefcia czytała Liamowi „Pana Tadeusza”. Po polsku. Tu, na obczyźnie, te wszystkie piękne rymy, słowa pełne miłości do ojczyzny, brzmiały zupełnie inaczej. Jakoś tak... słodziej. Czytała i od czasu do czasu usiłowała wytłumaczyć jakiś fragment po angielsku, jakby była przekonana, że on ją słyszy i rozumie. Gdy przyszła pani Kaisa Rybbing Stefcia pożegnała się z Liamem i pospiesznie wróciła do hotelu. Żaden z panów po nią nie przyszedł, co od nowa ją zabolało. Miała nawet wygarnąć obu panom co o tym myśli, lecz ojciec zaskoczył ją informacją, że dzwonił Kamil Krawiec.
- Chce się z tobą spotkać, ale powiedziałem, że dziś wyjeżdżasz do Pineto i wracasz jutro po południu. A on pojutrze jedzie do Wenecji. Razem z tym swoim... kolesiem. Chcą cię zabrać ze sobą.
- Nie mam mowy! Żadna tam Wenecja. Ja mam tu chorego Liama i nigdzie nie będę jeździć. A poza tym, według mego rozeznania, to jest ponad pięćset kilometrów. Ty wiesz, ile to godzin jazdy?
- No wiem. Dlatego wyjazd jest o czwartej rano, a powrót całkiem w nocy.
- Jak ty to sobie wyobrażasz? I czym oni jadą?
- Autokarem albo busem, nie wiem dobrze.
- Nie, nie ma mowy. Nigdzie nie jadę.
- Pojedziesz – wtrącił się Bela kładąc jej rękę na ramieniu. - Ty nie jesteś tu za karę. Nie odprawiasz żadnej pokuty. Liam ma także rodzinę. Oni są przy łóżku Liama nie więcej niż dwie godziny dziennie, jeśli razem zsumujesz ich obecność. A ty tam każdego dnia pielęgnujesz Liama przez osiem, a nawet dziesięć godzin dziennie. Rybbingowie muszą się obudzić. W pierwszej kolejności to jest ich syn. A dla ciebie to jest narzeczony. Może tylko narzeczony, a może aż narzeczony. Nie będę w to wnikał. A do Wenecji pojedziesz. Osobiście sfinansuję ten wyjazd, tak obiecałem Kamilowi. Odprowadzę ciebie w umówione miejsce. Koniec dyskusji.
- Stryjku! - Stefcia była ogromnie oburzona.
- Ojciec ci kupił jakieś koszulki... Zobacz tam.
I tyle było z jej buntu.


c.d.n.
fot. z internetu

piątek, 22 kwietnia 2022

RAZEM



 
Razem - © Elżbieta Żukrowska

Nie wolno nam rezygnować
z miłości, póki serce bije.
Nie musisz pragnąć namiętności...
Ale zatrzymaj dla nas tę chwilę,
kiedy dłonie złączone,
gdy usta pełne słodyczy.
Szepczę, że cię miłuję...
Twoich dotknięć nie zliczę...
Kocham cię, Srebrny Sokole,
więc płyń spokojnie nad tęczę,
może mnie z sobą poniesiesz,
przecież nie trzeba nic więcej...
Niech miłość płonie,
niech rozjarza nam oczy i serca.
Razem - bo to jest miłość.
Razem - bo cud nas złączył.


fot. z internetu

poniedziałek, 18 kwietnia 2022

Cz.46. Październik 1975 r. W Rzymie


 

STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska

Cz.46. Październik 1975 r. W Rzymie

Stefcia wróciła do hotelu zmęczona bardziej niż zwykle. I zasmucona. Popołudniem przy Liamie zebrała się cała świta lekarzy, musiała wyjść ze szpitalnej sali. Rozdygotana czekała na korytarzu. Nie mieli dla niej dobrych wieści. „Trzeba czekać i mieć nadzieję” - z trudem opanowała łzy. Później siedziała w nogach łóżka i znów gładziła stopy Liama. Alice dała jej dwa pakieciki wilgotnych chusteczek – „te są do twarzy, a te do nóg”. Pani Rybbing siedziała trzymając Liama za rękę, więc ona się tam nie pchała. Miała wrażenie, że serce jej pęknie – nie przez matkę, ale przez to pogorszenie zdrowia, bo jednak tak to odbierała. Wyszła ze szpitala bardzo późno. W zasadzie zwlekała także dlatego, że czekała na ojca albo stryja, ale nie przyszedł żaden z nich. Zabolało.
Kolacja już na nią czekała. Panowie zjedli bez niej. Piła sok, jadła sałatkę, a w ustach miała gorycz. Stryj zapytał, czy zamówić dla niej coś na gorąco. Pokręciła przecząco głową. Czuła się opuszczona. Żaden nawet nie zapytał, jak się czuje Liam. Byli tu na wczasach? Żartowali na temat prania skarpetek i majtek! Przy okazji dowiedziała się, że byli dziś w Watykanie i teraz ojciec chciał jej o tym opowiedzieć. Nie słuchała. Wyszła do łazienki. Stała w strugach wody i wspominała wspólne kąpiele. „Boże mój! - to za mało, za mało, za mało! Wróć mi Liama! Daj mu żyć! Przywróć mu zdrowie!” - zapłakała, skowyczała zupełnie nad sobą nie panując.
Pukanie do drzwi łazienki:
- Chodź! Mamy babcię na telefonie – wołał ją ojciec.
- Nie dziś. Jutro. - odpowiedziała przez drzwi.
- Coś się stało?
Nie chciała rozmawiać. Jednak ogarnęła się – wytarła ciało i długą chwilę poświęciła włosom. Z mokrymi nie mogła iść do łóżka. Zrobiła codzienną przepierkę bielizny, którą każdego dnia rozkładała na ręczniku na oparciu fotela w swoim pokoju - do wyschnięcia. Ale miała już do uprania dwie sukienki i bluzkę. Żałowała, że wzięła ze sobą tak mało ubrań. Chyba musi poprosić pokojówkę o upranie tych rzeczy, bo później trzeba je będzie uprasować...
- Siadaj – powiedział ojciec, kiedy już pokazała się w salonie w hotelowym szlafroku. Poklepał miejsce na fotelu obok siebie.
- Idę się położyć – zaprotestowała. - Jestem wyjątkowo zmęczona.
- Babcia kazała cię pozdrowić.
- Dziękuję. - A jednak usiadła, podwijając jedną nogę pod siebie. No i co, że nieelegancko? Za to tak jej było wygodnie. - Co w domu?
- Bez zmian. Nic się nie dzieje. Jedynie Piotrek szaleje ze szczeniakiem. Prosiłem mamę, aby opłaciła twoją stancję.
- Ach, tak. Całkiem mi to wyszło z głowy. I tak chyba wezmę dziekankę. To się powinno wyjaśnić w tym tygodniu. A wtedy zrezygnuję ze stancji.
- Masz jakieś plany?
- Ty chyba oszalałeś – wtrącił się Bela. - Jakie plany można mieć w tej sytuacji?
- Nie mam. Nie mam odwagi mieć jakichkolwiek planów. Co jeszcze u babci?
- Pani Maria zostanie aż do mego powrotu – i całe szczęście! Babcia wspominała o zlikwidowaniu kurnika, ale to chyba takie tylko gadanie. Jakieś bydle zadusiło jej jedną kurę, więc się wystraszyła. Ale Smulczyński znalazł dziurę i już ją zalał cementem.
- Ten kurnik jest za blisko parku – zauważył Bela.
- Co u Liama? - nareszcie zapytał Edward.
Stefcia opuściła głowę. W palcach nerwowo zwijała i rozwijała pasek szlafroka. Co miała powiedzieć? Znów poczuła pod powiekami łzy i przez chwilę walczyła z nimi.
- Chyba jest gorzej – powiedziała wreszcie. - Nic mi nie mówią. Ja tam jestem na przyczepkę. W końcu nie jestem rodziną. Mówią Rybbingom, a oni czasem rzucą mi jak z łaski jakieś słowo. Dosłownie jak ochłap dla psa. Gdyby nie moja miłość – już dawno by mnie tu nie było – zakończyła z goryczą. - Nie wiem, czy nie obwiniają mnie za to pogorszenie – dodała po dłuższym milczeniu. - Stryjku, załatw mi jakąś zupę i kawę. Możesz? Mam taki lód w żołądku. W sobie...
- Zupę? Oczywiście, że mogę. Kawa i cisto dla nas wszystkich. Jak w domu – zgodził się, sięgając po telefon.
- Tylko nie rybną. I bez owoców morza.
- Może powinniśmy zaprosić Rybbingów na jakiś wspólny posiłek? - zasugerował Edward.
- Gdzie? W restauracji w hotelu? A później i tak dopisaliby to do rachunku, a oni by zapłacili. Nie. Zdecydowanie nie – zaprotestowała Stefcia.
- W Rzymie jest wiele restauracji – upierał się ojciec. - Przecież i tak musimy z nimi porozmawiać. Ja już muszę wracać do Polski. Jeśli będziemy zwlekać, to do tej rozmowy nigdy nie dojdzie.
- Pewnie masz rację.
- O ślubie też nikt nie wspomina...
- Tato, zapomnij o ślubie! To była pewnie tylko taka desperacka myśl matki. Nie ma tematu. A dlaczego już musisz wracać?
- Dwa samochody zepsute i nikt nie umie załatwić do nich części zamiennych. Dzwoniłem dziś do zakładu i rozmawiałem z Muszyńskim. Ach, jeszcze Osipko w szpitalu po operacji wyrostka. Tam wszystko idzie w rozsypkę beze mnie. Na stolarni podobno kompletny bałagan, bo Monika przyjęła jakieś pilne zlecenie... I oczywiście nie dowieźli nam w terminie brzozy. Nie mówiąc o tym, że niektóre materiały się kończą, a tylko ja mam dojścia do właściwych osób.
- Jesteś człowiekiem niezastąpionym – powiedziała Stefcia z przekąsem. - Mam nadzieję, że chociaż w Karolince spokój...
- Względny spokój. Miecio chyba namieszał coś w dokumentach, a Tereska ani myśli się tym zająć. Piotruś prosił, abym jemu pozwolił.
- I co? Zgodziłeś się? Przecież on ma dopiero trzynaście lat!
- Ale to on odkrył ten bałagan. Tak, zgodziłem się.
- Koniec świata!
- Zapomniałem ci powiedzieć, co mówiła babcia. Dzwonił ten zaprzyjaźniony fryzjer i babcia dała mu namiary na nas, to znaczy numer telefonu i nazwę hotelu.
- Miałam do niego zadzwonić i całkiem zapomniałam... - zmartwiła się Stefcia.
- Skoro ma te namiary, to się pewnie niedługo odezwie.
- Gdyby cię zaprosił na wspólne zwiedzanie Rzymu, to nie waż się mu odmawiać – powiedział Edward bardzo „ojcowskim” tonem, kategorycznym i nie znoszącym sprzeciwu.
- Zdecydowanie tak – poparł go Bela. - Ty za długo siedzisz w tym szpitalu. Dwie godziny dziennie wystarczy. Zobacz, jak oni mało są z Liamem. A ty zawsze jak na dyżurze. Mnie się to nie podoba. Nie powinno tak być. W Polsce byś tyle nie siedziała, bez względu na chorobę. A oni i tak tego nie doceniają.
- Stryjku! Przecież ja nie siedzę dla Rybbingów, a dla Liama. Po to tu przyjechałam. I zawsze boję się, że coś złego się stanie pod moją nieobecność. A poza tym nie wiem, czy mam ochotę na zwiedzanie Rzymu.
- Twój ojciec też tak mówił, a wrócił z Watykanu bardzo zadowolony. No i ciągle mamy dobrą pogodę na zwiedzanie.
- Dobrze, pomyślę – zgodziła się Stefcia.
Byli przy kawie, gdy Bela sentencjonalnie powiedział:
- Musimy żyć własnym życiem, nie oglądając się na tych Szwedów.
- I robić to, co my uważamy za słuszne – dodał Edward.
- A co jest teraz słuszne? - zapytała retorycznie Stefcia.
Odpowiedzi nie było.
Stefcia pożegnała się z panami i poszła do siebie, ale wróciła się.
- Stryjku, mówiłeś, ze widziałeś jakiś antykwariat.
- Tak. I to niedaleko. A co byś chciała?
- Coś po polsku. Może jakieś wiersze. Coś z klasyki, o ile coś takiego będzie.
- Lepiej Trylogię Sienkiewicza, bo przewiduję dużo czasu na czytanie – zażartował Edward.
- Dowcipny się znalazł – mruknął pod nosem Bela.
- Może być i Trylogia, ale to już po angielsku – zgodziła się Stefcia.
- A ty mu przeczytasz o obronie Jasnej Góry i tym go od razu ożywisz.
Stefcia zostawiła to bez komentarza.
Na drugi dzień była w szpitalu jako pierwsza – nikogo od Rybbingów jeszcze nie było. Przywitała się z pielęgniarką. To była ta najstarsza, czarnowłosa, najbardziej surowa. Mimo tego Stefcia zapytała, jak się Liam czuje.
- Chyba po wczorajszym kryzysie dziś jest znacznie lepiej – odpowiedziała i szybko położyła palec na ustach.
Wszedł lekarz. Stafcia natychmiast chciała wyjść, ale zatrzymał ją, kładąc dłoń na ramieniu. Pochylił się nad Liamem. Słuchał jego serca i trzymał za rękę. Później przez chwilę rozmawiał z pielęgniarką. Po włosku.
- Jest lepiej niż wczoraj – powiedział do Stefci. - Kryzys minął.
Stefcia pocałowała Liama w usta i rozszeptała się po polsku, jednocześnie obmywając mu twarz. Miał już długi zarost. Ktoś powinien mu umyć włosy – pomyślała, ale pewnie nie wolno go ruszać. Jednak zmieniono pościel – zauważyła. Usiadła na zwykłym miejscu i przytuliła twarz do jego twarzy. „Kocham cię, mój chłopaku. Tak bardzo cię kocham! Zdrowiej nam jak najszybciej. Zdrowiej, bo nie mogę żyć bez twojej miłości.”.
Przyszła Alice. Stefcia chciała ustąpić jej miejsca, ale została powstrzymana.
- Lekarz powiedział, że kryzys minął – poinformowała siostrę Liama.
- Mam zamiar jechać do Pineto. Trzeba spakować rzeczy Liama i zwolnić pokoje. Chciałabym, abyś pojechała ze mną. To siedzenie w szpitalu na pewno ci nie służy – Alice uśmiechała się do niej łagodnie: miała uśmiech brata.
- Chętnie – zgodziła się Stefcia. W gruncie rzeczy pragnęła odmiany, mimo strachu o zdrowie Liama. Oby mu się tylko nie pogorszyło.
- Jeszcze się nie umówiłam. Chciałam dziś, jednak Orvor jest bardzo zajęty. Ma do mnie zadzwonić i dogadać konkretnie. Przyśle po mnie... po nas samochód, więc pewnie to będzie jutro lub pojutrze rano.
- Ale i tak najpierw zechcę być w szpitalu.
- Oczywiście – Alice przysiadła na skraju łóżka i gładziła brata po udzie, nie odkrywając go.
- Liam dziś spokojniej oddycha – zauważyła Stefcia. - On kupił wam prezenty w Polsce, ale pewnie nie zdążył dać...
- Jeśli wiesz, co dla kogo, to zrobisz to w jego imieniu – Alice znów posłała Stefci łagodny uśmiech.
- Jesteś bardzo podobna do brata – odpowiedziała Stefcia, rewanżując się uśmiechem.
- Tak mówią.
- Alice... A jak tu jest z praniem w hotelu....?
- Nikt ci nie powiedział? W szafie znajdziesz taki specjalny worek, do którego włożysz swoje pranie. Potem go gdzieś na widoku zostawisz. I już. Dostaniesz z powrotem uprane i uprasowane. Nie ma kłopotu.
- Nie brałam dużo ubrań...
- Możemy coś dokupić.
- Nie, nie. Nie chcę. W domu mam ich aż za dużo. Liam ciągle mi coś kupuje... Kupował. Nie zdążę tego znosić.
- Ale zakupy to przyjemność dla kobiety! Muszę cię gdzieś wyciągnąć i sama sobie kupisz. Będziesz mieć z tego masę frajdy. Obiecuję.
- Jeśli już, to buty. Nie pozwalałam mu kupować dla mnie butów. U nas jest taki przesąd... - wyjaśniła o co chodzi. Alice się śmiała. - A jeśli chodzi o te upominki dla was, to dokładnie wiem, co i dla kogo, bo byłam przy zakupach i nawet doradzałam, a później w domu obgadaliśmy każdy nabytek. Ale jeśli on w międzyczasie zmienił zdanie?
- Nie zmienił. Jestem tego pewna. No i o kilka rzeczy do pakowania będzie mniej. Te szmaragdy to pewnie masz od niego?
- Tak. Bardzo je lubię. W życiu sama bym takich nie kupiła, to nie na moją kieszeń.
- Pierścionek pewnie też od niego...
- Tak. Zaręczynowy.
- Myślę, że dostaniesz jeszcze jeden, bo ten jest zbyt skromny, jak na Liama.
- On zawsze taki rozrzutny?
- Nie sądzę. Ale ciebie bardzo kocha. Jesteś miłością jego życia. Opowiadał mi o tobie. Powiedział, że dopiero teraz wie, co to jest miłość. Mówił też o twoich bliznach. Ale patrzę i patrzę na ciebie, a blizn wcale nie widać!
- Kosmetyki. Ukrywam co mogę. Alice, poducz mnie szwedzkiego. W domu się uczyłam, ale tu nie mam żadnych materiałów. Mam poczucie straconego czasu. Pomóż mi.
- Ależ proszę bardzo. Co już umiesz? Jesteś w stanie zbudować jakieś proste zdanie?
Tak się to zaczęło. I od tej pory każde spotkanie z nią, a czasem nawet z ojcem Liama, wzbogacało Stefcię o nowe słówka. Któregoś razu podsunęła Alice notesik, by wpisała jej najczęściej używane czasowniki.


c.d.n.
Fot. internet

niedziela, 17 kwietnia 2022

Cz.45. Październik 1975 r. Steffi w Rzymie


 

STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska

Cz.45. Październik 1975 r. Steffi w Rzymie

Chciała usnąć, jednakże sen nie przychodził.
Tak było każdego wieczora w Rzymie. Tysiączne myśli przemykały po jej głowie, nie były jednorodnym pasmem. Nie odkrywały ciągu zdarzeń z minionego właśnie dnia. Skakały z tematu na temat. Nawet męczyły. Chciała zanurzyć się w swojej miłości, w tych wewnętrznych opowieściach o Liamie, nikomu nie zdradzonych, tajemnych, najpiękniejszych, a nie mogła! Bo niespodziewanie widziała twarz jego matki, czasem spojrzenie, które wydawało się jej wręcz wrogie! Buntowała się w sobie – bo jak to? Przecież to matka ściągnęła ją do Włoch, więc skąd ta wrogość?Nie, nie chciała myśleć o matce, starała się odsunąć wizję jej umęczonej bólem twarzy – bo przecież cierpiała patrząc na syna, myśląc o jego ciężkim stanie, o bezradności lekarzy – tego akurat Steffi była pewna.
Chciała mieć „czyste” myśli. O nim. O Liamie. Krzyczała w myślach Liam, Liam, LIAM! I posyłała mu całą miłość uwięzioną w sobie. Każdego dnia czuła – tam, siedząc przy nim w szpitalu – że drobiny jej uczucia spływają na jego umęczone ciało, podnosząc je do zdrowia, uspokajają, wygładzają wyostrzone chorobą rysy twarzy. Liam! Dotykała go niemal cały czas. Opuszki palców wydawały się nieść ulgę choremu. Była tego niemal pewna! Czasem jakiś skurcz przebiegał po jego twarzy – może chce się uśmiechnąć? - myślała. I z jeszcze większą czułością gładziła jego palce wystające spod gipsu, albo nogi. Obdarzała go całą swoją miłością, szeptała „kocham cię” i wierzyła, że on to słyszy.
W hotelowym łóżku czuła się bardzo samotna. Kuliła się, okrywała kołdrą i całą sobą pragnęła odnaleźć obok ukochanego. Liam! Miała wrażenie, że boli ją całe ciało. Objęła poduszkę i pragnęła w nią zapłakać, ale łzy nie przychodziły, tylko piekły ją suche oczy. Drżała, mimo, że nie było jej zimno. Za ścianą słyszała głosy ojca i stryja – ojciec znów nie dawał się przekonać do zwiedzania Rzymu. Wcześniej i ją namawiali, ale odstąpienie od łóżka Liama uważała za... niedopuszczalne? Karygodne? Nie, to nawet nie wchodziło w rachubę! Alice też usiłowała ją przekonać, że nie powinna cały czas tkwić przy jej bracie. Zapewniała, że będzie jej przewodniczką po Rzymie.
- Nie po to tu przyjechałam – upierała się Steffi.
- Jesteś niemożliwa!

Gdy usłyszała strzępy rozmowy lekarza i pielęgniarki uznała, że jej obecność przy Liamie jest niezbędna. Tamtych dwoje mówiło, że w jej obecności Liam jest spokojniejszy, a wszystkie parametry trzymają się idealnego poziomu. To był taki dobry znak! To dawało jej wiarę, iż Liam wyzdrowieje. Na razie niech chociaż otworzy oczy, niech da znak, że wie o jej obecności... Niech ten okropny krwiak wreszcie się cofnie! Podobno cofał się, ale czy nie trwało to zbyt długo? Tak bardzo się o Liama bała! Tak bardzo pragnęła dla niego zdrowia!
I gorąco pragnęła, by był razem z nią, tu, w tym hotelowym pokoju...
W pokoju było gorąco, a poduszka okazała się za twarda. Kwiaty pachniały zbyt intensywnie, jakby chciały zabrać jej cały tlen. Wyniosła je do salonu i postawiła na podłodze zaraz za drzwiami. Usłyszała śmiech stryja. Ojciec coś powiedział, lecz nie dosłyszała, co. Stanęła w otwartym oknie z nadzieją na chłodniejszy powiew, ale Rzym był nadal gorący. Nagrzane słońcem mury właśnie oddawały swoje ciepło. Wytrzepała poduszkę i znów się położyła.
Liam!

Wszystkie jej myśli znów biegły do niego.
Tego pierwszego wieczoru w Göteborgu... Położył się przy niej w spodniach i koszulce, choć ona była naga. Schowała twarz na jego piersi, zawstydzona swoją nagością, niespokojna, przerażona nawet... Trzymał ją w ramionach. Gładził jej plecy. Delikatnie całował twarz i szyję, ssał koniuszki uszu. Przeczesywał jej włosy palcami. Nie czuła żadnego przymusu, a tego chyba obawiała się najbardziej. Niczego nie żądał. Nie ponaglał. Teraz pomyślała, że wówczas smakował jej obecność. Uczył się jej zapachu. Jego usta na jej ustach... Subtelny dotyk, ledwie muśniecie... Jedno, drugie, trzecie... Chyba właśnie wtedy rozchyliła wargi... Nie, nie pamiętała wszystkiego, choć bardzo by chciała tu i teraz odtworzyć minuta po minucie cały tamten wieczór... Była zbyt oszołomiona...
W Krakowie, od czasu do czasu, były takie babskie pogaduchy o facetach. Najczęściej gdy wieczorem robiły sobie kolacje. Ni stąd, ni zowąd zwykłe „podaj masło” lub „posłodzić ci herbatę?”, zamieniało się w wyrzucanie z siebie starych frustracji i przywoływanie nowych marzeń o miłości. Padały pytania, a w ślad za nimi bywały czasem bardzo zaskakujące odpowiedzi. Wszystkie tęskniły za miłością, od czasu do czasu były zakochane, ale tylko Dorota Baraniecka z Markiem Szkiłądziem stanowili parę. Jako dzieci mieszkali obok siebie, spotykali się na tym samym podwórku. Marek, kilka lat starszy od Doroty, zawsze był jej obrońcą w podwórkowych zatargach. Żadne z nich nigdy nie miało innego partnera, ale trochę to trwało, nim zrozumieli, że się kochają. Gdzie indziej się uczyli, nie mogli być zawsze razem. I dopiero gdy Dorota zaczęła studiować w Krakowie ich związek nabrał rumieńców. Skończyły się tęsknoty i długie wyczekiwania na spotkanie. Jednak Dorota miała zasady – odda się Markowi dopiero po ślubie. Dziewczyny się z niej naśmiewały, że taka cnotka. Najbardziej śmiała się Zosia.
Bo Zosia miała stałego faceta. Mówiła na niego Buria. Dziewczęta wiedziały, że z nich wszystkich ona jest najbardziej „pokręcona”. Ten Buria – Zosia nigdy nie wymieniała jego prawdziwego imienia ani nazwiska – w zasadzie Zosię utrzymywał. Był gdzieś tam dyrektorem. Dziewczyny nawet dziwiły się, że nie wynajął dla niej oddzielnego mieszkania, „gniazdka miłości”, ale w zasadzie to Zosia takiego gniazdka nie chciała. Mieszkając z dziewczętami miała więcej swobody niż w takim gniazdku, gdzie Buria mógłby wpadać kiedy mu się zapragnie. Teraz musiał się z nią umawiać, nie mógł jej zaskakiwać. Podobno wcześniej przez pół roku miała takie gniazdko wynajmowane przez innego faceta, na którego dziś pogardliwie mówiła Czarnuch. Dziewczęta domyślały się, że był księdzem, ale pewności nie miały. Mówiła, że chciał z niej mieć kochankę, sprzątaczkę, kucharkę i Bóg wie, kogo jeszcze. „A kiedy miałam się uczyć?” - pytała retorycznie. Jedynie jego dłonie wspominała z pewnym sentymentem – wąskie, szczupłe, zadbane. Ręce pianisty. Buria, choć to imię jednoznacznie kojarzyło się z burzą, podobno był spokojny i umiarkowanie szczodry. Rozwiedziony, dzieciaty, mocno starszy pan, bo tuż przed emeryturą. „Najwspanialszy kochanek, jakiego miałam” - zapewniała Zosia. Bo dla niej liczył się seks. I dodawała, by nie gardziły takimi starszymi panami, gdyż seks z nimi jest bardzo ekscytujący, wyrafinowany, intrygujący.
- A za chwilę będziesz mu ziółka parzyć i gotować kleiki – śmiała się Magda.
- Tym niech się zajmie ewentualna nowa żona – odpowiadała Zosia. - Aż tak długo to ja z nim nie będę. Chcę spokojnie skończyć studia i prysnąć gdzieś w Polskę. Bardzo bym chciała dokładnie do Sopotu. Już robię rozeznanie w tej sprawie...
Zaosine marzenie – Sopot. Każda miała jakieś marzenie. A nawet marzeń wiele!
Iga marzyła o miłości.
Była najpiękniejszą dziewczyną jaką znała Stefcia. Do złudzenia przypominała Elizabeth Taylor. Miała przepiękne, gęste, lekko kręcone czarne włosy, które okalały delikatną twarz o bardzo regularnych rysach. Wielkie brązowe oczy, idealny nosek i usta, piękny profil... Dziewczyna, w której tak łatwo można było się zakochać... Te długie nogi... Ten kształtny biust... I zakochiwali się, owszem. Ale wciąż to nie był ten jedyny i wymarzony. Iga nie miała szczęścia w miłości. Wszystko kończyło się na marzeniach. Ona i Magda najdłużej mieszkały na tej stancji. Obie studiowały na UJ-cie. To Iga sprawiła, że miały telefon. Podobnie jak i to, że stara, niebezpieczna już kuchenka poszła na złom, a jej miejsce zajął zdecydowanie nowszy model, choć nie była to nówka z taśmy produkcyjnej. Dzięki niej miały idealną pralkę, a w przedpokoju wieszak z lustrem. Umiała załatwić absolutnie wszystko. A już w szczególności była mistrzynią w zdobywaniu „absolutnie nieosiągalnych” książek. Tylko miłości sobie załatwić nie umiała. Ta upragniona wciąż była poza jej zasięgiem. W swoich adoratorach – a miała ich całkiem sporo – wynajdowała wady nie do zaakceptowania. Czasem jakiegoś wybrańca zapraszała nawet na herbatę na stancję. I choć dziewczęta mówiły, że jest świetny – ona po kilku randkach i tak z niego rezygnowała.
Magda...
Była najstarszą z dziewcząt i chyba dlatego jakby im wszystkim trochę matkowała. Od jej „tak” lub „nie” w zasadzie nie było odwołania. Goniła je do nauki! Stefci początkowo wydawało się to troszkę zabawne, może dlatego, że sama była wyjątkiem – lubiła się uczyć. Ale dla Zosi i Dorotki taka koleżeńska kontrola bardzo się przydawała. Magda była stateczna, odpowiedzialna, opanowana. Jej zdanie zazwyczaj było bardzo wyważone. Sama z siebie żartowała, że „nie umie NIE używać mózgu”. Lecz przecież i ona pragnęła miłości, bała się, że jej młodość przemija w sposób nudny, może nawet traci coś bezcennego... Od czasu do czasu z kimś się spotykała, jednak – jak sama żartowała – to tylko po to, by nie wyjść z wprawy. A sprawy związane z seksem były jej dobrze strzeżoną tajemnicą.
Nastka, która tak szybko zniknęła z ich mieszkania, zajmowała pokój razem z inną Ukrainką, która też się wyprowadziła wkrótce po odejściu Nastki. Wtedy w tym pokoju zamieszkały Zosia i Dorota, koleżanki ze studiów.
Dla Stefci cały ten „babiniec” był jak druga rodzina. Tęskniła za dziewczętami.
Zaczął się nowy rok akademicki. Przeczuwała, że będzie musiała wziąć dziekankę, bo nie zostawi Liama, nawet gdy on rzeczywiście zacznie wracać do zdrowia. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to sama rekonwalescencja będzie bardzo długo trwała. Musi być wtedy przy nim. Jeśli nie skończy studiów to też nie będzie dziury w niebie. Liam jest najważniejszy!
Tęskniła za babcią i Piotrkiem. Jednakże obecnie jej miejsce było tu – przy Liamie. O powrocie do Wierzbiny nawet nie mogło być mowy! Czy miała jakieś plany na przyszłość? Nie. Za to miała jedno gorące pragnienie – niech Liam wyzdrowieje. Boże mój – błagała – niech on wyzdrowieje. Niech on wyzdrowieje!
Tymczasem następnego dnia lekarze z niezadowoleniem kręcili głowami. Coś poszło nie tak, ale jej nie powiedziano o co chodzi. Matka Liama fuknęła pod nosem coś niezrozumiałego, chyba po szwedzku, Stefcia miała wrażenie, że jest nie tyle zmartwiona, co wściekła. Po południu przyjechały obie siostry, Alice była wyraźnie zmartwiona. To od niej Stefcia chciała wyciągnąć jakieś poważniejsze informacje, ale dziewczyna zbyła ją jednym słowem – regres. Dopiero ojciec Liama wyjaśnił jej, że nie ma dalszego postępu, że zatrzymało się wchłanianie krwiaka. Jedynie kości się ładnie zrastają.
- Nie martw się. Zahamowanie to jeszcze nie jest regres. Może organizm musi odpocząć, by znów nabrać rozpędu – pocieszał Stefcię.
- Ale pana żona i córki...?
- Babskie fanaberie. Chciałyby cudu – mówił żywo gestykulując. - Potrzebny jest czas i spokój, a nie takie tam histerie. Nie martw się. Ja też wierzę, że twoja obecność ma pozytywny wpływ na Liama. Moją żoną się nie przejmuj. Żyje teraz w wielkim napięciu i chyba nie zawsze jest sobą.
- Jeśli jesteśmy dla państwa ciężarem, to przeniesiemy się do jakiegoś skromniejszego hoteliku...
- O czym ty mówisz? Nigdzie się nie przenoście. Nawet o tym nie myśl. Kaisa musi trochę oprzytomnieć i powstrzymać emocje. Porozmawiam z nią. - A więc jednak ojciec Liama słyszał to fuknięcie swojej żony... - Pójdziesz ze mną na kawę? Do tej kawiarni na dole.
- Dobrze – zgodziła się natychmiast.
- To zaczekaj chwilę. Powiem żonie, że tam idziemy.
Nie chciała kawy, raczej napiłaby się soku i zjadła coś małego. Powiedziała to po drodze, a Rybbing kazał jej usiąść przy stoliku i po kilku minutach przyniósł bogato zastawioną tacę.
- Myślę, że kawę jednak też powinnaś wypić, bo sprawiasz wrażenie osoby bardzo wycieńczonej.
Piła i jadła. Rozluźniła się. A ojciec Liama zadawał jej całe mnóstwo pytań, ale czynił to jakoś tak ciepło, można powiedzieć po przyjacielsku. Po raz pierwszy. Odpowiadała między kęsami. Nigdy tak jeszcze z nim nie rozmawiała. Wypytywał o dom rodzinny, o studia, o plany, o Polskę. Zdała sobie sprawę, że tej rozmowy potrzebowała bardziej niż jedzenia. Jakby wreszcie została dostrzeżona przez Rybbingów. Jakby upadł jakiś mur, zniknęła dzieląca ich bariera. Uczciwie powiedziała, że teraz nie ma żadnych planów. Liam jest najważniejszy i tylko o nim myśli, o jego zdrowiu. Reszta się nie liczy.
- A gdyby nie ten wypadek? - dociekał.
- Skończyłabym studia, pobralibyśmy się, odbyłabym gdzieś staż, nie mam pojęcia gdzie. To wszystko były sprawy drugoplanowe.
- A gdybyś nigdy nie spotkała mego syna?
- To studia i praca byłyby najważniejsze. I chyba powrót na stałe do domu, zakładając, że tam bym znalazła pracę. Kocham Kraków, jednakże rodzina jest ważniejsza. Moja babcia nie jest bardzo stara, ale chyba zaczyna brakować jej sił. A tato z całą pewnością jest przepracowany. Jest prezesem spółdzielni wielobranżowej, a prócz tego ma na głowie dwa duże gospodarstwa, w których hoduje się kwiaty i warzywa. Dziwię się, że on daje radę. Ma ludzi, jednak mimo wszystko... Te gospodarstwa to trzyma dla Piotra, ale on ma dopiero trzynaście lat. Czyli przed tatą jeszcze przynajmniej dziesięć lat takiego wysiłku, bo Piotr musi skończyć studia.
- Chcesz wyjechać do Szwecji? Gdzie mieliście zamiar zamieszkać po ślubie?
- Nie mieliśmy takich planów.
- Nigdy o tym nie rozmawialiście? - zdziwił się bardzo.
- To by było przedwczesne. Jestem przekonana, że znaleźlibyśmy kompromis.
- Zależy ci na nim?
- Jak na nikim na świecie. Jest dla mnie najważniejszy. Kocham Liama. Usiłuje się uczyć szwedzkiego – uśmiechnęła się delikatnie. - Ale kiepsko mi idzie, bo to z płyt. Miałam nadzieję, że w Krakowie znajdę prywatnego nauczyciela i się szybko podciągnę. Czy... - zawahała się, ale uniosła do góry brodę i zadała to trudne pytanie: - Czy państwo akceptujecie mnie jako narzeczoną Liama?
Czekając na odpowiedź aż wstrzymała oddech.
- Tak. Oczywiście, że tak – spokojnie odpowiedział pan Rybbing.
Długą chwile siedzieli w milczeniu. Steffi skubała jakieś drobne ciasteczka, wypiła do końca sok i kawę.
- Niewiele rozmawiałem z synem – odezwał się wreszcie ojciec Liama. - Przez telefon to nie jest taka rozmowa... Wolę oko w oko. Mniej więcej na dwa dni przed wypadkiem powiedział mi, że gdyby coś stanęło na przeszkodzie, to mam pamiętać, że ten budowany hotel jest twój... Ale ty nie masz hotelarskiego doświadczenia... Musisz to jakoś nadrobić.
- A mnie mówił, że buduje go dla was, dla pana i pana żony, abyście mogli w cieple spędzać zimy.
- Jedno drugiego nie wyklucza.
- No nie wiem... Dla mnie ważny jest Liam, a nie jego hotele. Całe moje życie ma sens jedynie z Liamem. Muszę już wracać do niego, za długo mnie tam nie ma.
- Tak. Masz rację. Idź. Jednak o siebie też dbaj. Musisz być silna. Musisz więcej wypoczywać. Powinnaś też zwiedzić Rzym i okolice. Wierz mi, że warto. Powinnaś każdego dnia zrobić choć krótki spacer, tak dla własnego zdrowia. Za dużo oddychasz szpitalem, a to nie jest dla ciebie dobre. Ale weź kogoś do towarzystwa, bo Rzym wcale nie jest bezpieczny.
- Wiem, ale nie teraz. Teraz muszę być przy Liamie. On jest najważniejszy. Boję się, że pod moją nieobecność... Och, lepiej nie mówić i nie myśleć. Dziękuję za kawę i za rozmowę. Ta rozmowa była mi bardzo potrzebna. Dziękuję raz jeszcze.

c.d.n.
fot. z internetu

sobota, 16 kwietnia 2022

ŻYCZENIA



WESOŁEGO ALLELUJA!

Zdrowia, spokoju, miłych spotkań.
Czas sprzyja zadumie, ale znajdźcie w sobie miejsce także na radosne myśli.
Cieszcie się słońcem i wiosną.
I oby ta wojna już się skończyła.

fot. własne
 

Cz.44 Październik 1975 r. Nic się nie dzieje


 

STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 44. Październik 1975 r. Nic się nie dzieje

Czas w Wierzbinie wcale nie przyspieszył. Pani Stefania żyła od telefonu do telefonu głodna nowych wiadomości. Tymczasem Puszczyk powymieniał zamki, musiał gdzieś po nie jechać, bo tych najlepszych w Wierzbinie nie było. Trochę się buntował, bo droga, bo koszty, ale zamknęła mu usta mówiąc, że przecież zwróci mu za paliwo, niech no się tylko pospieszy. Podkreśliła, że boi się spać sama w domu, bo Edzio wyjechał. Psiak sikał nadal, choć Piotrek rzeczywiście się starał, rower stał zakurzony w garażu, gdyż pies był zdecydowanie ważniejszy. Ciągle jeszcze nie miał imienia. Babcia Stefcia – zgodnie z obietnicą – uszyła maluchowi legowisko. Leżało teraz w kącie kuchni i maluch chętnie tam przysypiał pod nieobecność Piotra. Postanowiła uszyć jeszcze jedno, aby na stałe było w pokoju wnuka. Choć nie dociekała, to jednak wiedziała, że szczeniak śpi razem z Piotrusiem, a na to nie było jej zgody. Tereska sprzedała wreszcie wszystką kapustę i przyszła się pochwalić utargiem. Pani Maria coraz częściej mówiła o powrocie do Krakowa, ale jeszcze z dnia na dzień odkładała pakowanie, bo pogoda była wspaniała, wręcz idealna. Trwała piękna polska złota jesień. Namawiała męża, by przyjechał na niedzielę i zobaczył to cudo. Nie tylko zobaczy, ale i powąchał. Kraków z całą pewnością tak pięknie nie pachnie. Obiecał, że przyjedzie.
A młoda Stefcia pełniła codziennie dyżur przy Liamie. Trzymała go za rękę, mówiła do niego, czasem robiła mu zimne okłady na głowę, czasem swoją głowę kładła na jego piersi i słuchała jak bije serce. Nie miała pojęcia, skąd wie, że akurat potrzebny jest okład na czoło albo to położenie własnej głowy na jego piersi. Gdy któregoś razu matka Liama nie odsunęła się od chorego, by zrobić miejsce dla Stefci – to usiadła po turecku w nogach jego łóżka i zaczęła masować mu stopy. Następnego dnia przyniosła ze sobą balsam do stóp i od tego dnia codziennie dużo czasu poświęcała na taki masaż. Z rodziną Liama prawie nie rozmawiała. Oni do niej nie zagadywali, więc i ona milczała - „robiła swoje” - jak myślała o tych wszystkich drobnych czynnościach przy Liamie. Zdarzało się, że gdy nie było nikogo z rodziny Liama, cichutko mu śpiewała wszystkie sobie znane piosenki. Zauważyła, że reaguje na to poruszeniem gałek ocznych pod zamkniętymi powiekami. Czyli słyszał ją. Słyszał! Gdy milkła - drobny, ledwie wyczuwalny ruch palców był jednak jakby bardziej natarczywy. Dla niej to znaczyło, że Liam chce, aby była przy nim, aby mówiła lub śpiewała, że czuje jej obecność i jest mu ona miła. Nie wiedziała, że w dalekiej Polsce stryj Tomasz po kilka godzin dziennie „medytuje” nad zdjęciem Liama. Specjalnie wstawał teraz o godzinę wcześniej, by już z samego rana posyłać narzeczonemu Stefci tę swoją dobrą energię, czy jak to tam nazwać. Obowiązkowo skupiał się nad tym także po pracy, choć Marysia czasem mu przeszkadzała, nie domyślając się nawet, co jej mąż robi, dlaczego tak siedzi bez słowa, skupiony i nieobecny duchem. Zapytała tylko, czy czasem nie jest chory. Nie było można stwierdzić, które z tych działań przyniosło pozytywne wyniki, ale wreszcie Stefcia usłyszała, że krwiak zaczął się wchłaniać. Zakręciło się jej w głowie z radości!
- Mamo – relacjonował Edward – to były takie wiadomości, że wszyscy aż odetchnęliśmy, głównie ze względu na Stefcię. Ona nawet wtedy normalnie zjadła posiłek i jakby sama wracała do życia. Poznaliśmy Olofa, to jest brata Liama. Oni tacy do siebie podobni, jakby byli bliźniakami! Obaj poszli w Rybbingów. Z ojcem da się pogadać. Siedzimy w tym szpitalu, bo nie chcemy zostawiać Stefci samej, ale do pokoju Liama zaglądamy tylko na chwilę, więc czasem gawędzimy z ojcem. No dobra. To teraz ty mów, co w domu. Masz nowe zamki?
- Tak, Andrzej pozakładał, podobno są nie do otworzenia.
- Kamień z serca. Ale w to nie wierz – wszystkie zamki da się otworzyć. Jak sobie radzisz? - O psie już pewnie wiesz...
- Tak, wiem, ale co z twoim uczuleniem?
- Na razie nic nie odczuwam.
- Kto robi zakupy?
- A różnie. Zakupy to nie problem. W zasadzie wszyscy troje robimy. Jest dobrze. A Piotruś jest bardzo szczęśliwy. Dobrze, że ma tego psa. Jeszcze mu nie dał imienia.
- Jest teraz w domu?
- Tak. Odrabia lekcje. Pies psem, ale w nauce nie może się opuścić. To mądry dzieciak. Nie będzie problemów.
- Możesz go zawołać do telefonu?
- No pewnie!
Było dużo rozmów telefonicznych, bo i pani Maria rozmawiała z mężem, zatelefonowała nawet Zuzanna ( całkowite zaskoczenie!), i trwał niemal codzienny kontakt z Tomaszem. Były też telefony znajomych do Edwarda, ale tu nic nie dało się zrobić. I basine niecierpliwe „kiedy oni wracają?”, aż pani Stefania przykazała Beli, by sam do Basi zadzwonił i wszystko wyjaśnił. W zasadzie tak Bela jak i Edward radzi by wrócić do Polski. Siedzenie w Rzymie wydawało się stratą czasu. Jednak nie mogli zostawić Stefci samej. Trochę zwiedzili Rzym, bo urywali się ze szpitala na godzinę lub dwie, ale Edward odczuwał te wędrówki jak kradzione chwile. Za każdym razem bał się, że pod jego nieobecność coś złego się wydarzy. Mieszkanie w hotelu, i to takim luksusowym, obydwu ich rozleniwiało, ale jednocześnie było nudne. Bela chociaż rozumiał z grubsza telewizyjne wiadomości i filmy, Edward jedynie patrzył na migające przed oczyma obrazy. Zrobił te „bieliźniane” zakupy, jak to obiecał matce, jednak wszystko wydawało mu się koszmarnie drogie. W ten sposób tym bardziej doceniał prezenty od Liama. O czarnej sukience nawet Stefci nie wspomniał, niech sobie dalej leży w jego bagażach. Był człowiekiem czynu, chciał coś robić, załatwiać, posuwać sprawy do przodu – cicho i bez rozgłosu, bez rzucania się ludziom w oczy. A tymczasem mógł tylko siedzieć i czekać. Siedzieć i czekać. I tak w nieskończoność.
Zmarł stareńki ksiądz proboszcz. Był bardzo lubiany, to też cała parafia był jego śmiercią poruszona. Jednakże sam pogrzeb nie odbył się od razu, miał być dopiero w dwa tygodnie po jego śmierci.
Ta śmierć przypomniała pani Stefanii, że dawno nie była na cmentarzu. Ale jakże tu iść, skoro Piotrek w szkole, a w domu psisko (i pieniądze!)? Na razie nie chciała zostawiać szczeniaka bez opieki, a branie go ze sobą na cmentarz w gruncie rzeczy uważała za niewłaściwe... Zaś popołudniami bywała już tak zmęczona, że na tak daleki spacer (blisko dwa kilometry w jedną stronę) nie będzie miała ochoty. Może więc jednak wziąć psiaka? Piotruś zaczął na niego mówić Alf, czy to już było imię na stale? Słyszała, że wołał na niego także Tajger, a raz czy dwa Basior. Żadne z tych imion babci nie pasowało, ale to w końcu pies Piotrusia. Musi powiedzieć pani Marii o planowanym spacerze. Przypuszczała, że też zechce jechać, bo jeszcze na miejscowym cmentarzu nie była. Tak czy tak, kazała Teresie przygotować dwie doniczki chryzantem – ładnych, bo to na nasz grób!
- A w jakim kolorze?
- Kolor jest nieważny, byle kwiaty były ładne, najlepiej jednakowe. I niezbyt duże, bo sama je będę musiała zanieść na cmentarz.
- Wolczyk zaraz powinien przyjechać, to mógłby babcię zawieźć. Przecież i tak będzie jechał koło cmentarza.
- Może to dobry pomysł... Idę się ogarnąć, aby być w każdej chwili gotową.
Oby szczeniak pod jej nieobecność nie narobił bałaganu... Zamknąć go w łazience? Czy może w kuchni? Spakowała rzeczy potrzebne do oczyszczenia nagrobka. Założyła wygodniejszą bluzkę i spodnie (nie lubiła chodzić w spodniach, ale na cmentarz uważała je za konieczne, bo te wszystkie pochylenia się...), a później od nowa uczesała włosy, starannie zawijając podwójną koronę nad czołem. Od jakiegoś czasu zastanawiała się nad ścięciem ich, lecz nie mogła sobie wyobrazić siebie w krótkiej fryzurze. Nawracające często bóle głowy jednakże sugerowały zmianę. Musi poradzić się Stefci... Dała szczeniakowi świeżej wody, a gdy się napił – wyprowadziła go przed dom. Biegał jak szalony! Na szczęście przyszedł na wołanie. Teraz zapukała do pani Marii.
- Wybieram się na cmentarz. Jeszcze dziś jest dobra pogoda, a od jutra spodziewane są deszcze, więc nie chcę sprawy odkładać.
- Chętnie z panią pójdę.
- Rzecz w tym, że chyba pojadę samochodem ze znajomym. Jeszcze go nie ma, więc to nie jest do końca uzgodnione. Będę miała dwie dość duże doniczki chryzantem, więc ta podwózka jest mi bardzo na rękę.
- To może ja bym pojechała przodem i byśmy się spotkały gdzieś przy cmentarzu.
- Wie pani co? - wpadła na nowy pomysł pani Stefania. - Może on podwiezie mi te kwiaty do kiosku przy cmentarzu, tam jest taki z kwiatami i zniczami, a ja bym poszła razem z panią. No i szczeniaka też muszę ze sobą wziąć, bo jakoś boję się zostawić go samego w domu.
- Dobry pomysł. Ale to będzie piękny spacer! Jeszcze nie byłam na waszym cmentarzu. To ja się szybciutko przygotuję.
- A nie jest pani głodna? Zaraz pora drugiego śniadania.
- Ach tam z jedzeniem! Nie umrę z głodu!
Teresa przyniosła pod dom chryzantemy, całkiem ładne – stwierdziła w myślach pani Stefania. Żółciutkie. Lubiła ten kolor. Wkrótce też nadjechał Wolczyk i mogła z nim uzgodnić sprawę dostarczenia kwiatów. Zanim on załaduje towar od Teresy – one już będą blisko cmentarza. Pozostało wziąć szczeniaka na smycz i mogły ruszać. A szczeniak początkowo „nie umiał się znaleźć”. Był zdziwiony tym, że coś go trzyma blisko wózka – bo to pani Maria trzymała smycz. Chciał biec to tu, to tam, gdyby nie uważne skracanie smyczy przez panią Marię wpadałby nawet pod koła wózka. Po pewnym czasie, może też zmęczony ciągłym szarpaniem się, złapał właściwy rytm spaceru i już tylko gdzie nie gdzie usiłował zostawić swój jednoznaczny, zapachowy ślad. A później nawet się „wykupkał” i w związku z tym pani Maria uznała, że może go bezpiecznie wprowadzić na cmentarz. Jednak do tego nie doszło, bo kobieta z kiosku podpowiedziała, by zaczepić smycz na płotku na wprost otwartych drzwi do jej kiosku, a ona psa przypilnuje. Nawet podała mu wodę w miseczce.
- Wiele osób zostawia psy pod moją opieką – zapewniła z odrobiną dumy.
Wracając z cmentarza bardzo wolnym krokiem obie panie – Stefania i Maria – znacznie więcej rozmawiały niż w drodze na cmentarz. Omawiały to, co przesuwały się przed ich oczyma – sporo osób sprzątało swoje ogródki, w jednym z sadów płonęło, a w zasadzie dymiło się ognisko, w innym zrywano ostatnie jabłka, ktoś zamaszyście zamiatał chodnik przylegający do posesji.
- Tu kurz, a tam taki przyjemny dym. Lubię zapach ogniska – zauważyła pani Maria, a wiatr, jakby specjalnie na jej życzenie, przyniósł obfitą smugę wonnego dymu. Stefania zwolniła kroku, by jak najdłużej pozostać w tym miłym dla obu zapachu.
- Jako dziecko też sprzątałam ogród i paliłam ogniska. Lubiłam ten czas – powiedziała.
- Cieszę się, że wybrałam się na ten spacer. To taka miła odmiana... Ja teraz prawie nie bywam na grobach, bo też w święto zmarłych jest zazwyczaj brzydka pogoda, a przed czasem nigdy tam nie jeździmy. Za daleko. Moje dzieci też nie jeżdżą. Nie nauczyliśmy ich tego... Dla nich cmentarz, a nawet kościół, to przykry obowiązek. Wiem o tym i nie nalegam.
- Was chyba też nieczęsto odwiedzają.
- Niestety. Nie jesteśmy zżyci... Mogę tylko zazdrościć pani rodziny, gdzie jeden obok drugiego staje murem – dodała ze smutkiem, a po długiej chwili milczenia uzupełniła: - Po wypadku prawie cztery lata nie było mnie w domu. Szpitale, operacje, sanatoria... Dziećmi na zmianę opiekowały się babcie, a przez jakiś czas nawet wynajęta kobieta. Mąż musiał pracować, od tego nie było odwołania. Dzieci mało z nami przebywały, nawet z mężem, który był w domu. Bo był i nie był – ciągle siedział na uczelni, pieniądze były bardzo potrzebne. Moje leczenie było dość kosztowne. Dzieci nie miały dobrych wzorców. No i ta ciągła zmiana – u jednej babci, u drugiej, czasem kilka miesięcy w domu pod obcą opieką. One nie wiedziały, jak mają żyć, kogo mają słuchać, czasem wręcz nie umiały odróżnić dobra od zła. Kiedy wreszcie wróciłam do domu, to nadal byłam skupiona na sobie, bo przecież nie byłam do końca zdrowa. To był bardzo trudny dla nas czas. Bardzo. Nie wiem, jakbym przez to wszystko przeszła, gdyby nie miłość mego męża. Nigdy mnie nie zawiódł. Zawsze czułam jego miłość i opiekę. A to znaczyło, że on też był bardziej skupiony na mnie niż na dzieciach. I rosły tak... Wykrzywione drzewka w obcym otoczeniu... One nas na swój sposób kochają, jednak ani nie umieją tego okazać, ani ja nie umiem powiedzieć im, czego bym od nich chciała. Chyba się obawiają, że swoją obecnością mogą nam przeszkadzać. Nic nie wiemy o ich sprawach i niemal nie znamy wnucząt. A to strasznie boli... Och, przepraszam... Nie powinnam... Przepraszam...
Wróciły do domu. Pani Maria dała psu świeżej wody, którą pił bardzo zachłannie, i jeszcze raz wyprowadziła go na podwórko. Później ułożył się – bez zachęty! - na swoim kuchennym legowisku i chyba natychmiast zasnął. Szczeniak trojga imion – Alf-Tajger-Basior – zażartowała w myślach. Ciekawe, które będzie to ostateczne.
Po osiemnastej zadzwoni Tomasz.
- Mamo, jadę jutro ze znajomym do Białegostoku, służbowo. On straszny gaduła, więc w samochodzie nie będę mógł się skupić. A jechać muszę. Potem mam jeszcze spotkanie z profesorem Ludwigiem, może mi coś podpowie, dla mnie to bardzo ważne spotkanie. Zapewne wrócę umordowany, więc pewnie już nie skupię się na Liamie.
- Jak musisz, to musisz i nie ma o czym dyskutować.
- Gdyby okazało się, że ja... że moje skupienie... że ja naprawdę coś mogę, to jutro może być u Liama chwilowe pogorszenie. Ale nie martw się. Na następny dzień znów do tej operacji powrócę.
- Dobrze, synku. I dobrze, że mnie o tym uprzedzasz. Na razie z dnia na dzień jest lepiej, choć owo lepiej następuje bardzo drobnymi kroczkami. Ale zawsze.
- Ty pewnie nie wiesz, jaki to rodzaj krwiaka?
- Nie wiem. Nawet nie wiedziałam, że są różne.
- A są. Niektóre nadzwyczaj niebezpieczne. Prawdę powiedziawszy ja też się na tym nie znam. U mnie ważniejsze są grypy, przeziębienia i anginy oraz wszelkie drobne urazy. I jeszcze bóle brzucha – zaśmiał się cicho, dyskretnie. - W innych sprawach douczam się na bieżąco... Dobra, mamo. Nie będę przedłużał. Powiedz mi tylko jak ty się czujesz?Ale najprawdziwszą prawdę. Jak na spowiedzi.
- Dobrze się czuję. Nic mnie nie boli oprócz kręgosłupa. Jednakże gdy przychodzi popołudnie jest tak, że brakuje mi siły. Nic mi się nie chce robić. Zapadam w fotel i drzemię. Nawet przygotowanie kolacji bywa wtedy problematyczne. Ale tak zapewne wygląda starość.
- To staraj się więcej odpoczywać a mniej robić. Bardzo cię o to proszę. Jest cały szereg prac, które można sobie odpuścić i dziury w niebie nie będzie. Piotruś ci pomaga?
- Tak. Tylko teraz ma mniej czasu, bo dostał przyjaciela, takiego trzymiesięcznego szczeniaka.
- To świetnie! Jednak nie wyręczaj Piotrka w tych czynnościach przy psie. Pamiętaj! I bierz tabletki antyuczuleniowe, to bardzo ważne. Jak wróci Edek to niech ci wynajmie jakąś kobietę do pomocy. W końcu stać go na to. Zresztą sam mu o tym powiem. I jeszcze jedno – niech lekarz cię skieruje na rozszerzone badania. Edek będzie umiał to załatwić. Wiem, że na takie badania nie kierują zbyt chętnie... Być może będziesz musiała wtedy spędzić kilka dni w szpitalu, najwyżej odpoczniesz sobie. Ale nie zaniedbaj sprawy badań.

W tym dniu nie było świeżych wiadomości z Rzymu.


c.d.n.
fot. tapeciarnia

czwartek, 14 kwietnia 2022

Cz.43. Koniec września 1975 r. O Rzymie i o Wierzbinie

 


STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska

Cz.43. Koniec września 1975 r. O Rzymie i o Wierzbinie

Babcia Stefania szykowała kolację, ale jej myśli krążyły wokół Stefci – bo już powinna dzwonić. Liam – jak on się czuje? I czy Tomek mógłby mu jakoś pomóc? Na odległość. Kiedyś słyszała, że były jakieś uzdrowienia poprzez fotografie... Czy to jest możliwe? Dobrze, że sobie o tym leczeniu na odległość przypomniała. Ciekawe, co o tym sądzi pani Maria? Ale wstydziła się zapytać, bo może ją wyśmieje? Jednak tonący nawet brzytwy się chwyta. No i co sam Tomek o tym myśli? Po telefonie Stefci zadzwoni do Tomka. Mimo wszystko. Kroiła w plasterki wędlinę, żółty ser i jajka na tardo. Postawiła na stole keczup własnej roboty, jeszcze z ubiegłego roku... Pani Maria robiła herbatę, ustawiała na stole talerzyki i sztućce. Dzisiejszego popołudnia nie wychodziła na spacer. Może źle się czuje? Ona, Stefania, zajęta domowymi sprawami nawet o to nie zapytała.
- Wszystko dobrze – odpowiedziała na pytanie. - Po prostu się zaczytałam i już nie chciało mi się wychodzić. A może to jesień i te pierwsze chłody... W radio mówili, że u nas może być przymrozek.
- Mam nadzieję, że Tereska wybrała już wszystkie selery, one są wrażliwe na mróz. Coś jeszcze podać na stół?
- Według mnie nic więcej nie trzeba.
- Taka dziś jestem zakręcona, że nawet nie byłam w kurniku po jajka. Dobrze, że Smulczyński je zebrał i przyniósł. Są sardynki w oleju, gdyby pani chciała.
- Nie, nie. Wystarczy to, co jest. Jutro na rynku kupię świeży twaróg. Jeden średni powinien nam wystarczyć. Może jeszcze kupić śmietanę?
- O tak. Od razu przygotuję słoik na śmietanę... I może dużą osełkę masła. Wprawdzie jest to szwedzkie, ale można sobie trochę odmienić.
Wrócił Piotrek z psem.
- Co my ostatnio jesteśmy tacy pozamykani? Chciałem wejść przez werandę, a tam drzwi zamknięte na klucz...
- To moja wina – przyznała się babcia. - Jakoś zaczęłam się bać i dlatego zamknęłam drzwi nim się położyłam. Jutro idę do fachowca od zamków, niech nam wymieni wszystkie w domu i założy dodatkowe. Jak Edzio był w domu to nie miałam takich myśli, a teraz jakoś mi tak trochę straszno bez niego.
- Babciu, nie bój się. Teraz mamy już stróża!
- Najpierw daj mu trochę urosnąć. Wybrałeś już imię?
- Mam kilka pomysłów, ale jeszcze się nie zdecydowałem.
- To teraz zdecyduj się umyć ręce. Będziesz to musiał robić zdecydowanie częściej. Zapamiętasz?
- Babciu... Przecież nie jestem dzieckiem.
- Powiedział dojrzały mężczyzna – zaśmiała się pani Maria.
- A co byś babciu powiedziała, gdybym nazwał go Szatan?
Usiedli w trójkę do stołu, psiak kręcił się pod nogami.
- O, co to to nie! Żadnych tam Szatanów i innych Biesów. To ma być ładne psie imię.
- Kiedy Szatan podoba mi się najbardziej.
- Nie, Piotrusiu. To brzydkie imię. Już lepiej po prostu Mops.
- Nie ma mowy! To bardzo głupie imię! - oburzył się chłopak.
- Spisz wszystkie pomysły na karteczce, a jutro zadecydujesz. Te niestosowne wykreślę, pamiętaj!
- W zasadzie zostały tylko dwa – Bary lub Basior. Podoba mi się jeszcze Gryf, ale to może za bardzo muzyczne imię.
- A co myślisz o imieniu Teddy, przez dwa d? - podpowiedziała pani Maria.
- Fajne. Podoba mi się.
- A może Sikadełko? Bo znów mamy kałużę...
Piotrek skończył już kolację i bez słowa skargi poszedł po szmatę. Usiadł na podłodze, a psiak zaraz do niego podbiegł.
- Słuchaj, mój mały przyjacielu – zaczął przemowę do psa, biorąc jego pyszczek w obie dłonie i patrząc w psie oczy – koniec z tym sikaniem w domu. Ty jesteś poważny pies, a psy załatwiają takie sprawy na dworze pod drzewkiem. Rozumiesz? Żadnego sikania w domu. Lepiej nie denerwuj mojej babci, bo obaj od niej oberwiemy. Sikanie jest na dworze, okey?
- No proszę, już go nawet zaczyna uczyć angielskiego! - zaśmiała się pani Maria. - Będzie nam wesoło z tym pieskiem. Ale mnie się wydaje, że on może być głodny, a ty mu nie tylko nie dałeś jeść, ale nawet nie widzę miski z wodą.
Babcia Stefania poderwała się z krzesła.
- To moja wina, nie dałam żadnej miseczki. Na razie weź ten plastik po maśle na wodę, a ja podgrzeje mu trochę zupy. Jak pani myśli – tyle wystarczy? A tak w ogóle to ile on ma jeść posiłków? - pytała mieszając w rondelku - Bo przecież nie co chwila... Muszę zadzwonić do Helenki, ona ma większe rozeznanie, przecież ma tę swoją suczkę od maleńkości... A ty Piotrek pamiętaj, po każdym takim wytarciu siusiek myjesz ręce dwa lub trzy razy mydłem. ZAWSZE. To jest sprawa nieodwołalna i do tego już nie wracamy. Z rana lecisz z nim zawsze na dwór. Jak najwcześniej. I przed swoim wieczornym snem też. To twoje stałe obowiązki. Jedno szczenię, a roboty ci przybyło całkiem sporo. Dobra – zupka jest ledwie letnia i taka ma być. A tu masz drugi pojemniczek. Sam mu daj jedzenie. A jak zje, to znów z nim trzeba na dwór, bo pewnie będzie musiał się wypróżnić...
- Babciu, ale nie zostawiaj mnie z tym samego. Przynajmniej na początek.
- Nie zostawię. Ale też w miarę możliwości angażuj się, abym nie żałowała, że masz psa. Bo mi sił wyraźnie ubywa... Jednak cieszę się, że będziesz miał przyjaciela. Chciałam tego dla ciebie. Jakoś przetrzymamy te pierwsze dwa-trzy miesiące. Musisz go w tym czasie dużo nauczyć. Coś mi się wydaje, że zabraknie ci czasu na rower. No i zobacz, która godzina, a ty nawet jeszcze nie ruszyłeś lekcji...
- O kurczę... A mam wypracowanie z polaka... Obowiązkowo na trzy strony. Przynajmniej na trzy strony.
Stefcia zadzwoniła dopiero po dziewiętnastej. Zadzwoniła i zaraz po pierwszych słowach powitania strasznie się rozpłakała.
- Babciu, ale jest dobrze, jest dobrze – zapewniała łkając. - To tylko moje emocje, bo cały dzień musiałam trzymać nerwy na wodzy i nawet przyjaźnie kiwać głową do tych wszystkich ludzi, ale na uśmiech już się nie dałam rady zdobyć. A tam się wszyscy uśmiechają. Wszyscy z wyjątkiem matki Liama. Ona wygląda tak, jakby chciała wszystkich pogryźć. Najpierw powiem ci o Liamie, a później wszystko od początku, co i jak było.
- Ty cały czas tam u niego siedziałaś? Aż do tej godziny?
- Nie całkiem, bo godzinę byłam w takim barze-kawiarni. Ale najpierw Liam. Babciu, on mnie słyszy! Jak trzymałam go za rękę to od czasu do czasu poruszał palcami. Bardzo delikatnie, ale jednak. Cały czas do Liama gadałam, aż mi w ustach zasychało. A jak milkłam, to wtedy on poruszał palcami, jakby prosił, bym dalej mówiła. Lekarz stwierdził, że to tylko jakiś skurcz mięśni. Tylko tyle. To dlaczego to się tak zbiegało w czasie? Jak mówiłam palce były nieruchome. Jak przestawałam – przez palce przechodziło leciutkie, ledwie wyczuwalne jakby drżenie, jakby skurcz, jakby poruszenie. Niech sobie będzie skurcz. Ja wiem i tak, że on mnie słyszy i cieszy się, że przy nim jestem.
- A o czym mu mówiłaś przez tyle godzin?
- O nas. O naszej miłości. Opowiadałam o naszych zaręczynach, o wędrówce po Krakowie. Ale też o moich studiach, o Wierzbinie, o tobie. Babciu – absolutnie o wszystkim, co się zdarzyło w moim życiu. A jutro zacznę od nowa, nie ważne, że dziś o tym już mówiłam. Jak będzie trzeba, to mu nawet będę śpiewać kołysanki, ale to po polsku, więc on nie zrozumie. A angielskich nie znam. Że też nie przyszło mi do głowy nauczyć się angielskich... Teraz już za późno. W każdym razie dziś nie było żadnego załamania ze zdrowiem. Jutro będą robić mu badania. Lekarz powiedział, abym przyszła dopiero po jedenastej. No dobrze, niech będzie po jedenastej. Oby się tylko nic nie pogorszyło. Babciu... On bardzo schudł. Rysy twarzy mu się wyostrzyły. Trochę inaczej teraz wygląda. Cały czas podają mu leki przez kroplówkę. Na twarzy ma jeszcze ślady po upadku, otarcia i zadrapania, trochę przebarwień... Ale będzie żył. Wierzę w to, że będzie żył, chociaż lekarze w tej sprawie nie są tak jednoznaczni.
Chlipanie Stefci już ustało. Mówiła prawie normalnym głosem, ale było w nim wielkie zmęczenie. Pani Stefania usłyszała, jak wnuczka wydmuchuje nos.
- A co jadłaś dzisiaj?
- Wiem, że piłam kawę. Tato przyniósł mi jakieś ciastko. W tym barku na dole zjadłam kilka łyżek makaronu z sosem... Nie pamiętam więcej... Dopiero jak na dobre wyszłam od Liama, to poszłam na normalny posiłek, ale nie było nic interesującego, więc tylko wypiłam sok pomarańczowy. Tu nam do pokoju mają podać kolację, nie wiem, co moja obstawa dla mnie zamówiła – zażartowała Stefcia. - Spotkałam się na dole w szpitalu z siostrą Liama, z Liama wspólnikiem i tym drugim, włoskim kierownikiem. Mamy któregoś dnia pojechać do pensjonatu i spakować rzeczy Liama, bo on tam nie wróci. Matka chce go jak najszybciej zabrać do Szwecji, ale lekarze na to nie pozwalają. Wiesz – ten jego kręgosłup. Lepiej go nie ruszać. Jak stan zdrowia się poprawi, to będą robić operacje i spinać kręgosłup specjalnymi klamrami. Jest jakaś nadzieja. Najważniejsze, aby się krwiak cofnął, a podobno na razie jest bez zmian. Gdyby krwiak się cofnął, to i mózg zacząłby normalnie funkcjonować. Wtedy Liam może by odzyskał przytomność. Ale nie znam się na tym. W pokoju Liama cały czas jest pielęgniarka pod telefonem. Pilnuje monitorów, bo Liam jest podłączony do różnych urządzeń. Jest opleciony przewodami i rurkami. Ja siedziałam tam cały czas z wyjątkiem wyjść do toalety. A rodzina Liama się zmienia. Raz jest ojciec, raz matka, czasem przez pół godziny posiedzi siostra, ta starsza, Barbro. Młodsza to Alice, dopiero ma przyjechać. Podobno była zaraz po wypadku. Oni wszyscy są jacyś tacy trochę sztywni. Siedzą, nic nie mówią, nawet go nie pogłaszczą. Takie to dziwne dla mnie. Matka, niby taka zrozpaczona, a tylko siedzi lub stoi i patrzy. Żadnego serdecznego gestu. Mówię ci, babciu, dla mnie to takie dziwne. Z nich wszystkich to jedynie ojciec wykazuje trochę ciepła. Wita się z Liamem i żegna, jakby Liam wszystko widział i słyszał. Dotyka Liama ręki, czasem palcami przesunie po jego czole, czasem pogładzi po ramieniu. Niewiele tego, ale zawsze. Nawet wspólnik Orvor ma więcej empatii.
- Orvor Lindell?
- Tak. O, zapamiętałaś. A kierownik nazywa się Allesandro Angeli i jest Włochem. Bardzo fajni ludzie. Tacy pogodni, skorzy do uśmiechu. Ale im nie pozwolono być długo w pokoju, raptem po dwie minuty każdy. Opowiadali mi o postępie prac przy hotelu, mają nadzieję ruszyć od nowego roku. Orvor mówił, że w zasadzie już wszystko ogarnął od nowa. Tylko nadal nie mają pełnej obsady. Namawiał mnie, abym przejrzała te zgłoszenia, które już przyszły. Obiecałam, że to zrobię, oczywiście z zastrzeżeniem, że wcale nie znam się na ludziach. Ale jeśli będą Polacy, to poproszę Orvora, by zatrudnił ich w pierwszej kolejności, z zastrzeżeniem, że się będą nadawali. W końcu jak wielkich umiejętności potrzeba, by zostać pokojówką?
- A ja tu już mam mały podgląd na to, jak będzie wyglądała pościel i ręczniki, bo dostarczono wielką pakę pościeli i ręczników, są też szlafroki.
- Obiecał mi, że przyśle. Znaczy się Liam obiecał. Miałam wybrać i zadecydować, który wzór lepszy.
- Przysłał też sześć koszulek nocnych dla ciebie, a cienkie jak pajęczynka! Białe. Jednak mają zdobienia, każda w innym kolorze, w takim delikatnym, pastelowym. Nie rozpakowywałam, tylko przez folię popatrzyłam. Natomiast jedną pościel rozpakowałam, bo chciałam wiedzieć, jaka szerokość.
- I jaka?
- Metr sześćdziesiąt. Czyli w porządku.
- To dobrze. O wielkości to z Liamem nie rozmawiałam.
- A Piotruś dziś dostał psa.
- Łał!
- Będzie z nim sporo kłopotu na początek.
- Czarny?
- Jak sadza! A ty... jak się czujesz, Stefciu?
- Dobrze, babciu . Wszystko w porządku. Lepiej powiedz, czy ty... Już mi te bóle ustąpiły i jest dobrze. To chyba wszystko były nerwy. A co z twoim uczuleniem na sierść?
- Na razie nie ma żadnych objawów, więc może będzie dobrze.
- A co u pani Marii?
- Chyba dobrze, bo bez zmian.
- Pozdrów ją ode mnie, a Piotrusiowi pogratuluj psa. Tylko, babciu, broń Boże nie wyręczaj go w obowiązkach.
- Taki mam zamiar.
- Jeszcze stryjek chce z tobą rozmawiać. Mało mi słuchawki nie wyrwie!
- Poczekaj! Dbaj o siebie. Koniecznie jedz, bo z sił opadniesz, a przecież właśnie siły musisz mieć! Powiedz Liamowi, że go serdecznie pozdrawiam i życzę szybkiego powrotu do zdrowia. Buziaki, kochana. Całuję cię. A teraz możesz dać Belę. Czekaj! Jeszcze jedno pytanie. Jak się dogadujesz z matką Liama?
- To jest pani Sopel Lodu. Na imię ma Kaisa. Wcale się z nią nie dogaduję. Po prostu nie rozmawiamy ze sobą.
- Fatalnie...
- Ona milczy, to i ja milczę. Czasem zamienię kilka zdań z panem Halvarem, ale nie ma w tym nic osobistego. Wiesz, takie co słychać – a w porządku, jest okey. Czasem myślę, że może oni oczekują jakiegoś gestu z naszej strony, przecież nie wiem, jakie mają zwyczaje... Buziaki, babciu, bo stryj strasznie się niecierpliwi...
Bela mówił krótko – miała zadzwonić do Basi i opowiedzieć co tam uzna za stosowne o Liamie i Stefci, ale przede wszystkim, że on, Bela, Basię pozdrawia i już za nią tęskni. Poza tym powiedział matce, że teraz będą dzwonić dopiero jak coś się zmieni, bo nie ma sensu wydzwaniać codziennie, gdy czas stanął w miejscu. I to było tyle.
Pani Stefania głęboko odetchnęła – w sumie wiadomości były dobre, nie rewelacyjne, ale dobre. Wlały w jej serce nadzieję. Kilka razy omal się nie wygadała o nadzwyczajnej przesyłce od Liama. Dobrze, że umiała się zatrzymać. Wróciła do kuchni – pusto. W salonie pani Maria oglądała telewizję. Na jej pytające spojrzenie odpowiedziała krótką relacją z Włoch. Obie dość długo omawiały to poruszenie palcami. Może Stefcia miała rację, a nie lekarze? Dla nich, tu, w Wierzbinie, to był bardzo dobry, pozytywny znak.
Piotrek co jakiś czas biegał z psem na rękach na dwór, w którymś momencie zameldował, że to „paskudne wypracowanie” ma już za sobą.
- Jeśli chcesz, to mogę je sprawdzić – zaproponowała mu pani Maria, a chłopak przystał na to z zadowoleniem. W zasadzie był całkiem dobry z ortografii, gorzej było z jego stylem i interpunkcja. W normalnej rozmowie to było niewyczuwalne. Natomiast w wypracowaniach często „przedobrzał”.
- Bardzo chętnie, ale może trochę później, bo już zacząłem zadania z chemii. Dobrze?
- Bardzo dobrze. Nigdzie się nie wybieram. A ile razy już ci psiak nasikał na dywan?
- Ani razu! Dobry jestem – zawołał triumfalnie.
- A ja chyba jeszcze porozmawiam z Basią i Tomkiem. Zrobię przy okazji herbatę.
- Babciu, dla mnie też – krzyknął z góry Piotrek.
Najpierw rozmowa z Basią. Potem zamówienie zamiejscowej z Tomkiem. Następnie herbata i keks. Na blaszce ciągle miała ten nieudany murzynek, jutro wyrzuci go kurom. A może coś z boków da się uratować? I rzeczywiście – po pięć centymetrów z każdego boku ciasto nadawało się do jedzenia. Ale sam środek był zdecydowanie dla kur. Piotrek wolał murzynek od keksu, bardzo chciał poczęstować ciastem szczeniaczka, ale pod surowym spojrzeniem obu pań jakoś się nie ośmielił.
- Jeśli dobrze pamiętam, to psom nie wolno dawać soli, cukru, ziemniaków i krowiego mleka – powiedziała pani Maria, gdy znów zebrali się wszyscy w kuchni. - I jeszcze trzeba unikać warzyw kapustnych, strączkowych oraz pora. Pewnie i tak nie wytrzymasz i będziesz go karmił słodyczami, ale nie rób tego, dla jego dobra. W ogóle musisz dbać o to, by dostawał dużo witamin. On teraz bardzo gwałtownie rośnie, więc niech ma z czego rosnąć, ale przy okazji niech nie tyje.
Jeszcze chwila luźnej rozmowy i zadzwonił telefon – zamiejscowa! Tak szybko?
- Odbiorę u Edzia – powiedziała babcia szybko zmierzając do pokoju syna. Chciała w spokoju zapytać go o te uzdrowienia bez leków. I czy można na odległość.
- Oj, mamo! Co ci też przyszło do głowy! Ja nie jestem nawet pewien, czy leczę dotykiem, a ty chcesz na odległość? Nie mam pojęcia jak się do tego zabrać!
- A jak leczysz dotykiem, to jak to robisz?
- Gdybym to ja wiedział...
- Siedziałeś nade mną, położyłeś ręce na moim brzuchu. I co wtedy myślałeś? - nie odpuszczała pani Stefania.
- Koncentrowałem myśli na tobie, szukałem miejsca największego bólu, ale nie umiem powiedzieć, o czym wtedy myślałem. Po prosto pragnąłem z całej siły, abyś wyzdrowiała. Ale tego nie da się ubrać w słowa!
- To teraz zrób to samo dla Liama. Skoncentruj się na jego głowie, niech ten krwiak się wreszcie wchłonie.
- Ale wymyśliłaś!
- Tak właśnie wymyśliłam. Przecież takim myśleniem mu nie zaszkodzisz. Spróbuj. Masz jego zdjęcie. Popatrz mu w oczy. Patrz na niego. Skoncentruj się. W tobie jedyna nadzieja. On już zbyt długo jest bez przytomności.
- Mamo, ty jesteś trochę szalona!
- Posłuchaj mnie. Byłam wtedy młoda i nie zwracałam uwagi na takie rzeczy, ale pamiętam, że jakaś babka, taka trochę nie na wprost, ze strony twego ojca, była taką uzdrawiaczką. Jak już lekarz nie mógł pomóc, to ludzie szli do niej. Jednemu pomogła, drugiemu nie. Ale ludzie i tak do niej chodzili, bo wtedy o lekarza wcale nie było tak łatwo. Więc może ty masz taki dar po tamtej kobiecie. Może w Żakach jest taka... taka moc czynienia dobra. Spróbujesz? Proszę cię, Tomku.
- Dobrze, mamo. Nie mówiłem ci o tym, ale takie uzdrawianie, gdy angażuję całą moją psychikę, bardzo mnie osłabia. Jednak spróbuję. Miałem dziś dość trudne szycie, ale dałem radę... Zrobię to dla ciebie, dla Stefci i dla tego chłopaka. Zacznę już dziś. Muszę uwierzyć, że mogę, i ten moment jest najtrudniejszy. Tylko nikomu o tym nie mów. Obiecujesz? Nawet Stefci i moim braciom. Niech to będzie nasza tajemnica. W zasadzie jestem przekonany, że nic z tego nie wyjdzie, jedynie nie umiem ci odmówić. Będę wgapiał się w zdjęcie i próbował nakłonić krwiak, by się wchłonął. Jak jakiś hochsztapler albo znachor... Mamo, do czego ty mnie namawiasz!
- Tylko nie hochsztapler! Tylko nie hochsztapler! Ty z tego nie będziesz miał żadnego zysku. Co najwyżej satysfakcję, że uratowałeś młodego człowieka.

fot. Alicja Stankiewicz