sobota, 24 września 2016

Jak to pewnego dnia było - 7 -SPACEROMANIA

Zdarzyło się naprawdę  7- SPACEROMANIA

      Dzień za dniem i nagle się okazuje... że nic ode mnie nie zależy.


      Gdy jestem w kuchni, coś tam szykuję, kroję, pichcę - słowa opowiadania płyną w myślach całkiem wartką rzeczką. Wystarczy, że zbliżę palce do klawiatury - już uciekły, pierzchły tak pospiesznie, że nawet ich nie pamiętam. Opowiadanie sączy się powolnie, a nie umiem odtworzyć tego, co mi w tej kuchni mignęło ekspresem... To znaczy ciągle wiem, o czym chciałam opowiedzieć - jednak nie brzmi to już tak dowcipnie. Zaczynając od początku powinnam powiedzieć głośno i wyraźnie:

ODZYSKAŁAM WOLNOŚĆ


      Spacerkiem wędruję uliczkami miasta. Zatrzymuję się, by złapać głębszy oddech. Odkrywam nowe sklepy! Nie miałam pojęcia o ich istnieniu! I co najdziwniejsze - nie spotykam znajomych... Myślę o tym z niepokojem. Gdzie się podziali? Przecież zawsze miałam ich dużo. Na krótkim odcinku było kilka "dzień dobry", a teraz wcale... Czyżbym nie rozpoznawała ludzi? Albo oni mnie? Coś się wydarzyło? O czymś nie wiem? W sklepach też nie jestem rozpoznawana... Dziwne... 








      Zamieniam uliczki na park. Gdyby nie kaczki, które można obserwować z ciekawością - a zawsze coś się tam dzieje - też wiało by nudą. Mało ludzi. Starszych pań nie ma wcale. Panowie dokarmiający kaczki chlebem, grupa przedszkolaków na marudnym spacerku. Pierwsza i ostatnia para ustrojone w odblaskowe kamizelki. Oczywiście dwie panie do opieki nad niewielką gromadką. Kilka młodych osób z kijkami do chodzenia - szybki krok, równe, mocne tempo. Obserwuję to z pewnym zdumieniem, nawet zaskoczeniem - to nie są grupy, tylko pojedyncze, samotne zmagania. W gruncie rzeczy przyszłam do parku by swobodnie popisać, ułożyć początek, może cały pierwszy rozdział. Jednak pochłonęła mnie obserwacja. No i ptaki. Tak pięknie śpiewają! Nie chcę wyłączyć się dla innych czynności. Pisać mogę przecież w domu. 

     Na inny spacer wybrałam tzw. czerwone boisko - to znaczy zielone miejsce najbliżej mego mieszkanka. Zabrałam ze sobą wiersze Kazimierza N. - jest w nich tak wiele spokoju! Myślę, że są mi najbliższe. Pewnie mogłabym sama tak napisać. Podobne zwroty i sformułowania. Jednakowo układające się myśli. Prawie. To "prawie" powoduje, że wiersze napisał Kazimierz. N., a nie ja... No tak - przecież nie umiem tak miękko i ciepło... Od razu po otrzymaniu tomiku przeczytałam go ciurkiem dwa razy. Od tego czasu upłynęło kilka miesięcy... Jeśli dobrze pamiętam - były tam i "krzyczące" wiersze - ale dużo łagodniejsze niż bywa mój wierszowy krzyk. Teraz smakuje wiersze Kazimierza powoli. Delektuję się nimi. Ogromnie żałuję, że nie mogę być na Jego spotkaniu autorskim... te odległości... 

      Deszcz położył kres spacerom. Ale nie narzekam. Mam tak obolałe stopy, że nie gardzę przypadkowym wypoczynkiem. Konieczny jest masaż stóp - nie lubię, jednak robię. I czekam na lepszą pogodę. Mam też czas na czytanie. Na ekranie - wiersze, a jeśli książka papierowa - to proza. Poza tym trochę się uczę. Samodzielne wyszukiwanie informacji w internecie przychodzi mi z trudem - nie poddaję się, bo to jedyna dla mnie w tej chwili droga do koniecznych wiadomości. I tak przydał by się mentor, ktoś w realnym świecie, co by ostro (ale i życzliwie) ocenił moje postępy w tej utajnionej (póki-co) dziedzinie. W każdym razie o nudzie, mimo deszczu, nawet mowy być nie może! Gorzej - gdzieś wysoko nad głową czasem popłakuje dziecko, takie małe, albo szczeka pies. Odgłosy w naturalny sposób odrywają mnie od pracy. Dzieckiem się martwię i psa też na swój sposób przeżywam. 
       Dobrze iść na spacer... a czasem w konkretne miejsce z góry zakładając, że będzie to czas na kontemplację, na modlitwę, na wyciszenie... W nozdrza się wkrada jedyny w swoim rodzaju zapach kadzidła, znajomo pobrzękują dzwoneczki, organy brzmią niewypowiedzianym pięknem... Przez kolorowe witraże wpada uśmiechnięte słońce i dość figlarnie kładzie barwne plamy na włosach i ubraniach ludzi lub na jasnych kostkach posadzki. Z obrazu patrzy Jezus - dobrymi, kochającymi oczami. Trzy ornaty pobłyskują w migotliwym słońcu - to wiatr porusza gałęzie wysokich drzew rosnących tuż przy murze kościoła. Jest we mnie cichutki spokój - to po niego tu przyszłam...

      Choroba zatrzymuje mnie w domu... To już ponad tydzień. Przykra sprawa. Jednak dziś po południu będę u specjalisty, który orzeknie, co dalej.
      Na szczęście - nie szpital. Kuruję się w domu. Nudnawo. Dobrze, że mam internet. Za dwa dni skończą się nudy i będę miała pełne ręce roboty. Aż się boję, czy osłabiona trzecim już antybiotykiem  sprostam wyzwaniu. Po prawdzie nie mam innego wyjścia. Ale i pomocnika brak...
      Wydaje się, że gdy towarzyszy mi pogodny nastrój - wiersze omijają mnie tzw. szerokim łukiem. Czyżbym mogła pisać tylko wtedy, gdy łza pod powieką? Właśnie ostatnio mam dużo uśmiechu na twarzy - i to mimo choroby. Wczoraj i dziś towarzyszy mi złudzenie niedzieli.  Takie uporczywe.
      Dopisuję tu zdanie po zdaniu od dłuższego już czasu - i chyba pora pomyśleć o zakończeniu. Wstrzymam się jeszcze do zakończenia choroby... ale ona na razie ani myśli ustąpić! Jutro będą pełne dwa tygodnie... A w aparacie czekają jakieś zapomniane zdjęcia - trzeba je tu dodać... Ba! Właśnie baterie uległy wyładowaniu...  



© E. Żuk. wrzesień 2013.
     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz