środa, 29 czerwca 2011

Roz.22. NA KOŃCU KASZTANOWEJ DROGI



Któregoś dnia w porze śniadaniowej odwiedził Tęczyńskich Jakub. Powiedział, że na naleśniki przyszedł, jeśli panna Urszula byłaby tak łaskawa. Dawno już takich specjałów nie jadł. Powiedział tak z uprzejmości i żeby jakoś rozmowę zagaić. Na szczęście naleśników było dużo i Urszula zaprosiła gościa do stołu. Dzieci pobiegły do szkoły, a mężczyźni pojadali powoli, by nie okazać łakomstwa, popijali mlekiem i rzucali od czasu do czasu jakąś uwagę. Pierwszy skończył jeść Jaś i zaraz poszedł do gumna, a po chwili pojechał wozem do roboty w pole. Dopiero po jego wyjściu Jakub niby to trochę żartobliwie powiedział, że stęsknił się za panną Uleńką.
- Już dwa czy trzy lata w stajni pan siedzi, przedkłada końskie towarzystwo nad rozmowę z kobietą. Myślałam, że w inną stronę teraz nogi noszą.- Odpowiedziała Urszula, a Aleksander nie krył rozbawienia.
- Czysto żuraw i czapla - powiedział wesoło.
- Do żadnej kobiety w konkury nie uderzałem. Nikomu nie uchybiłem.- zapewnił Manugiewicz.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Roz. 21. NA KOŃCU KASZTANOWEJ DROGI

   Tęczyński systematycznie raz w roku jeździł na grób swego brata Teodora do Kałuszyna. Zabierał ze sobą zawsze jedno dziecko. Zawsze - z wyjątkiem pierwszego razu, kiedy to pojechał z matką i Stanisławem. Podróż trochę trwała i był czas na rozmowy z dziećmi, takie szeptane do ucha, nie dla obcych. Spotykał się tam z Krzysztofem, kolegą brata. Wielokrotnie go do siebie zapraszał, byli umówieni, że w tym roku to już na pewno przyjedzie do Pokrzywki. Razem przyjadą - prosto z cmentarza. Aleksander podczas ostatniego spotkania opowiedział mu o tym nocnym gościu, który się podał za Piotra Czajkę. Cały czas nurtowało go pytanie: czego ten człowiek tak naprawdę chciał? Rozmawiał też z innymi znajomymi poległego brata. A któregoś razu miał wrażenie, że przez chwilę mignęła mu twarz Czajki. Nawet powiedział o tym Krzysztofowi, a on potwierdził, że widział rudego mężczyznę, nie była to twarz jakiegoś wcześniej zapamiętanego żołnierza.
- Może ktoś z rodziny...
- Może.
   Ale wyjaśnienia nie było. Krzysztof obiecał porozmawiać o tym z innymi kolegami: może ktoś coś wie, może ktoś coś pamięta.

środa, 22 czerwca 2011

Roz.20. NA KOŃCU KASZTANOWEJ DROGI

Tak gwałtowne burze nie były częste. Ale to pierwsza burza po zimie. Szaleństwo żywiołu!
   Aleksander Tęczyński zamierzał dojechać do pustej starej stodoły, a raczej dużej szopy pana Kuleszy, stała ze dwieście metrów od drogi, gdyż jechać dalej było niepodobieństwem. Wtem w strugach deszczu zobaczył dwie postaci - większą i mniejszą - idące na wprost niego. Przeraził się w ich imieniu - na przestrzeni czterech kilometrów nie było żadnych zabudowań! Jedynie wspomniana szopa - ale w przeciwnym kierunku. Gdy osoby dostatecznie się zbliżyły, wstrzymał konie i zawołał:
- Proszę siadać, podwiozę.
- Przecież pan jedzie w inną stronę!
- Proszę się mnie posłuchać. Tam jest szopa - wskazał kierunek ręką - i tam się schronimy. Jak burza się uspokoi, pomyślimy co dalej.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Roz. 19. NA KOŃCU KASZTANOWEJ DROGI

   Trudne były następne dni. Aleksander zaczął szukać donosiciela wśród osób, z którymi miał najbliższy kontakt. Rzecz w tym, że nawet Stanisławowi nie powiedział, ile i od kogo kupił dolarów. Choć owszem, mówił, że nosi się z takim zamiarem. Zresztą Stanisław robił podobnie. Nie były to tematy do dyskusji. I dobrze się stało - przynajmniej nie musiał nawet w myślach obciążać brata. Zaraz po rewizji zjechali się do niego na rowerach brat i śpiewak Michał, a w chwilę po nich Tadeusz Świerczewski i Józef Wróblewski - jakby się zmówili. Ale Aleksander nie spieszył się na pogaduszki. Najpierw musiał zadbać o zwierzęta. Jaśko z Teodorem i małym Aleksandrem przypędzili krowy. Jasiek zdał relacje:
- Paśliśmy krowy i wcale się my nie spieszyli.To już koniec roku szkolnego, więc chyba nic się nie stało, że chłopaki raz do szkoły nie poszli?... Ale chłopcy już i głodne, i pić to bardzo już nam się wszystkim chciało. Moi rodzice wracali z pola, mieli trochę wody w kance, to my się i nawet trochę napili, ale i tak zaraz się znów chciało...Zatrzymaliśmy krowy koło rowów na tej łączce z krzakami dzikiego bzu. To już jak we wsi. Teo podleciał bliżej domu i zobaczył, że jeszcze jest wojsko. To my i tu czekali, aż motory samochodu zagrały. Krowy bardzo chciały do domu, my ledwie je tam utrzymali, dobrze, że choć napojone były, bo inaczej by nam uciekły. A Bajce to mleko aż po nogach ciekło! Tej wiśniowej, jak ona... no, Figa, to jej aż się bałem, bo rogami się nastawiała!

sobota, 18 czerwca 2011

Roz.18. NA KOŃCU KASZTANOWEJ DROGI


     Spichlerz Tęczyńskich był już starym budynkiem i jednocześnie ciągle niezwykle solidnym. Miał bardzo gruby słomiany, dwuspadowy dach, a na górze w obydwu szczytach niewielkie okienka. Zbudowany był z grubych bali, oszalowany od środka, odpowiednio izolowany, nawet latem w środku był chłodny na tyle, że w jednym z pomieszczeń na dole przechowywano wędzone mięsa i kiełbasy. Od frontowej strony stał na gęsto ustawionych i dopasowanych do siebie kamieniach. Pozostałe trzy ściany wsparte były na równych kamieniach, ale tylko na rogach i po środku. Oznaczało to, że pomiędzy balami spichlerza a ziemią była około trzydziestu-centymetrowa przestrzeń, tworząca pod budynkiem pusty plac, suchy w czasie deszczu i przez to ulubiony przez kury. Od czasu do czasu zdarzały się nawet takie kokoszki, które pod spichlerzem zakładały gniazda. Wtedy mały Aleksander (lub Teodor) wciskał się pod spód, zbierał jaja do kuchennej miseczki albo innego płaskiego naczynia. Kiedyś oczywiście były to inne dzieci. A teraz najczęściej Aleksander. Jego rola jednak z wolna już się kończyła, bo rósł i zachodziła obawa, że może zostać uwięziony z nosem w piasku!

piątek, 10 czerwca 2011

Roz. 17. NA KOŃCU KASZTANOWEJ DROGI

  Roz. 17.

Tak jakoś wyszło, że nikt nie zauważył, iż Urszula wróciła do domu z kożuchem. Spokojnie odwiesiła go do szafy, ale ręce jej drżały i nie spieszyła się do dzieci. Pośród tych najważniejszych słów zobaczyła jeszcze, jak inaczej on ją przyjmował. Dla niej był najlepszy pokój i krzesło, najlepszy poczęstunek. Ona miała dla niego miejsce w kuchni przy stole przykrytym ceratą, zwykłe kuchenne, nadpsute latami krzesła... I rozmowę rwącą się co parę zdań... I to "fukanie", gdy coś było nie po jej myśli...
   Upłynęło kilka tygodni. Manugiewicz nie przychodził, bo dla niego to był gorący czas, właśnie pszczoły zaczęły się roić. Zawsze miał w pogotowiu kilka nowych uli, mówił, że chce dojść do sześćdziesięciu sztuk. Robił też dobudówkę, czasem sam, czasem przy pomocy wyrostka Michałka z Pokrzywki Dużej. Chłopak miał ledwie 16 lat i szukał swojej drogi, a rodzice nawet do zawodówki nie chcieli go puścić, bo dojazd do szkoły to wydatek...

wtorek, 7 czerwca 2011

Roz.16. NA KOŃCU KASZTANOWEJ DROGI

   Urszula spodziewała się tego, że Manugiewicz może pragnąć potomka. Przecież to takie naturalne! Ale wyraźne wyartykułowanie pragnienia jakby zapędziło ją w jakąś pułapkę bez wyjścia. Tylko co przeżywała ludzką gadaninę o bliskiej żeniaczce konkurenta, a tu zapora nie do przebycia! Nie może powiedzieć mu - "Ja dzieci mieć nie mogę, wybieraj, kto ci ważniejszy.", bo wtedy on może się poczuć przymuszony... Zatem może mu powiedzieć, że nie, bo NIE. Kropka. Bez wyjaśnień. Już sama nie wiedziała, czy jest taka szlachetna, że będzie mówiła: "Idź, żeń się, miej dzieci.", czy zawiedziona, że Jakubowi te dzieci takie ważne, ważniejsze od niej. Dopadło ją to myślenie, że płakała nocami do całkowitego zmęczenia, a po domu chodziła zapuchnięta, aż ledwie jej oczy było widać. Nawet te pasztety taka zabeczana robiła. I zła była, że bez kija nie podchodź. Jaśko się wychylił przed obiadem z pytaniem, to go tak zmyła, że był gotów bez jedzenia uciekać. Aleksander przytrzymał go za rękę.
- Siadaj i jedz, a kobiecymi humorami się nie przejmuj.
   Manugiewicz pasztet odebrał, powiedział na odchodnym, że będzie na Urszulę czekał i więcej się nie pokazywał. Zatem teraz był jej ruch...

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Roz.15.NA KOŃCU KASZTANOWEJ DROGI


   Do Urszuli, choć już wróciła, wiadomość nie dotarła od razu. Przede wszystkim dla tego, że nie miała we wsi żadnej nadgorliwej przyjaciółki. Dopiero gdzieś miesiąc później wypaplało to któreś z dzieci Stanisława. Urszula aż osunęła się na ziemię. Dorosłych przy tym nie było, to i gadania zbędnego nie było. Pozbierała się jakoś. Jednak strzał był prosto w serce. Teraz już nic nie mogła zrobić.
    Jeździła do księdza Olszewskiego po radę, której faktycznie nie dostała. Powiedział, że musi sama zadecydować. Tylko ona może w sercu swoim rozstrzygnąć, co powinna zrobić.Czegóż ona chce - żeby ktoś za nią podejmował decyzję? Musi sama. Nie umiała... A tu taki celny strzał! Nie mówił, że kocha i jakby faktycznie nie poprosił o rękę. Za to cały czas tam, w Białymstoku, dawał do zrozumienia, że właśnie chce Urszulę za żonę i tylko ona jedna dla niego... A w pół roku potem zapowiedzi i ślub? ...Z inną kobietą?

sobota, 4 czerwca 2011

Roz.14. NA KOŃCU KASZTANOWEJ DROGI

   Pierwsze pół roku było dla Urszuli bardzo trudne - to ustawiczne pamiętanie, że nawet garnka nie wolno jej na płycie przestawić! A już najgorsze, że dziewczynek na ręce brać nie mogła! Ani krów doić nie mogła, bo dopóki krowa grzecznie stała - nie było problemu, ale zdarzało się, że trzeba było unik zrobić, gdy z jakiegoś powodu krowie zechciało się kopnąć. Zimą dojenie nie był zbyt wiele, bo cielne krowy stopniowo "zapuszczano" i dawały coraz mniej mleka, by na dwa miesiące przed ocieleniem nie dawać wcale...
   Dzieciaki bardzo szybko "załapały" to ciocine oszczędzanie się i radośnie temu sekundowały, przypominając często w ostatnim momencie. Kalinka, jak już całkiem nie mogła obejść się bez utulenia, prowadziła ciocię za rękę na fotel, potem sama wdrapywała się jej na kolana.Tak ją nauczyła Anna. Jedynie matka była totalnie oburzona! Osobiście musiała odcedzać ziemniaki albo usługiwać mężczyznom, robiąc im kawę zbożową, herbatę czy podając dzbanek z mlekiem.Nawet dokupiono dwa nowe wiadra na wodę przynoszoną ze studni i dorosły Aleksander musiał dbać o to, by nigdy jej nie brakowało.
   Przez całą zimę Manugiewicz mało się u Tęczyńskich pokazywał. Miał dużo pracy. Zamówienie szło za zamówieniem, a Tęczyńscy sami z siebie zbyt często go nie wołali. Coś w tym musiało być. W końcu wszyscy widzieli z jakim naręczem kwiatów wróciła Urszula i każdy to po swojemu interpretował. Jego o nic nie pytano i nie wołano do pomocy. Przy okazji nielicznych widzeń Urszula nie przesyłała mu żadnych sygnałów, żadnych znaków. Była dokładnie taka sama, jak przed szpitalem.

piątek, 3 czerwca 2011

Roz. 13.NA KOŃCU KASZTANOWEJ DROGI

   Aleksander, korzystając z dobrego zdrowia, kończył jesienne prace w polu. Urszula w tym roku zdopingowała go do posadzenia bardzo dużej ilości kapusty i teraz martwił się także jej zbytem.
- Trzeba w miasteczku popytać, albo jeszcze lepiej dzień dnia na rynku stanąć i z wozu sprzedawać - poradziła Leonia.
   Bez Leoni pani Józefina już teraz zupełnie nie mogła się obejść, ale Aleksander zabierał ją z domu, jeśli tylko na widoku pojawiła się pani Kruszyńska lub babcia Helena. Leonia wprost pięknie orała! Nikt nie trzymał tak równej skiby jak Leonia. Bruzdy były idealnie proste.
   Może to i dobry pomysł z tą kapustą...W każdym razie trzeba spróbować.
- A będziesz sprzedawać?
- Panie Aleksandrze, a po co ja? Mój chłop się nudzi, miałby co do roboty!
   Uszykowali na któryś dzień wóz kapusty, aż taki kopiasty, trzy kosze marchwi powiązanej w spore pęczki i kosz pietruszki w mniejszych pęczkach. Aleksander wstydził się z tym jechać do miasteczka - "gruby " gospodarz,a w handel się bawi... Leonia umyśliła jak to wszystko na sztuki sprzedawać, żeby kłopotu z wagą nie było. Zdał się na nią. I była z powrotem już koło południa! Przywiozła ze sobą kilka główek, które pękły oraz ostatni pęczek pietruszki. Opowiadała radośnie jak im dobrze szło - im, bo kazała mężowi czekać na siebie przy drodze, on liczył pieniądze, a ona wydawała towar.
- I dobrze, że my razem byli, bo ludzie prosto nas aż obstąpili, każdy chciał... A żydki to takie złe latały, że im handel psujemy! O, to teraz pieniądze proszę porachować - wysypała zawartość starej czapeczki dziecięcej na stół.

Roz.12. NA KOŃCU KASZTANOWEJ DROGI


    Wreszcie pozwolono Urszuli Tęczyńskiej wrócić do domu. Pilnie przykazano, by choć przez pierwsze dwa miesiące nic nie dźwigała, ani dziecka na ręce, ani garnka na kuchni, co najwyżej szklankę z herbatą. Inaczej znów tu trafi i nie wiadomo, czym się to może zakończyć. Ma o siebie zadbać. Tak rzetelnie. Urszula kiwała głową, ale jednocześnie myślała, że to nierealne! Nie da się żyć według zaleceń tego lekarza! Musiałaby gdzieś na wczasy jakieś wyjechać, do sanatorium jakiegoś, ale nie tu, na wsi, w domu... O odżywianiu też było, ale to od razu puściła mimo uszu, nie będzie sobie bzdurami nabijać głowy, bo oszaleje potem od myślenia!
   Tymczasem Manugiewicz umyślił plan tak zwariowany, że nikomu z Tęczyńskich nie mógł go wyjawić. Od Leoni zażądał tylko ciepłego płaszcza dla Urszuli i ubrań z bielizną - wszystkiego po dwie sztuki, aby panienka miała wybór - jak to uzasadnił. A Leonia - jak to Leonia - na temat głupot nie dyskutowała. Prosił - przygotowała, dała w walizeczce, ani ją dzieci nie widziały, ani Tęczyńskiej na oczy nie polazła.
   Zresztą miała dodatkowe zajęcie, bo przecież pokój pana Aleksandra został taki rozgrzebany po ubekach.Tęczyński z grubsza poukładał na kupki papiery i książki, coś tam posegregował, czegoś szukał, a resztę kazał dokończyć Leoni. Jej robota zawsze paliła się w rękach. Generalnie wolała w polu i z końmi. Lubiła jechać wozem takim wytężonym kłusem, sama na stojąco na szeroko ustawionych nogach! Uwielbiała ostrą jazdę. I konie żeby były wypoczęte, i żeby tak szły radośnie...hej! Na razie nie miała swojej nawet najnędzniejszej chabety. Mogła sobie parę szczurów założyć, gdyby miała dość cierpliwości, aby je oswoić... Znajomi mężczyźni żartowali z niej, że powinna sobie sprawić motocykl, na przykład jakiś poniemiecki... To by dopiero była jazda... Oni się śmieją, a kto wie, kto wie...?
   Teraz też była jazda, ale ze ścierką. Wiadomo - po Leoni nikt poprawiać nie musi! Tym razem miała "znaleziska" - odkryła dawno poszukiwaną spinkę od mankietów i brązowy notes, co to głęboko pod szafkę wpadł. Położyła wszystko na środku wysłużonego biurka. Pokój pana był jednocześnie jego sypialnią, gabinetem, biblioteką i palarnią. Należało mu się szczególne zadbanie, bo od czasu do czasu pan przyjmował tu nawet gości, a już zwyczajne było, że z panem Stanisławem przychodzili tu na wieczorne pogwarki.