sobota, 27 maja 2023

STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.22


 STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 22.

Zmarła Kaisa, a pogrzeb miał być dopiero po świętach. Halvar dość długo rozmawiał ze Stefcią. Podkreślił, że miło mu bardzo, że planuje przyjechać do Szwecji, że dla niego to ważne. Niech go zawiadomi o dokładnej dacie i godzinie, a on ją odbierze z lotniska. Ale to była zima i byle zadymka mogła lot uniemożliwić, dlatego Stefcia zdecydowała się jednak na samochód. Umówiła się z Dorotką, bo to u niej chciała się zatrzymać. A Dorotka bardzo naciskała, by przyjechała z narzeczonym. Przecież Marek nie musi być na pogrzebie! Za to będzie miał okazję poznać się z rodziną. Poza tym nawet Stefci będzie raźniej z mężczyzną. I Marek się zgodził.
Do świąt było jeszcze kilka dni. Na prośbę Kamila Marek przyprowadził z Krakowa jego auto. Przywiózł nie tylko świeże wiadomości z salonu, ale także uzupełnienie do „fryzjerskiego kuferka”. A Kamil miał nadzieję, że jakoś uradzi tym kilku damskim głowom. Na razie ciągle miał słabe plecy, nogi i ręce. Sam do siebie mówił, że czas przestać się lenić. Najwyżej po każdej głowie będzie odpoczywał – żartował w myślach.
Najpierw dobrał się do włosów pani Basi – to było wieczorem, razem z babcią Stefcią i Edwardem pojechali tam na kolacje. Piotrek był gdzieś z kolegami. Włosy pani Basi to był jeden wielki puch! Ale jakoś sobie poradził. Na drugi dzień z rana ostrzygł i ułożył włosy babci Stefci. Nie było tak źle. Wprawdzie ręce mu mdlały, ale nie musiał robić sobie przerwy. Kiedy po strzyżeniu i modelowaniu usiedli w kuchni na herbatę kolana mu drżały jak po wielkim biegu. A Franka zapytała, czy i ona może liczyć na pana Kamila. Nawet nie wypadało jej odmówić! Ostrzygł ją po obiedzie. I stwierdził, że nie jest źle – że wraca do formy! A wieczorem ostrzygł jeszcze pana Edwarda i jednego z kolegów Piotra. Zaraz zgłosili się następni, jednak w tym dniu Kamil był już za bardzo zmęczony. Na drugi dzień Franka zapytała, czy mógłby zająć się włosami całej rodziny Stacha. On jest tak zajęty, że nawet nie ma czasu zawieźć ich do fryzjera. Zresztą dziadek i tak by nie dal rady tam dotrzeć. Kamil oczywiście się zgodził, bo czyż miał inne wyjście? Pojechali natychmiast, bo przed obiadem miał przyjść fizykoterapeuta. Franka wskazywała mu drogę. Najpierw ostrzygł i ogolił panów, później zajął się włosami babci Staszka. Ojciec Staszka wyrwał się z pracy specjalnie na strzyżenie i zaraz ponownie poleciał do zakładu. A Kamil dziwił się sam sobie, że tak szybko uporał się ze strzyżeniem. Mama Staszka była w pracy, więc ją te zabiegi ominęły. Powiedział jednak France, że może zadbać o włosy tej pani któregoś wieczora.
Masaże i nacierania w tym dniu były mu szczególnie miłe. A po obiedzie długo odpoczywał, nawet się przespał z godzinę. A później ostrzygł Huberta i Belę.
- Odbieram chleb miejscowym fryzjerom – powiedział przy kolacji do babci.
- A ja zbieram dla ciebie pieniądze za strzyżenia – uśmiechnęła się babcia.
- Ależ ja nie chcę żadnych pieniędzy! - oburzył się Kamil.
- A co, złotówki lecą ci z nieba? Przecież te wszystkie szampony, odżywki i inne pachnidła całkiem sporo kosztują.
- To nie jest wielki koszt. A mnie jest niezręcznie brać od kogokolwiek pieniądze. I nawet nie wypada! Nie chcę! Nie ma takiej potrzeby! - dalej buntował się Kamil.
- Ale mnie wypada. Niech się cieszą, że nie musieli siedzieć w kolejce! I koniec dyskusji.
W ostatnich dniach Kamil nie widział się ze Staszkiem. Starał się nie myśleć o chłopaku, nie marzyć, nie przeżywać. Ale był zadowolony, że poznał jego rodzinę. Dziadek (ze strony ojca) miał powyżej dziewięćdziesięciu lat i ledwie chodził. Najważniejsze jednak, że był przy zdrowych zmysłach i „sam siebie obsługiwał”, jedynie przy wejściu i wyjściu z wanny potrzebował pomocy. Babcia (ze strony matki) dobijała właśnie osiemdziesiątki i była całkiem żwawa. Ciągle jeszcze gotowała obiady dla całej rodziny i trochę sprzątała - „tak aby rynek” - żartowała, grubsze sprzątanie niech córka robi. Rodzice Stacha nadal pracowali, ale Kamil nie dociekał gdzie. W domu nie było bogato, ale też i nie biednie. Najważniejsze, że było czysto i ładnie pachniało. Taki wrażliwy miał nos, a tego zapachu nie umiał rozpoznać. A może po tym złamaniu nosa już inaczej odbierał zapachy? Od tamtej babci dowiedział się, że Stacha pokój jest na pięterku, i że on dużo muzyki słucha, tylko wyjątkowo schodzi na telewizję. Muszą nadawać jakiś dobry film.
- Najgorsze, że ma już trzydzieści lat, a żadnej dziewczyny nie ma. I na co to tak czekać? Kiedyś taka fajna Jola się przy nim kręciła, ale jemu się nie podobała... Źle, bo latka szybko lecą.
- Dobry chłopak, a nie ma szczęścia w życiu – dodał dziadek w swojej powolnej już mowie. - Nie skończył technikum, bo uderzył dyrektora... Wyrzucili go ze szkoły i od tego całe zło się zaczęło. A przecież zaraz maturę miał zdawać! Wrócił do domu, znalazł pracę i zaczął tęgo pić. Do czego to podobne, taki młody i tylko wódka i wódka. I jeszcze do wojska go wzięli... Musiał odsłużyć dwa lata. A potem do tej pracy wrócił i długo już nie popracował.
- I wyrzucili go z pracy. A to było na państwowym, w POM-ie. Bardzo szkoda. Pracował tam ledwie rok... – wtrąciła babcia.
- I tak przeszedł przez kilka zakładów – kontynuował dziadek - ale z każdego wylatywał przez wódkę. Dziwne to trochę, bo inni nawet mocniej pili i jakoś nie podpadali... A Stachu szczęścia nie miał... Aż przyszedł do nas Czajkowski. Do nas, do domu. Może z pięć lat temu. I mój syn mówi mu, aby wziął Stacha do siebie do pracy. Czajkowski nie chciał, bo dziś weźmie, a jutro będzie wyrzucał? To bez sensu. Staszek już miał złą opinię, rozniosło się po Wierzbinie. Na to Staszek zbiegł z góry i mówi, że już nie będzie pił. Musiał słyszeć całą rozmowę. A Czajkowski na to, że nie tylko w czasie pracy, ale w ogóle ma nie pić, nawet na weselu czy chrzcinach. Staszek na to, że dobrze. Więc Czajkowski dalej mówi – przez pięć lat. A jak poczuję od ciebie alkohol – to od razu wylatujesz na zbity pysk. Nie wolno ani wódki, ani piwa, ani wina. Nic, nic, nic. I Stachu się zgodził.
- Wtedy tu przy nas wszystkich przyrzekł, że do trzydziestego roku życia nie tknie żadnego alkoholu – przypomniała babcia. - I dotrzymał. Trzydziestka minęła, a on nadal nie pije.
- On taki zdolny, miał wielkie plany, chciał na studia... Jego brat jest po studiach, wykłada w Warszawie, doktorat zrobił. Oj, jaka to specjalizacja...? Już nie pamiętam. O, chyba coś z polityką... Szkoda, bardzo szkoda Stacha.
Obił gębę dyrektorowi technikum... To musiała być jakaś grubsza sprawa... Dobrze, że nie trafił do poprawczaka. Albo i do więzienia, bo musiał już być pełnoletni...
Na krótko przed świętami babcia Stefcia i Kamil siedzieli w salonie przed kominkiem. Już był wieczór. Edward pojechał na jakieś spotkanie wierchuszki Wierzbińskiej – opłatka – zaś Piotr był w Karolince. Kamil przeglądał wczorajsze gazety, a babcia rozwiązywała krzyżówkę. Zazwyczaj z krzyżówkami radziła sobie sama, miała jedynie trudności z nazwiskami aktorów, na szczęście takich haseł nie było zbyt wiele.
Kamil oderwał się od gazety i zapatrzył w ogień. Lubił zapach kominka. Jego myśli poszybowały do zmarłego Staszka, a później do Staszka z Wierzbiny. Co za splot okoliczności! W zasadzie trochę mu przeszkadzało, że ten z Wierzbiny miał też na imię Staszek. Pomyślał jednak, że z tej mąki wcale może nie być chleba. Przelotne spojrzenia, choć może – na pewno! - z iskrą, to jednak zbyt mało. Nagle zatęsknił za bliskością, dotykiem ciał, rękoma na skórze... Tak dawno nie czuł serdecznego uścisku...
- Wiesz, Kamilu, nie radzę sobie – powiedziała ze smutkiem babcia.
- Co się stało?– spojrzał na nią prawdziwie zaniepokojony.
- Widzisz, synku, na wigilii będziemy mieli sporo ludzi. Może nas zasiądzie piętnaście do dwudziestu osób. Nie ogarniam tego.
- Przecież jest Franka. Przyjedzie Stefcia i Małgosia. My faceci też pomożemy. Damy radę.
- Samo ubieranie choinki zajmie ze cztery godziny...
- Tak długo? Przecież nie jest powiedziane, że wszystkie ozdoby trzeba wieszać.
- Piotr mógłby dziś osadzić choinkę, niech czeka na werandzie.
- A gdzie są ozdoby? Mógłbym je przynieść.
- W piwnicy. Nie, nie przynoś. Dopiero jak choinka stanie. Ale to nie o choinkę idzie, a o samą kolację wigilijną. Kiedy o tym wszystkim myślę, to mi serce staje w poprzek!
- Babciu kochana! Przecież to będą sami swoi. Więc nawet jak coś się nie uda, to i tak nikt nie będzie narzekał, latał po mieście i rozsiewał plotki!
- No tak. No tak. Ale ja i tak nie ogarniam wszystkiego i to mnie dręczy.
- A poza tym dlaczego ma się coś nie udać? Franka to bystra dziewczyna. Babcia przecież dała jej swoją litanię na kartce, obie debatowałyście nad menu, wszystko jest ułożone, zaklepane, prawie wszystkie zakupy zrobione. Będzie dobrze.
- Chciałabym mieć twoją wiarę, chłopcze. Mnie się aż w głowie kręci. Czytam hasła po pięć razy i nie rozumiem... To jest starość. Takie gwałtowne pasmo złych przeczuć i zwątpień. I zła jestem, że jeszcze Edzia z domu wyciągają... Wziął samochód, to przynajmniej pić nie będzie, bo takie spotkania, niby opłatek, a zawsze są suto zakrapiane. Nie lubię tego! A ty jak się czujesz? Ostatnio nic nie mówisz na ten temat.
Kamil nieelegancko przeciągnął się w fotelu.
- Ciągle mocno odczuwam plecy. To już nie jest ból, ale taka „inność”, nie wiem, jak to nazwać. Są jakby obce, nie moje. Nogi już niby w porządku, ale czasem odczuwam ból w lewym udzie, tak jakby w głębi, w kości. A poza tym wszystko dobrze. Zaraz po świętach wracam do Krakowa, moje dziewczyny bardzo o to proszą. A i ja tęsknie za nimi, za salonem, za tamtą atmosferą. U państwa jestem jak u najukochańszej rodziny, ale brak mi salonu, tego gwaru i szumu suszarek... Muszę wrócić. Przed sylwestrem będzie dużo pracy, zawsze tak jest... No i umyśliłem, że otworzę dwa stanowiska męskie. Teraz bardzo mi spadły obroty, może grudzień będzie z lepszym wynikiem. Taką mam przynajmniej nadzieję. Ale nie ma mnie już ponad dwa miesiące, a przecież pańskie oko konia tuczy. Czas wracać. Wypocząłem, nabrałem sił, poprawiło się moje zdrowie. Było mi tu wspaniale. Ale już pora wracać.
- Przywykłam do ciebie. Będzie mi smutno, gdy odjedziesz. Musisz mi obiecać, że będziesz nas częściej odwiedzać, szczególnie, gdy minie zima. I traktuj nas, jak swoją rodzinę. Zrobię herbaty...
- Niech babcia siedzi. To ja zrobię.
Zabrzęczał telefon, więc babcia i tak musiała wstać. Dzwonił Tomek – przyjeżdża jutro wraz z Marysieńką, może ktoś ich odbierze ze stacji? Babcia Stefcia, gdyby była młodsza, pewnie by podskoczyła z radości. Tej wizyty nikt się nie spodziewał! Co za radość!
- Widzi babcia? Jeszcze jedna mądra, rozsądna i pracowita kobieta do pomocy. Będzie dobrze. Będzie bardzo dobrze!
I było dobrze! A cudną niespodziankę zrobiła Zuzanna z Wiednia, przyjeżdżając w wigilijny poranek. Nie spodziewała się tej podróży do Polski, ale ktoś znajomy jechał tu samochodem i namówił Zuzannę. Miała ledwie dzień na załatwienie swoich spraw i spakowanie się. Ale stanęła na progu i mogła radośnie powiedzieć – oto jestem, kochana siostrzyczko. Oto jestem!
Tak gwarnej i radosnej wigilii dawno u Żaków nie było!
Kamil nie zobaczył się ze Staszkiem, bo ten aż do nocy siedział w warsztacie. Na pasterce ledwie się zahaczyli kątem oka, a w same święta nie było jak, nad czym Kamil bardzo ubolewał. Po długich wewnętrznych rozterkach (wypada – nie wypada) Kamil podjechał samochodem pod dom Staszka. W oknie na pięterku było ciemno. Mimo wszystko wysiadł z auta i zadzwonił do drzwi. Otworzył mu mężczyzna podobny do Staszka, Kamil domyślił się, że to Staszka brat.
- Dzień dobry. Kamil Krawiec jestem. Jest może Staszek? Mam parę słów do niego, jeśli można.
- Jest. Proszę wejść. Zimno jest na dworze – mężczyzna podał Kamilowi rękę, ale się nie przedstawił.
- Nie, nie, nie trzeba. Poczekam w samochodzie.
Staszek pojawił się bardzo szybko, cicho zamknął drzwi samochodu i zwracając się całym ciałem w stronę Kamila podał mu rękę. Zatopili się w swoim spojrzeniu. Staszek powoli, z namysłem, położył rękę na ramionach Kamila i delikatnie przytulił go do siebie.
- Jutro rano wyjeżdżam – Kamil powiedział to zdławionym głosem. - Przyjedziesz do mnie?
- Najszybciej, jak to będzie możliwe – gorąco zapewnił Staszek.
- Może uda ci się zostać przez kilka dni?
- Postaram się o wolne. Przejedźmy się teraz. Będę ci mówił, gdzie masz jechać.
Obydwaj chcieli się chociaż przytulić mocniej i pocałować. Z dala od ludzkich spojrzeń.
Stefcia z Markiem wyjechali samochodem do Szwecji, aby być na pogrzebie Kaisy. Tam też mieli spędzić sylwestra. Planowali wrócić tak, aby Stefcia mogła siódmego stycznia stawić się w pracy.
Dobrze im było ze sobą, chociaż pierwsze dni tego bycia razem należały do trudnych. Taka psychiczna szarpanina. Marek początkowo wierzył w swoje siły jako mężczyzny, tymczasem Stefcia okazała się nieugięta. Poddawała się jego pieszczotom, była bardzo namiętna i... nagle stop! Nie mógł przełamać bariery. Było mu bardzo przykro. Nie wiedział, co ma robić. W końcu postanowił nie spać razem ze Stefcią. Nie był przecież masochistą. Pobył u niej w mieszkaniu, wycałował, upieścił i odjeżdżał do siebie. Wydawała się zawiedziona, lecz nadal nie chciała mu się poddać. Nie nalegał więcej. W listopadzie na tydzień wyjechał do Warszawy. Musiał mieć świeże informacje z ministerialnych gabinetów. Po powrocie Stefcia była wyraźnie stęskniona. I nic więcej. Z jednej strony widział, że dziewczyna jest jest w nim zakochana, lecz ten jej upór... Kochał ją i nie chciał stracić.
Do przełomu doszło na początku grudnia. Znów zbierał się do wyjazdu do swego domu, gdy ona poprosiła go, aby został.
- Nie mogę, kochanie. Poddajesz mnie takim torturom, że... Muszę jechać. Być z tobą i nie móc się z tobą kochać, to jest ponad moje siły. Myślałem, że to wytrzymam, ale nie mogę. Dlatego pojadę do siebie. Wsadzę nos w papiery aż po zmęczenie oczu, wtedy jakoś usnę.
- Zostań...
- Czy to znaczy, że zmieniłaś zdanie? - zapytał z nadzieją.
Zamiast odpowiedzi – wtuliła się w jego ramiona i się rozpłakała. Jak miał to rozumieć? - nie wiedział. Tulił ją do siebie, całował delikatnie, a gdy się uspokoiła – jednak wstał.
- Zostań, proszę.
Został. Jednak tej nocy też się nie kochali. Troszkę ją pieścił, troszkę całował. Dużo przytulał. Wydała mu się zrozpaczona i bardzo bezradna. Domyślił się, że walczy sama ze sobą. Chciał, aby przy nim czuła się bezpieczna i szczęśliwa. Nie mógł jej zostawić po tym strasznym płaczu. Do tej pory zdarzało się, że uroniła czasem kilka łez, ale ten płacz był inny. Rozdzierał mu serce.
Rankiem podziękowała mu, że był tak wyrozumiały, troskliwy i czuły, że do niczego jej nie przymuszał. Stala przytulona do niego i cała drżała. A później zacinając się i prawie płacząc, powiedziała, że od tego momentu wszystko się zmienia, że ona zgadza się na wszystko, że będą jak małżeństwo.
Po pracy dostał od Marka duży bukiet róż.
- Ale to ty jesteś moją różą. Najpiękniejszym kwiatem w moim ogrodzie. Kocham cię. Bardzo cię kocham. I tak długo na ciebie czekałem!
Całował ją, a ona zamykała oczy, aby głębiej w sobie czuć wypełniające ją szczęście, aby lepiej zapamiętać tę chwilę, aby ufnie poddawać się euforii, którą Marek tak pięknie w niej wywoływał. Wreszcie byli prawdziwie razem.
Natomiast w Szwecji cały dzień po pogrzebie spędzili z Halvarem. Jego goście natychmiast się rozjechali i Halvar jakoś tak boleśnie został sam. Marek miał okazje poznać oba hotele. Razem zwiedzali zaśnieżone miasto, odwiedzili Kasię w jej lecznicy dla zwierząt. Kolację zjedli w hotelu R&R. I Halvar wprosił się na ich ślub cywilny, który miał być w marcu. Markowi powiedział, że Stefcia jest mu bliższa niż rodzone córki, bo takie z niej ciepło płynie, taka czułość, uwaga, takie zrozumienie sytuacji. Więc dlatego chce być na obu ich ślubach – cywilnym i kościelnym. Czy to będzie bardzo kłopotliwe?
Na pogrzebie były oczywiście dzieci zmarłej Kaisy i Halvara. Stefcia rozmawiała z nimi dość krótko, ale Olof zdążył obiecać, że kiedyś, przy okazji, odwiedzić ją w Polsce.
W czasie tego krótkiego pobytu w Szwecji Stefcia odwiedziła także Sofię i jej chorą mamę Elisabeth. Razem z nią była Dorotka i Marek. Cała trójka zrobiła tu duże zakupy, Stefcia wykupiła niemal wszystkie skórkowe rękawiczki (jedna z nich były przeznaczone dla dyrektora), a Marka zainteresowały drewniane figurki. Dorota zdążyła się domówić z Sofią w sprawie przyjęcia do sprzedaży niewielkich obrazów. Ona też wychodziła z naręczem zakupów.
Zaraz po przyjściu do pracy dyrektor poprosił ją do siebie. Okazało się, że o jedenastej będzie duże spotkanie w salce bankietowej – po długiej chorobie i rekonwalescencji odchodził na emeryturę dotychczasowy zastępca. Miało być przyjęcie dla wszystkich kierowników miejscowych i z terenu, więc niech czasem pani Stefania nie wybiera się w teren i nie rozkłada za dużo papierów. Stefcia dała szefowi przywieziony upominek, rękawiczki pasowały idealnie, a przy tym były brązowe, co go bardzo ucieszyło.
- Jakby miała pani moją rękę ze sobą! Bardzo dziękuję. Są idealne i aż brak mi słów!
Później były dwa torty i inne ciasta, kawa, szampan i troszkę mocniejszego alkoholu, a przede wszystkim podziękowania dla odchodzącego na emeryturę. Dyrektor wygłosił piękną mowę, wręczył dyplom, ktoś inny podał starszemu panu kwiaty, ktoś dalszy upominki od załogi – rower i lornetkę.
- Życie nie lubi próżni, dlatego przedstawiam państwu nowego zastępcę. Jest nim pani Stefania Żak – po chwili zamieszania oświadczył dyrektor.
Zerwała się burza oklasków!
Dla niej też był bukiet kwiatów.
Stefci zaparło dech w piersiach. Tego się nie spodziewała. Tym bardziej, że Marek twierdził, iż taka nominacja jest niemożliwa choćby dlatego, że Stefcia nie należy do żadnej partii.
- Pani gabinet już jest gotowy – może się tam pani wprowadzić w każdej chwili. Najlepiej od razu. - Szepnął jej dyrektor do ucha.
W domu Stefcia miała wrażenie, że Marek jest bardziej szczęśliwy od niej. Nie pozwolił jej zatelefonować do Wierzbiny.
- Zorganizuję przyjęcie w restauracji i wtedy im powiemy – oświadczył, a ona się zgodziła. - Zaproś dyrektora wraz z żoną.
- Czy to wypada?
- Jeśli on uzna, że nie wypada, to ci najwyżej odmówi.
Jednak nie odmówił.
I na przyjęciu byli wszyscy Żakowie, w tym Piotr z Małgosią, a Hubert przywiózł nawet swoją dziewczynę, Konstancję. Prócz tego był jeszcze Kamil.
Na początku lutego Marek znów pojechał na kilka dni do Warszawy. Dzwonił do Stefci każdego wieczoru (zresztą głównie dlatego na tych kilka dni przeniosła się do jego domu), aż któregoś niestety - nie zadzwonił. Pomyślała, że jakieś biznesowe spotkanie musiało się przeciągnąć. W ogóle nie miała złych przeczuć. Tymczasem nagły atak serca w kuluarach sejmowych spowodował, że znalazł się w szpitalu. Nikt nie pomyślał o tym, by zawiadomić narzeczoną, chociaż pamiętano, by przedłużyć mu pobyt w hotelu. Na drugi dzień, a właściwie wieczorem, Stefcia zadzwoniła do hotelu i dowiedziała się, że Marek jest w szpitalu, lecz nie wiedziano w którym. Nie wiedziała, co robić. Pomimo późnej pory zadzwoniła do domu do swego dyrektora, przedstawiła sytuację, poprosiła o kilka dni urlopu i pierwszym pociągiem pojechała do Warszawy. Zdążyła zatelefonować do stryja Beli. Już z Warszawy zadzwoniła do Kamila z prośbą o zajęcie się ogrzewaniem domu. Dobrze, że pamiętała o skrytce na klucze. Marek miał zainstalować ogrzewanie gazowe, ale ciągle coś stawało na przeszkodzie. Tymczasem temperatura spadła poniżej minus dziesięciu stopni.
To była wyjątkowo okropna podróż. Ale już jedną taką miała za sobą – tę pierwszą do Włoch... Teraz jechała, a myśli jej się rwały i serce łomotało. Nie wiedziała, że Marek ma chore serce, nie zdążył jej o tym powiedzieć. Może i dobrze, bo i tak jechała bardzo, bardzo niespokojna.
Ze stryjem Belą była umówiona pod hotelem Marka. A stryj natychmiast wziął sprawy w swoje ręce.


c.d.n.
fot. włąsne

sobota, 20 maja 2023

STEFCIA Z WIERZBINY - tom iii - cz.21.


 
STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.21. - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 21.

Stefcia z Markiem mieli odjechać do Krakowa zaraz po późnym śniadaniu, ale proboszcz, zbierając pieniądze na tacę, pochylił się do Edwarda i zapytał, czy może się wprosić na obiad. Żak przytaknął i zapytał, o której godzinie by księdzu odpowiadało. Usłyszał, że zaraz po sumie. Babcia, gdyby mogła, zazgrzytałaby zębami. W tej sytuacji Stefcia była babci potrzebna w kuchni, tym bardziej, że Franka miała wolne. Ale podeszła do Żaków po mszy świętej na chwilę rozmowy, usłyszawszy, że proboszcz się wprosił, oznajmiła, że za godzinę przyjdzie i pomoże. Trzeba było uszykować coś świeżego, a nie zadowalać się resztkami z dwóch minionych dni.
- Czego on może chcieć? - zastanawiał się Edward. O ile z wcześniejszymi proboszczami utrzymywał dobre kontakty towarzyskie, o tyle z tym nie było żadnej zażyłości.
Okazało się, że proboszcz odwiedza co znamienitszych obywateli miasteczka, wpraszając się na niedzielny obiad po to, by się lepiej zaznajomić. Przynajmniej tak powiedział po powitaniu. Wkrótce z rozmowy wynikło, że jest zainteresowany dostawą kwiatów do kościoła. Na to Piotrek odpowiedział doskonale naśladując głos Beli i jego styl:
- Nie załatwiam żadnych interesów w niedzielę, proszę księdza dobrodzieja. O takich sprawach, szczególnie finansowych, możemy rozmawiać w dzień powszedni, proszę księdza dobrodzieja. Niech dobrodziej przyśle do mnie upoważnioną osobę, to sprawę załatwimy. Dostarczam kwiaty kilku parafiom, więc wiem, jak się to robi, nie będzie żadnych trudności. Lepiej by było, by ta osoba umówiła się ze mną telefonicznie, bo bywam także w Karolince, więc lepiej spotkanie wcześniej umówić. A rachunek wystawiam raz w miesiącu, chyba że ksiądz dobrodziej życzy sobie inaczej.
Proboszcz patrzył na Piotra z niedowierzaniem.
- To biedna parafia, nie możemy płacić obficie!
- Sądząc po aucie księdza dobrodzieja wcale nie jest taka biedna – odparował Piotr. - Ale dziś o pieniądzach nie chcę i nie będę rozmawiać.
Od tego momentu rozmowa stała się wymuszona, trudna. Marek i Stefcia zjedli w milczeniu, a później pomogli pozbierać ze stołu naczynia. Franka podała kawę i cisto. Proboszcz już nie zabawił długo. Po jego wyjściu Edward powiedział, że riposta Piotra była wspaniała. Jednakże młodzi pamiętali, że niedługo będą dawać na zapowiedzi i kto wie, jak się wtedy proboszczulo im „oddziękuje”... Przy okazji dowiedzieli się, jakie dokumenty są potrzebne – odpowiednie zaświadczenia z ich krakowskich parafii. Teraz jednak jak najszybciej odjechali do Krakowa. Droga była ciężka, bo rozpadał się gęsty, bardzo ulewny deszcz. Wycieraczki ledwie nadążały. Jednak ruch na drodze na razie był niewielki, auta zagęściły się dopiero pod Krakowem. Młodzi już wcześniej ustalili, że najpierw jadą do Stefci, potem sam Marek odwiedzi Kamila, wreszcie pojadą do domu Marka.
- Nie wiem, czy pojedziemy do ciebie. Pada tak strasznie, że lepiej siedzieć w domu. Ale i tak będę czekać na wiadomości o Kamilu, więc przybywaj jak najszybciej.
I rzeczywiście w tym dniu do Marka nie pojechali. Gdyby nie to, że musiał wykonać kilka telefonów – Marek zostałby u Stefci na noc. Ale gdy się musi...
Następnego dnia do Stefci do banku dotarł ojciec Grześka – pan Wiśniewski. Przyniósł jej grubą i dużą szarą kopertę.
- Grześ powiedział, że to może być pomocne przy jakimś egzaminie – oznajmił Stefci.
Poczęstowała starszego pana herbatą i zaczęła wypytywać o Grzesia. Zajrzał do nich dyrektor. Wcześniej nie znał ojca Grzegorza. Zażyczył sobie od Stefci herbatę i przegadali we trójkę dobre dwie godziny. Bardzo mile spędzony czas... w pracy.
Po ich wyjściu Stefcia przejrzała zawartość koperty i prawie natychmiast zadzwoniła do Ryszarda oraz Ilony i Moniki. Zaprosiła ich do siebie na popołudnie, a sama pogrążyła się w materiałach z koperty. Egzamin miał być w połowie listopada. Do Stefci dotarł także Marek i razem toczyli rozmowy o bankowych sprawach.
- Siódmy punkt jest już nieaktualny – stwierdził w pewnym momencie Marek.
Omawiali punkt po punkcie, pili herbatę i przegryzali ciasteczkami przyniesionymi przez kobiety. Ryszard patrzył na ciasteczka łakomym wzrokiem, w końcu zjadł dwa, lecz na tym poprzestał. Dalej chudł, chociaż już nie tak gwałtownie. Powiedział, że od grudnia rozpocznie „kurczakową dietę”, już to uzgodnił z żoną, a ona cieszy się, że są postępy.
Na drugi dzień rano zadzwoniła babcia z pytaniem, jak się czuje Kamil. I z poleceniem - „przywieźcie go do nas na długi pobyt”. Jednak Marek jakoś nie potrafił Kamila przekonać. Babcia Stefania zagroziła, że sama po Kamila przyjedzie. I dopiero wtedy Kamil ustąpił. To już był początek grudnia – zimno, ciemno, ponuro. Często padał deszcz lub deszcz ze śniegiem. Kamila osłuchał lekarz z Wierzbiny, „źle nie jest, a dobrze – wcale” - orzekł. Namawiał Kamila na kilka dni w szpitalu, aby porobić dokładne badania i pod takimi mocnymi naciskami Kamil uległ. Cztery dni na badania wystarczyły, a potem babcia zaczęła go rozpieszczać tak, że aż Piotr był zazdrosny. Do świąt zdążył przyjąć trzy serię różnych zastrzyków, wstawić zęby (a to było w jego przekonaniu najważniejsze), poddać się rękom rehabilitanta i każdego dnia chodzić na spacery, zaczynając od piętnastu minut na dworze.
A Franka była Kamilem zauroczona!
Nikt nie miał odwagi powiedzieć jej, że mężczyzna ma inną orientację.
Sam Kamil dostrzegał to zainteresowanie Franki, ale ani jej nie zachęcał, ani jej nie odrzucał.
Na krótko przed świętami zakończyła się wreszcie kontrola w spółdzielni Edwarda. Znalezione nieprawidłowości były nieznaczne, na tyle miałkie, że obeszło się bez nagan i pokrzykiwań. Żakowie odżyli. Jednakże sam Edward w głębi duszy czekał, co będzie następne. Jakoś nie wierzył, że na tym sprawa gnębienia go się zakończy.
Stefcię listem poleconym zawiadomiono, że zdała egzamin z wynikiem dziewięćdziesięciu ośmiu punktów na sto możliwych. Ryszard i Ilona mieli o dwa punkty mniej. Słabiej wypadła Monika, ale to chyba głównie dlatego, że w dniu egzaminu była chora, z wysoką temperaturą.
- Jednak nie licz na awans – Marek pokręcił ze smutkiem głową.
- Prawdę mówiąc nie liczyłam. Jednak powiedz mi, dlaczego tak sądzisz?
- Bo nie należysz do żadnej partii.
- No i trudno. Dla kariery się nie zapiszę.
- Zostaniesz moją asystentką.
- A dlaczego nie wspólniczką? Na asystentkę się nie zgadzam.
- Wspólniczką zostaniesz za trzy lata.
- Gruszki na wierzbie! Myślisz, że bez ciebie nie rozkręcę własnego biznesu?
- Wiem, że będziesz umiała to zrobić. Ale poczekaj. Najpierw zajmiemy się robieniem i odchowywaniem dzieci.
Obydwoje zanosili się śmiechem.
Od początku narzeczeństwa, nawet w Wierzbinie, spali w pokoju Stefci. Ona uważała, że nie powinni, ale Marek bez jej aprobaty i wiedzy poszedł do Edwarda. Odbyli bardzo krótką, męską rozmowę.
- Panie Edwardzie. Bardzo długo czekałem na Stefcię. Całą wieczność. I chcę panu zakomunikować, że od dziś jesteśmy nie rozłączni. A to oznacza, że będziemy razem spali. Proszę się na ten fakt nie oburzać i nie buntować, nie robić ani córce, ani mnie przykrości.
- Jesteście dorośli. Bardzo dorośli. Nie będę się do was wtrącał. Róbcie, jak chcecie. Ale bądźcie w tym wszystkim rozsądni. Nie chcę, aby na waszym ślubie Stefcia obnosiła się z zaawansowaną ciążą. Tak. Jeszcze raz proszę was o rozsądek.
- Dziękuję.
I tyle było rozmowy.
Spanie razem nie oznaczało współżycia seksualnego, bo tu Stefcia okazała się nieugięta. Nie – i już! Wprawdzie Marek przeniósł swoje rzeczy do jej pokoju w Wierzbinie, na co Stefcia uniosła wysoko brwi, a później spokojnie czekała na jego wyjaśnienia.
- Mam nadzieję, że aprobujesz to, iż teraz jesteśmy nierozdzielni – powiedział siadając obok niej i całując w policzek oraz w rękę.
- To nie będzie dla ciebie łatwe – odpowiedziała z uśmiechem.
- Co masz na myśli?
- Zapomnij o seksie. Nie będę z tobą spać przed ślubem.
- Nie żartuj.
- Nie żartuję.
- Ale dlaczego? - dociekał niespokojnie.
- Nie i już! Takie mam zasady.
Marek zalał ją potokiem słów, które miały przekonać do zmiany decyzji, ale była nieugięta.
- A gdybyśmy byli chociaż po ślubie cywilnym? - zapytał z nadzieją.
- Wtedy bym się zastanowiła. A teraz myślę, że bycie w jednym łóżku ze mną może być dla ciebie zbyt trudne.
- Zobaczymy...
- Pamiętaj, że to ty nie możesz dopuścić do tego... ostatecznego, nawet gdybym ja chciała. To ty jesteś mężczyzną. Nie zawiedź mnie.
- Czy ty musisz stawiać takie bariery przede mną? - jęknął zawiedziony.
- Marku, ja jeszcze nigdy nie byłam w taki sposób z mężczyzną... Pamiętaj o tym.
Wpatrzył się w oczy Stefci, bo jakby nie do końca rozumiał, co powiedziała. A później przytulił i zanurzył twarz w jej włosach. To co usłyszał, wydało mu się niewiarygodne. Ale niespodzianka!
Kamil po przyjeździe do Wierzbiny ledwie się trzymał na nogach. Podróż go bardzo zmęczyła, chociaż Marek starał się jechać tak, by było jak najmniej wstrząsów, gwałtownych hamowań i zero przeciążeń na łukach drogi.
Przywitał się ze wszystkimi, długo pozostał w uścisku babci Stefci, wypił herbatę zrobioną przez Frankę, zjadł kawałek ciasta i zaraz się położył w pokoju na dole, który na czas pobytu stał się jego pokojem. Pierwsze dni były dla niego bardzo trudne, ale jakoś to przebrnął, leki i masaże robiły swoje, zaczął na krótko wychodzić z domu. Aura była nieciekawa, na szczęście nie było oblodzenia. Lubił stawać na szczycie schodów i, oparty o barierkę, przyglądać się kręcącym się ludziom, podjeżdżającym po towar samochodom. Odkłaniał się na „dzień dobry”, zawsze odpowiadał, gdy ktoś do niego zagadał. Tu coś się działo. Nareszcie nie był zamknięty w swoich pokojach. Jego myśli zmieniły kierunek. Poczuł się pewniej, gdy wreszcie uzupełniono mu uzębienie i choć początkowo trudno mu było gryźć – mógł się uśmiechać i bardziej rezolutnie odpowiadać na zaczepki kręcących się po podwórku mężczyzn. Owszem, zauważył też częste spojrzenia Franki, ale nie wiedział, jak ma na nie odpowiadać. Najchętniej od razu objaśnił by ją, że jest gejem, ale w domu Żaków nie wchodziło to w rachubę. Zresztą lubił dziewczynę i było mu miło, że tak chętnie go obsługuje, utrzymuje pokój w czystości, często pyta, czy mu czegoś nie potrzeba. Mimo wszystko czuł się samotny i opuszczony. Ale miał nadzieję, że już w styczniu wróci do pracy. Marek przywiózł mu „fryzjerski kuferek”, a Kamil wierzył, że da rady zadbać o włosy wszystkich pań w tym domu. Jednak nadal ręce miał słabe, nie dał rady trzymać je wysoko w górze.
Dużo rozmawiał z babcią. Oboje starali się, by te rozmowy nie miały dodatkowych świadków. Kamil opowiedział swoje losy od chwili, gdy matka wygoniła go z domu. Zobaczyła, jak się całuje z chłopakiem i już nie było zmiłuj się. Tułał się od kolegi do kolegi, ale to było bardzo uciążliwe. Nie miał pieniędzy, nie zarabiał przecież. Koledzy dokarmiali go w szkole. Taki Henio Łuczak każdego dnia przynosił mu kilka kanapek. Wystarczało nawet na kolację. Mimo wszystko to było nie do wytrzymania. Zdarły mu się buty, nie miał kurtki na zimę... A jednak jakoś zimę przebiedował, aż mu – też koledzy – załatwili spanie w altance na działce jakiegoś starego małżeństwa. Pomagał staruszkom. Jeśli tylko miał czas pielił im zagonki z marchewką i innymi warzywami. Częstowali go ogórkami i pomidorami. Ale szła zima, a altanka nie była ogrzewana. W końcu września już nawet mycie było problematyczne, takie w zimnej wodzie, którą słoikiem wylewał sobie na głowę.
Któregoś cieplejszego dnia w pobliżu, przy głównej dróżce, siedząc wprost na trawie, odpoczywał jakiś starszy pan. Zagadał do Kamila, Kamil pomógł mu się podnieść i zaprowadził do „swojej” altanki, by dać mu kubek wody. Starszy pan był bardzo zmęczony, ledwie powłóczył nogami, a miał ze sobą ciężką torbę pełną warzyw. Kamil go odprowadził, zaniósł torbę. Później odwiedzał od czasu do czasu przynosząc warzywa i owoce, jeśli przypadkiem ktoś go obdarował. Mężczyzna, Janusz Klimontowicz, zaproponował mu wspólne zamieszkanie. Jego chatka była mizerna, ale miała bieżącą zimną wodę, natomiast ubikacja była na dworze, taka budka z desek. Kamil przystał, bo to był ratunek przed zimą. Koledzy wprawdzie „zorganizowali” mu zimowe przechodzone buty, nawet sweter i ciepłą kurtkę, ale nie mogli zorganizować ciepłego łóżka. Domek miał tylko jeden pokój i kuchnię. Był jeszcze stryszek i niewielka piwnica. Pan Janusz nie miał lodówki, ale pralkę miał. To był całkiem szczęśliwy rok, tym bardziej, że Kamil zapytał swoich staruszków od działki, czy mogą mu odsprzedać stary rower, który stał w kącie altanki, zakurzony i mocno pordzewiały, a nawet bez powietrza w dętkach. Usłyszał, że może go wziąć bez żadnej zapłaty, bo to ruina i tylko zagraca kąt. Pan Janusz bardzo się ucieszył z roweru. Pewnie ze dwa tygodnie doprowadzał go do porządku, na końcu nawet odmalował.
- Pani pewnie wie, co to jest prycza... - opowiadał Kamil babci Stefci. - Pan Janusz zbił mi taką z desek, z jakichś starych szmat uszył w ręku siennik, wypełnił go jakąś trawą czy sianem, nie wiem dokładnie, i to było moje posłanie. Moi niezawodni przyjaciele i tu postarali się pomóc. Przed Bożym Narodzeniem przydźwigali w kilku jakąś starą wersalkę, wysiedzianą i z dziurami, ale lepszą od tej mojej pryczy. Ktoś przyniósł starą poduszkę, ktoś inny nawet kołdrę... Tych podarunków było bardzo dużo. Była taka Krysia czarnulka, ona przynosiła nam czerstwy chleb. Pan Janusz, a później już i ja, odgrzewaliśmy ten chleb na patelni i było prima jedzenie. Mówię pan Janusz, ale zacząłem go nazywać wujkiem Januszem. Rodzony wujek nie był by dla mnie taki dobry, jak on był. Ta jego troska o mnie była nadzwyczajna. Lubił gdy do mnie przychodzili koledzy, ale nie pozwalał na palenie papierosów w domu, a jeśli przynosili piwo – to tylko po jednym na głowę. Żeby nikt nie mówił, że ma u siebie melinę i chłopaków rozpija. Bardzo był na tym punkcie uczulony. Właściwie moje najlepsze lata to są przy boku wujka, choć wcale nie miałem pieniędzy. Już wtedy strzygłem chłopaków, ale nie miałem dobrego sprzętu, nie tylko lusterka, nożyczek, grzebieni. Koledzy to wszystko gdzieś zdobyli, a ja na wszelki wypadek nie pytałem, skąd mają takie fantastyczne nożyczki. Prawdopodobnie były kradzione, bo to był bardzo drogi sprzęt.
- A rodzice nigdy się o ciebie nie dowiadywali? Przecież znali twoich kolegów, nie pytali ich o ciebie?
- Nie. Przynajmniej nikt mi o tym nic nie powiedział. Bywało, że spotykałem ich na ulicy, nie za często, ale jednak... Uciekałem. Jeśli tylko zobaczyłem wcześniej, to robiłem w tył zwrot, albo uciekałem do jakiegoś sklepu lub bramy. Za dużo było we mnie goryczy. Nie mogłem z nimi rozmawiać. Natomiast mój chrzestny ojciec kilka razy przekazał mi przez kolegę, takiego Zbysia, niewielkie kwoty. Niby nic, ale jednak... To był jeszcze ten czas, kiedy musiałem kupować zeszyty i książki. Dużo później, gdy już byłem fryzjerem, przekazał mi znaczącą w moim budżecie kwotę. Przyszedł do mojego pseudo zakładziku, ostrzygłem go, a on mi na stoliczku zostawił kopertę.
- Ale przecież jakoś się rozkręciłeś! Dorobiłeś! Stanąłeś na nogi.
- Ktoś z góry nade mną czuwał. Wiele rzeczy pojawiało się w odpowiednim momencie, idealnie wpasowywało się w moje życie. Czasem nawet jedno zdanie usłyszane gdzieś przypadkiem otwierało przede mną nowe możliwości, ułatwiało życie, otwierało drzwi, o których nawet nie wiedziałem, że istnieją. Pierwsza klitka, która była namiastką zakładu fryzjerskiego. A obok drzwi do sklepu mięsnego, gdzie kobiety stały w wielogodzinnych kolejkach. Dzięki temu miałem całe mnóstwo klientek – ale kobiet. Musiałem szybko nauczyć się dbać o ich włosy, by chciały do mnie wracać. I tylko do mnie... Tak... Tak się to zaczęło... Kursy, szkolenia, podpowiedzi zaprzyjaźnionych fryzjerów... Fryzjerskie egzaminy... Bez życzliwych ludzi pewnie bym nie dotrwał. Był taki okres, że już miałem myśli samobójcze. I jakoś poszło. Dużo mi pomógł wujek Janusz. I mój chrzestny też.
- A jak poznałeś Marka?
- O, to było dużo później. Miałem już obecne studio. Przyszedł tam ze swoją dziewczyną i czekał, aż ktoś zadba o jej włosy. Zrobiłem mu kawę. Namówiłem na strzyżenie. Był bardzo zadowolony i zaczął do mnie wracać. Nawet nie wiem kiedy ta znajomość przerodziła się w przyjaźń. Stało się to jakby mimochodem. I trwa. Marek to bardzo dobry człowiek. BARDZO!
- Oby byli szczęśliwi – on i Stefcia. A twoi rodzice... Do dziś się z nimi nie spotykasz?
- Ciężko mi o tym opowiadać... Może innym razem.
- To ja ci coś z innej beczki powiem. Nasza Franka chyba się w tobie zakochała.
- Tak i mnie się wydawało, że coś za bardzo się o mnie troszczy... Doprawdy nie wiem, co z tym fantem zrobić. W Krakowie bym powiedział, że jestem gejem... Jednak nie w Wierzbinie. Nie chcę, aby się to rozniosło. Dziękuję, babciu Stefciu. Pomyślę, jak z tego wybrnąć. Ale łatwo nie będzie... Tak bardzo nie chciałbym robić jej przykrości... To taka dobra i życzliwa duszka... Gdyby tak zakochała się w kimś innym... Ale po nią czasem przyjeżdża jakiś chłopak. To brat czy sympatia?
- Prawdę powiedziawszy nawet nie wiem. Zapytam ją. Ostatnio jakby częściej przyjeżdżał, ale może to ta pogoda...
Kamil też teraz częściej wychodził na schody gdy zbliżała się pora wyjścia Franki. Stawał na szczycie schodów oparty o barierkę. Chłopak przyjeżdżający po Frankę zawsze machał do niego ręką, nie wysiadał z samochodu. Czasem palił papierosa. Samochód miał lichy – starą rozsypującą się warszawę, ale... zawsze to dach nad głową. A Franka wychodząc poklepywała Kamila po ramieniu, uśmiechała się i życzyła miłego wieczoru.
Na krótko przed świętami chłopak z samochodu jednak wysiadł.
- Cześć! Jak ci się mieszka w Wierzbinie? - zapytał wyjmując papierosa. Po chwili podszedł i podał Kamilowi rękę. Bez rękawiczki.
- Dziękuję. Jestem bardzo zadowolony.
Dotyk ręki chłopaka wydał się Kamilowi bardzo miły.
- Jestem Staszek – przedstawił się z uśmiechem mężczyzna.
- A ja mam na imię Kamil – odpowiedział spokojnie. Zakłuło mu serce na wspomnienie Staszka, tego z Krakowa. Nie lubił zapachu papierosów. Dobrze, że u Żaków nikt nie palił. Niektórzy koledzy Piotra palili, ale wychodzili zapalić na zewnątrz.
- Ty tu na stałe, czy tylko na wywczasy? - dociekał Staszek pstrykając zapalniczką. Następnie mocno się zaciągnął.
- Reperuję swoje zdrowie. Mam nadzieję, że wrócę do Krakowa już całkiem niedługo. Pewnie na początku stycznia, o ile tylko babcia mnie wypuści.
- Wspaniała rodzina.
- O tak. To wyjątkowi ludzie.
Z domu wyszła Franka.
- Do jutra, Kamilu. Jutro też tu będę – powiedział nowy znajomy.
- Do jutra.
Uścisnęli sobie dłonie, przedłużając uścisk o jedną sekundę więcej, niż to było konieczne. Kamil patrzył w ślad za odjeżdżającymi. Nie pamiętał, czy Franka poklepała go po ramieniu. Za to zapamiętał piękny błękit oczu Staszka. Teraz serce biło mu nieco szybciej niż zwykle.
„Nie w Wierzbinie! Tylko nie w Wierzbinie!”.
Jednak na drugi dzień czarna warszawa nie podjechała pod dom Żaków. Po południu zrobiła się straszna zadymka, zacinał północny wiatr i sypało, kręciło śniegiem.
- Jak ty dziecko pójdziesz w taką pogodę – martwiła się babcia. - Zaczekaj, może Piotrek przyjedzie, to cię odwiezie.
- Oj, pani Stefanio! Dam radę. Najwyżej dziś będę robić za bałwanka – śmiałą się Franka. - W końcu nie mam aż tak daleko!
- A co się mogło stać, że nie przyjechał? - zaciekawił się Kamil. Bardzo chciał znać powód.
- Stachu robi w warsztacie samochodowym Czajkowskiego. Widocznie jest do zrobienia jakieś auto, pan wie, „na wczoraj”. To się czasami zdarza, a już szczególnie przed świętami. Któregoś razu robili do drugiej w nocy, bo właściciel auta bardzo prosił, niemal błagał, żebrał. Musiał gdzieś jechać na pogrzeb, czy coś. A mu nagle się samochód rozsypał. Tak już jest z samochodami... Dobra, to ja lecę. Jutro będę koło dziesiątej, bo i mamie muszę trochę pomóc. Ale tu u państwa już wszystkie stare sprawy załatwione... Jak dobrze, że okna zdążyłam pomyć przy znośnej pogodzie, prawda? Jutro tak na świeżo ogarnę obie łazienki i wyprasuję ten wielki świąteczny obrus. On niby wyprasowany, ale ja nie lubię, jak są na obrusie te kanty po złożeniu. A może na obrus to jeszcze za wcześnie, jak pani myśli? Do widzenia państwu. Do jutra.
Paplanina Franki rzuciła światło na nieobecność Staszka i Kamil się uspokoił. On też czasem czesał klientki po godzinach. Różnie w życiu bywa.
Razem z babcią wypili po herbacie i Kamil poszedł do siebie odpoczywać. Wprawdzie przymknął powieki, ale w wyobraźni wciąż widział niebieskie oczy Staszka. Żałował, że nie zna jego zapachu...


c.d.n.
fot. własne

sobota, 13 maja 2023

STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.20.

STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 20.

Na dzień Wszystkich Świętych obydwoje z Markiem pojechali do Wierzbiny. Wcześniej odwiedzili znajome groby w Krakowie. A do Wierzbiny Stefcia znów wiozła dwie gęsi, pasztety i mnóstwo pierogów. Jednak babcia ją zaskoczyła – wynajęła do pomocy młodą sąsiadkę swojej koleżanki, Stasi Zambrowskiej. Dziewczyna miała na imię Franciszka, była doskonale obeznana z kuchnią (po szkole gastronomicznej) i „prędka”, chociaż owa „prędkość” nie specjalnie się babci podobała.
- Wyrzucili ją z pracy – opowiadała babcia. - Kierowniczka zrobiła manko, a obciążono wszystkie cztery pracownice. A Franię, jako że miała najmniejszy staż, w ogóle wyrzucono z pracy. Tak na zbity pysk. I jeszcze wszystkie to manko musiały solidarnie spłacić, choć wszystkie wiedziały, że to kierowniczka... Przez całe lato jak tylko przyszły do niej wnuki dawała im pieniądze na lody, na ciastka, na przyjemności. A brała z kasy! Bezczelność ludzka nie zna granic! I Frania siedziała w domu i płakała. Jak mi Stasia powiedziała, kazałam dziewczynie przyjść. Pogadałyśmy i została u nas na próbę, na razie do końca grudnia, a potem się zobaczy.
- A ja uważam – wtrącił się Marek – że to już czas najwyższy odciążyć moją narzeczoną. Dobrze się stało z tą dziewczyną, że pani ją przyjęła. Nie chcę, aby Stefcia przyjeżdżała do domu jak na ciężkie roboty, a na odpoczynek. Ona dość się napracuje w Krakowie. Tu ma się spotkać z bliskimi, pospacerować, porozmawiać, cieszyć się życiem. Myślę też, że nie będziemy przyjeżdżać co tydzień, bo chcę użyć ze Stefcią innego życia, chodzić do teatru i do kina, bywać w restauracjach, spotykać przyjaciół.
- Nie zabieraj nam Stefci!
- Ależ ja nie zabieram, tylko zmieniam reguły gry. Stefcia ma mieć czas dla siebie i na swoje przyjemności. Nie chcę, aby stała nad garnkami albo nad żelazkiem.
Postawa Marka zmąciła babci spokój, ale Edward przyznał mu rację.
- Też bym nie chciał, by moja dziewczyna ciężko pracowała. Widać, że Marek się troszczy o narzeczoną. I bardzo dobrze.
A na drugi dzień była bardzo miła niespodzianka:
Żakowie właśnie wrócili z cmentarza. Ojciec rozpalał w kominku, a Piotrek poszedł wynieść popiół, babcia konferowała z Franią. Stefcia wraz z Markiem szykowała kawę, herbatę i ciasto. Marek już czuł się domownikiem w Wierzbinie.
Wtem od drzwi wejściowych Piotr głośno zawołał:
- Gości prowadzę!
Weszli kolejno Iga, Aleksander i, na końcu, David.
W przedpokoju, a potem w salonie, aż się zakotłowało. Trójka młodych przyjechała bez zapowiedzi. Uściskom i buziakom nie było końca. Iga mówiła, że przyjechali tylko na kawę, ale babcia nie dała jej obstawać przy tym postanowieniu. Teraz kawa, a potem obiad – mówiła szczęśliwa, bo bardzo lubiła gości. David rozglądał się ciekawie – to jest królestwo Steffi! Chciał wszystko zobaczyć, poznać i zapamiętać. To otoczenie ukształtowało jego przyjaciółkę. W trakcie rozmowy okazało się, że Iga i David są w podróży poślubnej po Polsce. Były gratulacje i wiwaty. Później, w „szeptanej” rozmowie David w Stefci pokoju przyznał się, że pokochał Igę od pierwszego wejrzenia, ale był wtedy w związku, więc trzymał wszystko w tajemnicy. Z biegiem czasu, gdy lepiej Igę poznawał, uznał, że to strasznie postrzelone dziewczę, nie dla niego. Jednak wyplątał się z poprzedniego związku i czekał na dalszy rozwój sytuacji. Był szczęśliwy, gdy Steffi zgarnęła Igę do Hotelu R&R, ale okazało się, że wszedł mu w paradę ten nowy księgowy. Mimo wszystko praca z Igą stanowiła dla niego przyjemność, choć nie raz serce mu wtedy krwawiło. A najbardziej, gdy Iga znalazła sobie inną pracę. Wtedy stracił nadzieję. Wiedział, że Igi nie może, a nawet nie umie, przywiązać do siebie. Nie mówił jej o swoim uczuciu. Czekał. Z drugiej strony uważał, że Iga może nigdy go nie zechcieć, bo w końcu nie jest już taki młody. Pomógł mu Halvar. Odnalazł Igę i przyszedł z nią na obiad do hotelowej restauracji. David odważył się wtedy zapytać, czy Iga choć trochę za nim tęskniła. I tak się to zaczęło. Gdy Halvar dowiedział się, że David i Iga wzięli ślub, ponownie zaproponował Idze pracę. I od stycznia Iga wraca do hotelu – to już postanowione.
- A dlaczego ja o waszym ślubie dowiaduję się tak późno?
- Jakie późno! Jesteśmy małżeństwem dopiero od dwóch tygodni. A sama uroczystość była najskromniejsza z możliwych! Był Wiktor z Grazy i mój kuzyn z żoną. Mamy tylko ślub cywilny. Iga nie chce się wiązać przed ołtarzem. Jej rodzice są tym wszystkim oburzeni, bo o ślubie dowiedzieli się dopiero po naszym przyjeździe, gdy Iga powiedziała im „A teraz poznajcie mego męża”. No i jeszcze to, że Iga nie chce ślubu kościelnego... Na szczęście Aleksander robi dla nas dobrą robotę, przekonał już ojca, teraz walczy z szanowną mamusią. Będzie dobrze.
- Polubili cię?
- Właśnie takie odniosłem wrażenie.
- Życzę wam dużo, dużo szczęścia i powodzenia we wszystkim!
Później Stefcia wypytywała Davida o Kaisę i Halvara. Nie było żadnej nadziei na poprawę zdrowia Kaisy. Natomiast Halvar przyzwyczajał się do zmian. Już wcześniej sprzedał Hotel pod Różą, miał zamiar sprzedać dom i przeprowadzić się do apartamentu w Hotelu R&R, jakiegoś małego, dwupokojowego. W ogóle zastanawia się nad wyjazdem na stałe gdzieś na ciepłe wyspy. Syn mu to odradza. Halvar często mówi, że chce przyjechać do Polski, ale chyba nie bardzo ma odwagę.
- Musiałabyś go jakoś zachęcić – powiedział David. - Nie musisz się śpieszyć. To nie będzie wcześniej, niż na wiosnę.
- Jeśli Kaisa umrze, to przyjadę na pogrzeb. Tak bym przynajmniej chciała. Trzymaj dla mnie jakiś pokój. Wtedy porozmawiam z Halvarem. Mogłabym zabrać go do Polski nawet na kilka miesięcy. Marek ma obszerny dom w Krakowie. Pokazałabym mu kilka innych ciekawych miejsc w Polsce. Nasze góry, nasze Mazury, Warszawę i nie wiem, co tam jeszcze, trzeba się będzie nad tym zastanowić. Lubię Halvara... Jak on się w ogóle czyje? Bardzo się postarzał? Dawno go nie widziałam.
- Po nim w ogóle nie znać upływu czasu, choć choroba Kaisy wyraźnie go przygnębia.
- A wy jak się urządziliście? Gdzie mieszkacie?
- Na razie w twoim dawnym apartamencie, ale generalnie mi to nie odpowiada. Nie chcę być wciąż w hotelu. Tam pracuję. Rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć. Ale jeszcze nie wiem, jak będzie, bo Iga ma tu najwięcej do powiedzenia. Chciałem zabrać ją na tydzień do Paryża, ale ona powiedziała, że jesienna chlapa to nie jest dobry moment.
- Dobrze wam razem? Jesteś szczęśliwy?
- Tak. Bardzo. Iga już się wyszumiała i teraz będzie dobrą, lojalną żoną.
- Chyba ważniejsza jest miłość!
- Nie mam wątpliwości co do tego, że mnie pokochała. Wiesz, Polki, jako żony, są zupełnie inne od Szwedek. Iga się o mnie troszczy tak, jak dotąd nikt się nie troszczył. Dba o mnie. Mam wrażenie, że pamięta o mnie w każdej chwili. Jakby chciała wynagrodzić mi ten nasz stracony czas. Jestem naprawdę bardzo szczęśliwy. Dobrze, że tak spokojnie na nią czekałem. Na jej miłość. Tak, jestem niewyobrażalnie szczęśliwy. A ten rudy pan to twój chłopak?
- Więcej, niż chłopak. Narzeczony. Właśnie niedawno się zaręczyliśmy i planujemy ślub w czerwcu.
- To wspaniale! Gratuluję! Dużo czasu upłynęło od śmierci Liama. Myślałem, że już się nie doczekam twego nowego związku. Aleksander chyba jest pod twoim urokiem, wiesz o tym? Będzie mu przykro, gdy się dowie, że masz narzeczonego.
- To fajny chłopak, ale dla mnie za młody.
- Będziesz w nim miała dobrego przyjaciela.
- Mam nadzieję. Lubię go.
- Specjalnie zajechał do swojej firmy po te wszystkie sery, masła i śmietany. Powiedział, że do ciebie z gołą ręką nie pojedzie, bo bardzo dużo dobrego zrobiłaś dla jego rodziny, a on nie ma się jak tobie odwdzięczyć. Iga bardzo w tym brata poparła. Przepraszam, że my tak niewiele dla ciebie, ale rodzice Igi byli w pierwszej kolejności.
- I tak jestem wdzięczna za tę chemię, bo u nas jest bardzo byle jaka. O ile w ogóle jest. Czasem nawet pasty do zębów nie można dostać. Chyba wszystko wysyłają do Rosji. A opowiedz mi jeszcze o Wiktorze i Grazy...
Pytań było dużo i David starał się opowiadań dokładnie, wyczerpująco, nie tylko o Wiktorze, ale o wszystkich znajomych, w tym nawet o poszczególnych pracownikach hotelu.
- Hej, Stefciu! Chodźcie już do nas – przywołał ich Edward stojąc w połowie schodów.
Zeszli na dół.
- Przepraszam, że tak długo – powiedziała Stefcia do wszystkich. - Okazało się, że ciągle interesują mnie losy hotelu, a w szczególności ludzi.
Usiadła obok Marka i pocałowała go w policzek.
- Chyba jeszcze nie wszyscy wiedzą, że myśmy się zaręczyli... - powiedział Marek patrząc na Aleksandra.
Rzeczywiście - nie wiedzieli. Znów były gratulacje i uściski.
Przyjechał Bela z Hubertem. Basia została w domu z córkami i ich rodzinami.
- Chociaż na chwilę uwolniłem się od tego hałasu – powiedział Bela, gdy po prezentacji i powitaniu wreszcie mógł usiąść za stołem. - Ale chyba najpierw pójdę na cygaro... - podniósł się i wyszedł na werandę.
David z Igą podążyli za nim głównie dlatego, że można było rozmawiać po angielsku. Tymczasem Franka doniosła nowe nakrycia i cofnęła się do kuchni. Piotr ustawił krzesła. Babcia, była ciągle niepewna umiejętności Franki. A Franka już pierwszego dnia poprosiła, by nie mówić na nią Frania, bo tak się przecież nazywa nasza polska pralka. Bella z Edwardem natychmiast zmówili się i mówili do dziewczyny „panno Franciszko”, co za każdym razem wywoływało rumieniec na jej twarzy. Stefcia chciała podążyć za babcią, ale Marek przytrzymał jej rękę.
- Poradzą sobie. Ty zostań ze mną – szepnął do ucha i Stefcia go usłuchała. W zasadzie aż było jej dziwnie, że nic nie musi robić.
Już przy obiedzie Bela zaczął wypytywać Marka o rodziców, ale ten odpowiadał wymijająco, nie rozgadywał się. Stefcia dowiedziała się, że wychowała go babcia, matka była w obozie w Ravensbruck i nigdy do domu nie wróciła. Natomiast ojciec walczył w AK i zginął wkrótce po zakończeniu wojny, zamęczony przez NKWD. W Anglii pozostał jego brat lotnik, który tam się ożenił z Angielką. Podczas ostatniego lotu był ranny, stracił lewą rękę, miał rany na całym ciele i poparzoną twarz. Wrócił do Polski dopiero po śmierci swojej żony, a to jednocześnie było już po śmierci Stalina. Pomieszkał w Krakowie około pięciu lat. Rany ciągle się odnawiały i to wyniszczało jego organizm. Śmierć drugiego syna naruszyła psychikę babci. Przed wojną, jako żona oficera, nigdzie nie pracowała. Teraz ktoś załatwił jej pracę w administracji Uniwersytetu Jagielońskiego, znała kilka języków, ale zaczęła się gubić, traciła pamięć, nie umiała dodać dwa do dwóch. Opiekowała się nią sąsiadka, której Marek szczególnie nie lubił. Nie mniej robiła zakupy i coś tam gotowała. Marek, już znacznie wcześniej przyzwyczajony przez babcię do utrzymywania porządku, dbał o dom na tyle, na ile nastolatek to potrafi.
Babcię systematycznie odwiedzał mężczyzna w kolejarskim mundurze. Przyjeżdżał na zdezelowanym rowerze. Marek rzadko go widywał, bo chodził już do szkoły. Wiedział jednak, że ten mężczyzna pomaga babci przetrwać. Mówiła o nim, że to dobry człowiek, anioł. Nigdy nie dowiedział się, jak ten mężczyzna się nazywał. Od powrotu stryja z Anglii dość systematycznie odwiedzał ich inny nieznany Markowi mężczyzna. Przyjeżdżał samochodem, wypijał szklankę herbaty z babciną domową konfiturą, konferował ze stryjem przez godzinę, zawsze za zamkniętymi drzwiami albo w ogrodzie, i już go nie było. Czasem stryj gdzieś wyjeżdżał na kilka dni, a wtedy babcia bardzo się o niego denerwowała i martwiła. Jego obecność w Krakowie poprawiła sytuację materialną babci i Marka w znacznym stopniu. Marek to zapamiętał szczególnie, bo dostał od stryjka nowe buty. Marzeniem jednak był rower, a zimą łyżwy przykręcane do butów. Po śmierci stryja nadal trwały te odwiedziny, ale mężczyzn już było dwóch, przyjeżdżali na zmianę. Po śmierci babci jeden z nich, ten „nowszy”, poprosił, aby Marek przyjął na kwaterę polskie małżeństwo z dwójką dzieci. I Marek się zgodził. Dzięki temu małżeństwu – na nazwisko mieli Roszak – utrzymał dom i skończył studia. Wyprowadzili się od niego, gdy dostał pracę i stanął na nogi. Po latach zrozumiał, że to byli opiekunowie zleceni jeszcze przez stryja. W myślach nazywał ich aniołami. Ale nigdy nie dowiedział się kim byli ci dwaj mężczyźni i po co do nich przyjeżdżali. Przypuszczał, że w jakiś sposób łączyło się to z pieniędzmi. Został sam. Od czasu do czasu wynajmował dwa lub nawet trzy pokoje głównie studentom. Lecz dom był daleko od centrum, więc i studentów chętnych specjalnie dużo nie było. Cud, że udało mu się utrzymać dom. I niewielki sad. Kiedyś między drzewami babcia uprawiała ziemniaki, kapustę i marchew. To pozwalało przeżyć najbardziej głodne lata. Stryjek miał klatkę z kilkunastoma królikami, a to zapewniało mięso. Marek wściekał się o króliki, bo musiał chodzić dalej na łąki w poszukiwaniu mleczu i koniczyny. To było mu bardzo nie w smak. Bieda zmuszała do utrzymania tego mini ogródka, jednak Marek nie umiał uprawiać warzyw ani hodować królików. Przez jakiś czas zajmowali się tym Roszakowie w zamian karmiąc Marka. Jednak był zadowolony, gdy wreszcie się wyprowadzili. Mimo tego, że mieszkali przez kilka lat, Marek nigdy się z nimi nie zżył, choć wzajemne stosunki zawsze były grzeczne i poprawne.
Bela co chwila zadawał Markowi nowe pytania, ale mężczyzna nie wszystko pamiętał, a o wielu sprawach babcia mu nie mówiła, więc jego odpowiedzi nie zawsze zadowalały Belę.
- Może na dziś już wystarczy? - zbuntował się w pewnym momencie Marek.
- Tato, polej. Dość już tego przepytywania – wspomogła narzeczonego Stefcia.
- Nie dziw się, że tak cię wypytuję, panie Marku – sumitował się Bela. - Nosimy jedno nazwisko. To nie tylko zobowiązuje, ale i zbliża. Przypuszczalnie wywodzimy się z jednego pnia, choć to szalenie odległa przeszłość. Powiedz mi tylko jeszcze jaki stopień wojskowy miał twój tato.
- Wiem, że w AK był kapitanem. A zamęczono go w Lublinie. Pan pisze także książki historyczne, prawda?
- Tak. Tak mi się przytrafiło już kilka razy.
- A ja jestem w posiadaniu rękopisów i to chyba dość cennych. Łącznie jest ich dwanaście. To znaczy dwanaście cienkich zeszytów. Część dotyczy szkolenia naszych lotników w Anglii i w ogóle życia w Anglii. Cztery to wspomnienia łączniczki z podziemnej Polski. Wreszcie ostatnich kilka to jakby opis Polski wojennej i powojennej z całym mnóstwem nazwisk, pseudonimów, dat, miejscowości. Mam wrażenie, że mój stryj dostał te zeszyty na przechowanie, chociaż były ukryte w rzeczach babci. Niektóre są ledwie czytelne, ale skoro ja je przeczytałem, to pan też z pewnością da rady odczytać.
- To niesłychane! Jestem bardzo ciekaw. Panie Marku, proszę dostarczyć je jak najprędzej.
- Nie wiem tylko czy posiadanie takich materiałów jest bezpieczne... Trzymam je u kogoś w sejfie. Na pewno nie powinny wpaść w niepowołane ręce, bo licho nie śpi. I jeszcze raz proszę, aby mówił mi pan po imieniu.
Opowiadanie Marka zdominowało rodzinne spotkanie. A i David dorzucił swoje wojenne trzy grosze. Plamą na honorze Szwecji było wstąpienie dziesiątków mężczyzn do wojskowych formacji niemieckich. Przeciwwagą był szwedzki Czerwony Krzyż, dzięki któremu bardzo liczna grupa Żydów znalazła bezpieczne schronienie. David wiedział też o tym, że jeszcze w czasie wojny ambasada na Węgrzech wystawiła wiele szwedzkich paszportów dla Żydów, ratując ich przed zagładą. Chlubne wyjątki przeciw niechlubnym, akty człowieczeństwa przeciwko zezwierzęceniu. Tyle już lat po wojnie, a wciąż pobrzmiewały jej echa w bolesnych wspomnieniach, w rozmowach takich, jak ta, w zniczach płonących na bezimiennych mogiłach... Pierwszy listopada w Polsce był zawsze czasem zadumy.

c.d.n.
fot. Andrzej Kosiba

 

sobota, 6 maja 2023

STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.19.


 STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz. 19. - © Elżbieta Żukrowska


Cz. 19.

- Musisz mi dużo opowiedzieć o swojej rodzinie. Jest wspaniała! Nie wiem, czy uda mi się być aż takim Żakiem. Jednak nazwisko zobowiązuje. Na razie jeszcze się gubię w tych rodzinnych powiązaniach, za to czuję, że zostałem przyjęty całym sercem.
- Cieszę się, że tak myślisz – odpowiedziała Stefcia. Właśnie wracali do Krakowa.
- Wiesz, że straciliśmy na głupoty dziesięć lat?
- Tu się z tobą nie zgadzam. Moje małżeństwo to nie była żadna głupota.
- Masz rację, przepraszam. Ale mogliśmy się pobrać zanim poznałaś Liama. Może te doświadczenia nam obojgu były potrzebne...
Marek odwiózł Stefcię do domu, pomógł jej pownosić bagaże, a następnie pojechał do Kamila. Babcia nadawała Kamilowi domowych specjałów i musiał je natychmiast tam dostarczyć. A przy tym był niespokojny o przyjaciela. Chciał, aby pielęgniarka nadal z nim została, bo miał kilka pilnych spraw do załatwienia, a to wiązało się z wyjazdami do Poznania i Wrocławia. W długiej rozmowie ze Stefcią uzgodnił, że zacznie zamykać swoje „wyjazdowe” sprawy, aby do końca roku uwolnić się od tych najbardziej uciążliwych. Chciał zamieszkać z narzeczoną, ale ona kręciła na to nosem. Zbliżała się zima, ze swego wynajmowanego mieszkania miała do banku bliziutko, a od Marka daleko. Dlatego nalegała, by wszystko zostało po staremu aż do wiosny, a potem się zobaczy. Przeczuwała, że Marek będzie chciał natychmiast z nią współżyć, a ona mimo wszystko nie była na to gotowa. I bardzo się bała, że szybko może zajść w ciążę, a nie chciała iść do ślubu z brzuchem... Marek nie do końca akceptował jej argumenty. Mówił między innymi, że są sposoby, by chwilowo ustrzec się dzieci, jak na razie żadne nie woła za nim „tato”. Jednak Stefcia była nieugięta. Gdzieś tam w jej głowie była myśl, że gdyby zaszła w ciążę, a Marek z jakiegoś powodu zginął, to jej sytuacja by była wielce nieciekawa. Jednak nie śmiała tego głośno powiedzieć. A ona dobrze wiedziała jak niespodziewane i dramatyczne bywają wypadki. Doświadczyła tego na własnej skórze. Teraz chciała oswoić się z nową sytuacją. Dodatkowo nie było wiadomo, jak długo Marek będzie pomieszkiwał u Kamila, na razie był przyjacielowi wprost niezbędny.
Tymczasem październik zaczął się od wielu odwiedzin. Wpadali do Stefci wszyscy znajomi, czasem po kilka osób naraz. Tylko Paweł jakoś nie śpieszył się z odwiedzinami, a na niego Stefcia szczególnie czekała, by ostatecznie się z nim rozmówić. Któregoś dnia pojechała do niego na budowę po pracy, bo dłużej już nie mogła czekać. I zobaczyła Pawła całującego namiętnie dziewczynę, która po chwili odjechała autem, o ile syrenkę można tak nazwać. Paweł długo stał i patrzył w ślad za odjeżdżającą. Stefcia prawie nie śmiałą oddychać, bała się, by Paweł nie rozpoznał jej samochodu, zsunęła się jak najgłębiej pod maskę. Ale Paweł nawet nie spojrzał w jej kierunku. I bardzo dobrze! A jednak poczuła ukłucie zazdrości w sercu. Może nie tyle zazdrości, co zranionej dumy... Tak łatwo ją porzucił dla innej kobiety... Z drugiej strony wiedziała, że dobrze się stało, przecież przyjechała z nim zerwać, przeciąć ostatecznie więzy. Teraz będzie jej łatwiej, a Paweł przy tym nie będzie cierpiał. Przecież to doskonała sytuacja! Właśnie – niech to on zerwie, niech on pierwszy podejmie taką ostateczną rozmowę.
Pojawił się, gdy w mieszkaniu Stefci był Orest i Igor Achadło oraz nierozłączni Maciek Słowik i niemożliwie wychudzony Tytus Biernacki. Chłopcy przynieśli ze sobą piwo i wino, w związku z tym bawili się głośno i wesoło. Stefcia zrobiła Pawłowi kawę i czekała z zaciekawieniem na rozwój wydarzeń. Miała już na palcu pierścionek zaręczynowy od Marka, ale faceci, jak to faceci, wcale nie zwrócili uwagi na taki drobiazg. Sama Stefcia jeszcze nikomu w Krakowie nie powiedziała o swoich zaręczynach. Od Marka wiedziała, że on powiedział Kamilowi. Kamil bardzo się ucieszył i gratulował obojgu z całego serca. O innych znajomych nie pytała, chociaż niektórych już znała, w szczególności dwa mocno zaprzyjaźnione z Markiem małżeństwa.
Widziała, że Paweł czuje się jakoś niezręcznie. Pił kawę, a ręce mu nieco dygotały, domyślała się dlaczego – czekała ich rozmowa, a Paweł ją przeżywał.
Młodzi byli w dobrych humorach, sypały się żarty i dowcipy. Stefcia nie mogła patrzeć na wychudzonego Tytusa i poszła do kuchni przygotować mu kilka naleśników. Z miodem. Akurat nie miała żadnego ciasta, a nawet dżem się jej skończył. Na talerzyk wysypała nieco ciasteczek, ale słodkie nie pasowały do piwa, więc ukroiła trochę żółtego sera, jednak miała go niewiele. Podała Tytusowi naleśniki, on wprawdzie się zdziwił, ale ochoczo zabrał się do jedzenia.
- Nie wiedziałem, że z miodem są takie dobre! Dziękuję dobra kobieto – powiedział żartobliwie.
Paweł wreszcie się zdecydował i poprosił Stefcię, by poszła z nim na chwilę do sypialni. Puścił ją przodem, a potem starannie zamknął drzwi.
- Muszę z tobą porozmawiać.
Stefcia swoim zwyczajem usiadła w fotelu za biurkiem. Paweł krążył po pokoju.
- Coś się stało? – zapytała, z góry znając jego odpowiedź.
- I tak i nie.
- Nie bądź taki zagadkowy!
- Spotkałem się z dziewczyną, którą znam jeszcze ze studenckich czasów. Od niedawna pracuje w mojej firmie w biurze. Nie ma gdzie mieszkać, więc zaproponowałem jej pokój u mnie. I tak się to zaczęło.
- A co się zaczęło? Ustaliliście już datę ślubu?
Paweł jakby nie dostrzegł kpiny w słowach Stefci.
- Muszę się z tobą rozstać. Chciałem ci właśnie powiedzieć, że zwiążę się mocniej z Renatą.
- O, to gratuluję.
- Jest mi strasznie głupio... Wybacz mi, proszę. Nie sądziłem, że spotka mnie coś takiego. Bardzo chcę zachować twoją przyjaźń, ale czy to będzie możliwe? Tato strasznie mnie zwymyślał, w zasadzie była ogromna awantura, Renata aż chciała uciekać. Jakoś to załagodziłem, ale tato... On bardzo cię lubi, kocha nawet jak córkę.
- Gratuluję ci, Pawle. Bądźcie szczęśliwi. Z całego serca dobrze ci życzę. Wam życzę.
- Nie gniewasz się na mnie?
- Serce nie sługa. Nie, nie gniewam się. Jest mi trochę przykro, ale... Nigdy mi nie powiedziałeś, że mnie kochasz, więc w gruncie rzeczy liczyłam się z tym, że do rozstania jednak dojdzie.
- Z Renatą znam się jeszcze ze szkoły średniej. Kiedyś nawet byliśmy prawie parą. A teraz to wróciło... Wybacz mi Steniu. Naprawdę jest mi głupio i niezręcznie... Może uda się nam ocalić przyjaźń?
- Może...
- Dobrze by było, gdybyś zechciała porozmawiać z moim tatą. Może ty byś jakoś na niego wpłynęła, powiedziała mu, aby zmienił zdanie co do Renaty...
- Teraz to przeginasz! Nawet nie może być o tym mowy! Nie będę się mieszać w wasze sprawy.
- Steniu, bardzo proszę!
- Nie i koniec. Sytuacja jest tak niezręczna, że aż się dziwię, że mi takie coś proponujesz. Myślałam, że masz więcej taktu. NIE. Nie znam tej twojej kobiety, ale zastanów się, czy sprawy łóżkowe cię nie oślepiły. Zaplączesz się i nie będziesz mógł wyjść z tego kokonu. Nie rzucaj się na oślep w głęboką, nieznaną wodę.
- Ale ja Renatę znam od dawna i wiem, co robię!
- I koniec tej dyskusji. Bądźcie szczęśliwi, Pawle. I... zawiadom mnie o swoim ślubie.
- Nie chcemy ślubu. Zresztą Renata nie ma rozwodu. O ślubie na długi czas możemy zapomnieć, o ile kiedykolwiek do niego dojdzie.
- No i koniec tematu. Wracam do moich gości. Nie mam nic przeciwko przyjaźni, ale niech ci nie przyjdzie do głowy odwiedzać mnie z Renatą. Taka sytuacja byłaby szczególnie niezręczna. Mam nadzieję, że mnie rozumiesz.
- Nie płaczesz, nie rwiesz włosów na głowie, nie złościsz się na mnie, nie krzyczysz...
- Bo cię nie kocham. I dlatego to wszystko spływa po mnie. Taką przykrość jestem w stanie wziąć na siebie i jutro o niej zapomnieć. I tyle. Nigdy mnie nie rzucił żaden chłopak, więc jest to dla mnie nowe doświadczenie... Ale nie jest mi jakoś specjalnie ciężko. Chodźmy.
Stefcia podniosła się z fotela i poklepała Pawła po ramieniu. Pierwsza ruszyła do drzwi. Pomyślała, że Paweł jest zaskoczony jej spokojem i w pewnym sensie zawiedziony... W duchu gratulowała sobie mądrości. Chciał ją na chwilę zatrzymać i przytulić, ale nie pozwoliła na to. I nie powiedziała ani słowa o Marku i zaręczynach. Pawła nie powinno to wcale obchodzić! Nie powiedziała też, że widziała, jak obcałowywał Renatę koło budowy. Ale wiedziała, że właśnie tamten widok pozwolił jej spokojniej znieść dzisiejszą rozmowę. Wyszła do salonu uśmiechnięta. A Paweł szybko dopił kawę i pożegnał się ze wszystkimi. Stefcia dostała krótkie buziaki w oba policzki.
- I to by było na tyle – zacytował Orest klasyka, gdy Stefcia usiadła przy stole.
- Daj mi kilka łyków piwa – odpowiedziała sięgając po jego szklankę.
- Pij duszkiem i do dna!
- Nie, nie. Kilka łyków wystarczy.
Tytus przyglądał się jej uważnie.
- Ciężko było? - zapytał, ciągle się w Stefcie wpatrując.
- Tak sobie.
- Widzę, że sprawa ciebie jednak mocno poruszyła...
- A co, podsłuchiwałeś?
- Nie, ale widziałem jak cię pożegnał: oschle, bardzo ozięble.
- Daj spokój, Tytus – wtrąciła się Maciek.
- Przecież nic nie mówię...
Orest wyciągnął rękę do ramion Stefci.
- Chodź, dziecinko. Ja cię przytulę.
- Ty to lubisz przytulać kobiety – odezwał się Igor.
- Jakoś tak weszło mi w nałóg. I na przytulaniu się kończy. Eh...
- Tytus, opowiedz Stefci o sobie – poprosiła Maciek.
- Nie ma o czym mówić – gniewnie mruknął Tytus.
- Jest – zaprzeczył Maciek. - Tytus zachował się jak facet z klasą. Rozstał się z dziewczyną, którą kocha do dziś. A zrobił to z powodu swojej choroby.
- Sugerujesz, że Paweł też może być chory? - zapytała dziewczyna.
- Nie, gdzieżbym śmiał...
- Powiedział, że mnie nie kocha, że ma nową panienkę i tyle – powiedziała gniewnie Stefcia. - Nie chcę o tym mówić.
- Ślepiec! - prychnął ze złością Orest. - Ja bym ciebie ze swoich rąk nie wypuścił!
- Powiem ci Stefciu. W życiu różnie bywa. Ty nie wiesz – spokojnie powiedział Tytus. - Kiedyś miałem wspaniałą dziewczynę. Ale gdy powiedziano mi, że mój nowotwór jest... nieoperowalny, zerwałem z nią. Powiedziałem, że musimy się rozstać, bo już jej nie kocham. Płakała. A mnie serce pękało z żalu. Lecz lekarze dawali nie więcej niż pół roku życia. Skupiłem się na sobie. Musiałem. Dalej żyję, choć już minęły cztery lata. Do dziś żałuję, że z nią zerwałem. Ale z drugiej strony tak było trzeba.
- Ciągle ją kochasz, bucu jeden – burknął pod nosem Maciek.
- Mogłeś być z nią szczęśliwy jeszcze choć przez dwa lata, zanim tak strasznie wychudłeś – dorzucił Igor.
- W tym czasie miłość mogła się sama z siebie wypalić – stwierdził Igor.
- Mogła, nie mogła, tego nie wie nikt. Ale nie zwodziłem jej. Ułożyła sobie życie, ma męża, dziecko i mam nadzieję, że jest szczęśliwa.
- Bo ty jesteś taki romantyczny bohater. A teraz sam cierpisz za miliony – znów wychylił się Maciek.
- Dobrze, że mam takich przyjaciół jak wy. Z wami mogę szczerze pogadać. Każdy cierpi z jakiegoś powodu
- Albo i bez powodu – Orest jeszcze raz przytulił Stefcię i cofnął swoją rękę.
- Żałujesz? - spytała Stefcia.
- Nie. Tak było trzeba – Tytus pokiwał głową w zamyśleniu.
- Bo on jest ten porządny facet. A Paweł dlaczego z tobą zerwał? - dociekał Igor.
- Zakochał się, przyjął tę nową do swego mieszkania i teraz będą szczęśliwi.
- Ale ciebie to boli...
- Zaraz tam boli... Nie boli. Muszę tylko przejść przez to doświadczenie. To pierwszy facet, który ze mną zerwał, może dlatego tak dziwnie się czuję. Ale z tej mąki i tak nie byłoby chleba.
- Dużo ludzi w naszym wieku jest już po poważnych rozstaniach... Za dużo. No dobra. Koniec tej smętnej dyskusji. Weselmy się, pokąd w naszych żyłach szumi wino.
- Albo piwo!
- Co teraz zrobisz? - dociekał Tytus.
- Nic. Będę żyła jakby nic się nie zdarzyło. To smęcenie się jest chwilowe. Jutro już będę normalna.
Orest przysunął swoje krzesło do krzesła Stefci i znów objął dziewczynę.
- Mam pewną teorię dotyczącą związków dwojga – powiedział nie słuchając dyskusji, która rozgorzała między kolegami. - Mężczyźni lubią słabe kobiety. Takie, którymi trzeba się opiekować. Ty jesteś za silna, zbyt niezależna, może nawet władcza. Przy tobie mężczyzna czuje się malutki, nie ma jak błysnąć. A to niedobrze.
- Naprawdę taka jestem?
- Tego dobrze nie wiem, nie znam cię aż tak dokładnie. Ale właśnie taka mi się wydajesz być. Nie jesteś wyzwaniem dla faceta. Ja chyba nie mógłby cię kochać. Lubię cię i cenię. Ale potrzebuję kobiety, która w dużym stopniu by była zależna ode mnie, takiej, dla której byłbym ostają.
- Dziwne jest to, co mówisz.
- A jednak przemyśl moje słowa.
- Gdzie w tym partnerstwo, jedność, współdziałanie?
- O jakim ty partnerstwie mówisz? Kobieta i mężczyzna różnią się tak, jak dzień od nocy. Nie ma między nimi znaku równości. Mężczyzna to siła, kobieta to delikatność. I tak powinno pozostać. Inna sprawa, że ta kobieca delikatność jest dla mężczyzny niezbędna. Bez tego on ginie. Facet musi mieć kogoś, przed kim może się wykazać, zabłysnąć, zdobywać dla niej świat. Bez tego idzie na wódkę z kolegami i kończy życie pod kioskiem z piwem.
- Błyskotliwe są twoje teorie, ale jakoś nie do końca się z nimi zgadzam.
- A jednak spróbuj to wszystko przemyśleć, aby nie stracić następnego faceta. On musi mieć arenę i poklask. Bez tego ginie.
- Nie chcę być słabiutką damulką. Może nawet nie umiem taką być. Od ponad dziesięciu lat walczę o życie. To znaczy od wypadku Liama. Walczyłam o Liama, potem o hotele, o babcię i ojca, o mój dom w Wierzbinie. Nawet o pracę. O pracę walczę cały czas. Za moment mam poważny egzamin związany z pracą, w pewnym sensie moje być albo nie być w banku. Jest też Marek... Jeszcze wam o tym nie mówiłam, ale zaręczyłam się z Markiem Żakiem. Tym bardziej zastanowię się nad twymi słowami. Ale ja cały czas optuję za partnerstwem.
- Mogę im powiedzieć, że jesteś zaręczona?
- Oczywiście. To żadna tajemnica. Tylko Pawłowi nie powiedziałam, ale to dlatego, że nie zdążyłam. Zresztą, jego to już nie powinno obchodzić.
- Gratuluję ci Stefciu z całego serca! - Orest aż wstał (Stefcia zresztą też), wyściskał Stefcię i po przyjacielsku wycałował.
- A to nowina! - cieszył się Igor. - Całujmy dziewczynę, póki narzeczony nie widzi!
Stefcia poczuła się zobligowana do ujawnienia tajemnic swego barku, ale Orest zdecydowanie nie pozwolił na mieszanie wódki z piwem. Jedynie Tytus i Stefcia dostali po kieliszku babcinej nalewki. Później chłopcy zaczęli wypytywać Stefcię o Marka.
- Co? Już po czterdziestce? On nie jest dla ciebie za stary? - zdumiał się Maciek. - To już wyeksploatowane chłopisko! Gdzie jemu do takiej dzierlatki?
Faktycznie, Stefcia wyglądała bardzo młodo, a przecież ona też już przekroczyła trzydziestkę.
- O, znawca się odezwał! - storpedował wypowiedź Tytus. - Tobie tylko seks w głowie!
- A tobie nie? - zacietrzewił się Maciek.
- Jakoś nie.
Mężczyźni, Maciek i Igor, zaczęli się spierać, a nawet przechwalać swymi podbojami, opowiadać, ile to razy mogą w ciągu nocy i tak dalej. Stefci zrobiło się nieprzyjemnie. Siedziała zażenowana z oczami wbitymi w krawędź stołu.
- Nie wiedziałem, że macie tak pusto w głowie – Tytus pokręcił głową z niezadowoleniem. - Ja bym chciał mieć możliwość choć raz w miesiącu pobyć przy kobiecie. Tej mojej. Przytulić ją. Oddychać jej zapachem. Poczuć miękkość i gładkość jej skóry... To wcale nie jest istotne... - przerwał nagle i znów pokręcił głową. - Nie cenicie kobiet i dlatego wciąż jesteście samotni, jak te kołki w płocie. Ale wtedy i one was nie cenią. Chodźmy już do domu. Irytują mnie takie rozmowy. Nie cenicie życia, panowie. Że też się ciągle z wami zadaję... - uśmiechnął się smutnie.
Orest milczał. Teraz się podniósł i zaczął zbierać puszki po piwie do wyciągniętej z kieszeni reklamówki.
- Wynieś szklanki do kuchni – powiedział ponuro do Igora. Stracił humor.
- A dlaczego ty tyle jesz słodkości? - zapytał Igor Tytusa biorąc talerz po naleśnikach. - Mnie uczono, że chorzy na raka nie powinni jeść słodyczy. Nawet herbatę pić bez cukru.
- Może tak, a może nie – odpowiedział spokojnie Tytus. - Mnie też lekarz zalecił dietę bez cukrową. Jednak źle się czułem. A gdy wróciłem do słodkości, zaraz mój stan się poprawił. Unikam soli i gotowych produktów z puszek. Nie jem margaryny, ale ona występuje w wielu ciastach, niestety... Jednak ciasta jem, a w szczególności lody. W zasadzie nie ma dnia, bym nie zjadł lodów. Prawie nie piję alkoholu. Mojemu organizmowi potrzebne jest białko. Więc jem chude, ale nie wędzone mięsa, jaja, w ogóle nabiał. Jednak i tak nie przybywa mi masy. Ale żyję, choć obiecano mi tylko pół roku i to byle jakiego życia. Wracając do cukru. Mówiono mi, że rak żywi się cukrem. Może tak jest. Ale od roku nie mam nowych przerzutów. Więc mam nadzieję, na następne pół roku. Dalej myślami nie wybiegam. Lecz bycie tak wychudzonym wcale nie jest przyjemne... - pokręcił z niezadowoleniem głową. - Dobra. Idziemy.
Zaszurały krzesła, jeszcze pięć minut i cała czwórka wyszła, a Stefcia zajęła się sprzątaniem i myciem naczyń. Od kilku dni już nie czytała szwedzkich i włoskich książek, jakoś tak wychodziło, że nie miała na to czasu. Albo była zbyt zmęczona na czytanie. Kładła się i kilka minut później już spała. Czasem przed snem myślała o Marku i zastanawiała się, jak ułoży się im dalsze życie. Marek był dla niej oazą spokoju. Myślenie o nim sprawiało jej łagodną radość i dawało wewnętrzny spokój. Czy rzeczywiście powinna być słaba, jak to radził Orest? Ale przecież nie mogła udawać kogoś, kim w rzeczywistości nie była!


c.d.n.
fot. z Pixabay