środa, 29 marca 2023
NIE MA NIC
Nie ma nic - © Elżbieta Żukrowska
Otwierasz oczy
aby szybko zamknąć
by nieznanym zmysłem
odnaleźć na wpół zapomniany zapach
ślad dotyku
drżenie rąk
i ust
Nie ma nic ważniejszego
nad wspomnienie tamtej miłości
kiedy księżyc spadał z nieba
na białe narcyzy
kiedy wiosną kumkały wam żaby
ten niepowtarzalny koncert
a serca biły wspólny rym
Nie ma nic
Choszczno, 29 marca 2023 r.
fot. Pixabay
sobota, 25 marca 2023
STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.9.
STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.9..
Cz.9.
Było całkiem
przyjemnie jechać w roli pasażera. Rozmawiali znów o błahostkach,
tak lekko i przyjemnie. Stefcia miała ochotę zapytać go o matkę,
z niejasnych dla siebie powodów jakoś nie śmiała. Ale od czasu do
czasu popatrywała na na Pawła, ciesząc się jego nowym,
odmienionym wyglądem. Mógł zawrócić w głowie nie jednej
dziewczynie. Mógł jej zawrócić w głowie!
W Wierzbinie
poprosiła Pawła, by zatrzymał się koło cukierni państwa
Jarocińskich, gdzie kupiła eklerki i trochę ciastek tortowych.
Przypuszczała, że babcia nic nie upiecze. A tu niespodzianka –
drożdżowe jagodzianki! Piotrek wyrobił drożdżowe ciasto i teraz
puszył się jak paw! Babcia zrobiła resztę – bułeczki były
jeszcze gorące. Wszyscy rozsiedli się na werandzie z kawą i
słodkościami.
Dom i cała posesja zrobiły na Pawle mocne
wrażenie, tym bardziej, że wszystko było takie zadbane, wręcz
wypucowane, co również było zasługą Piotra, pracował w piątek
w pocie czoła za siebie i za siostrę. Paweł dla babci miał bukiet
róż, a dla ojca Stefci butelkę dobrej wódki. O Piotrze jakoś nie
pomyślał, nie sądził chyba, że jest to dorosły mężczyzna.
Natomiast Tajki, po chwili wrogości, dał się obłaskawić i tylko
obwąchiwał Pawła nogawki.
- Pięknie tu u państwa –
stwierdził Paweł. Z okien werandy widać było kwiaty i sad z równo
przyciętą trawą. A z lewej strony ciągnął się rząd szklarni i
namiotów foliowych. - A te szklarnie wręcz mnie zdumiały. Stenia
nie wspomniała o nich ani słowem!
- Tak sobie mieszkamy,
pracujemy, jest prawie jak na wsi – odpowiedział mu Edward.
- Wcale już się nie dziwię, że pańska córka wraca tu w każdy
weekend. W naszym domu mieszkają cztery rodziny. Każda ma maleńki
ogródek, na tyle mały, że w naszym jest tam tylko trochę kwiatów.
Zaś sąsiedzi za domem mają mikroskopijne ogródki warzywne, ale
słabo nawożą glebę, to i zbiorów wielkich nie mają. Lepiej by
tam było zrobić plac zabaw dla dzieci, bo wszyscy mają wnuki. Albo
chociaż skromny trawniczek.
Stefcia tylko chwilami
uczestniczyła w rozmowie. Prała, rozwieszała pranie, robiła obiad
(gołąbki!), skontrolowała pokoje na piętrze i ubrała świeżą
pościel dla Pawła. Babcia krążyła między werandą a kuchnią,
wypytywała o Pawła, ciekawa była, co to za chłopak, ale wnuczka
miała o nim skąpe wiadomości, więc „wracała do źródła” i
zadawała dużo pytań gościowi.
- Babciu, to nie jest mój
chłopak. To tylko kolega! - strofowała ją Stefcia.
- Jest
bardzo miły. Szkoda, że to nie twój chłopak. Ale chyba go trochę
lubisz? Jest szalenie przystojny! Kiedyś się mówiło, że taki
chłopak aż rwie dziewczynom oczy!
Obiad zjedzono w salonie.
Paweł był zachwycony gołąbkami.
- Niestety, na jutro też
są przewidziane gołąbki – uprzedziła go. - Na Mokradełku
urosły takie piękne głowy, że aż szkoda nie zrobić gołąbków.
- I bardzo dobrze! Już całe wieki nie jadłem gołąbków.
- A ja teraz jadę na cmentarz. Piotrek mnie zawiezie samochodem
taty. Troszkę odpocznę od tych garnków i kapuścianych zapachów.
- A może ja bym mógł? Choć troszkę zobaczyłbym Wierzbinę -
wprosił się Paweł.
- Oczywiście, że możesz. A później
przejedziemy się po miasteczku. Możemy się nawet przespacerować.
- I dać trochę materiału na plotki sąsiadom – dodał
Paweł z szerokim uśmiechem.
- O tak! Koniecznie! Idę się
przebrać.
W kilka minut później zeszła z góry w letniej
zielonej sukience w kwiaty i w kapeluszu z szerokim rondem. Miała w
ręce reklamówkę ze zniczami, którą natychmiast wziął od niej.
Wyglądała olśniewająco. Patrząc na nią z zachwytem dawał do
zrozumienia, jak bardzo mu się podoba. Nie pierwszy raz widział ją
w kapeluszu, ale dziś poczuł uderzenie gorąca... Była cudna! W
samochodzie założyła duże słoneczne okulary – zasłaniały jej
pół twarzy.
Gdy dojeżdżali do cmentarza powiedział
Stefci, że jest doskonałym pilotem.
- Gdy się zna drogę
to zadanie jest proste.
- Ale mi chodzi o to, że ty
wszystkie informacje, na przykład o zakrętach, podajesz we
właściwym czasie. Tak było, gdy jechaliśmy do Wierzbiny i tak
jest teraz. No i nie krzyczysz co chwila „zwolnij, zwolnij!” jak
to robi moja mama.
- Starsze osoby boją się prędkości.
Chociaż muszę przyznać, że moje babcia ma do nas wszystkich pełne
zaufanie i nie upomina się o zmniejszenie prędkości. Nawet Piotra
obdarza takim zaufaniem, chociaż on ma najmniejszy staż jako
kierowca. Jak się czuje twoja mama?
Wysiedli już z
samochodu i szli cmentarną alejką.
- Niespecjalnie.
Przeszła kilka operacji, miała naświetlania i chemioterapię, ale
teraz jest coraz gorzej. W zasadzie nie powinienem narzekać na to,
że co tydzień jeździsz do swoich, bo też jestem zajęty. W domu
muszę pomagać ojcu albo wozić go na odwiedziny do szpitala.
Ostatnio dwa razy mama leżała w Krakowie. A gdy mama jest w domu to
tym bardziej nie mam wolnego. Dziś dostałem urlop dzięki temu, że
przyjechała mamy siostra i będzie u nas przez tydzień, a może
nawet przez dwa. Teraz ona się wszystkim zajmuje. Jednak i tak mama
chce, abym jej czytał książki. Przedtem czytała sama, ale
ostatnio nawet te cienkie są dla niej za ciężkie. Mówi, że ręce
jej mdleją. Więc czy chcę, czy nie, muszę brnąć przez różne
romanse. Ostatnio czytam „Przeminęło z wiatrem”. Rzecz polega
między innymi na tym, że mama chce, aby niektóre fragmenty czytać
jej nawet po dwa, trzy razy. Być może chwilami przysypia i gubi
wątek. Czasem przerywa mi czytanie i mówi, jak tam coś zrozumiała,
pyta czy ja się z tym zgadzam, albo czy też tak sądzę lub prosi o
przypomnienie czegoś z dowolnego miejsca już przeczytanej powieści.
Mnie to nie irytuje, bo w końcu czytam dla mamy. A tato się
irytuje, nie mówiąc już o mojej siostrze. Tak więc od dwóch
miesięcy do czytania jestem tylko ja... To już tutaj?
-
Tak, to jest nasz grób. Trzy miejsca, akurat w sam raz. Pomożesz mi
przy zniczach? Piotrek zawsze ustawia je tak daleko, że nie mogę
dosięgnąć... Znów nie wszystkie wkłady się wypaliły... Kwiatów
teraz nie przynoszę, bo jest za duży upał, za chwilę wszystkie by
zwiędły. Lepsze są stroiki, jednakże nie przepadam za nimi, bo są
to w większości plastikowe kwiatki, a takich zwyczajnie nie lubię.
Ale na więcej stroików i tak już nie ma miejsca.
Stefcia
zamilkła, a widząc, że zrobiła znak krzyża na piersiach, Paweł
domyślił się, że się modli, zatem i on się pomodlił za
spoczywających w tym grobie. Czytał napisy mówiące o zmarłych i
domyślał się, co to za osoby. Liam Rybbing? - zagadkowa postać,
na wszelki wypadek powstrzymał się z pytaniami. Razem „oporządzili”
znicze, Stefcia chusteczką higieniczną zmiotła kilka śmieci a
później dala sygnał do powrotu.
- Usiądźmy na chwilę –
poprosił Paweł. - Bardzo lubię cmentarze, ich specyficzne klimaty.
Sporo ludzi się tu kręci, zapewne dzięki dobrej pogodzie.
- W takich małych miasteczkach pójście na cmentarz to jest jak
spacer po deptaku. Taka chwila zwolnienia w codziennym zabieganiu,
często czas refleksji. Przychodząc tu zazwyczaj rozmawiam z moimi
zmarłymi, ale dziś jakoś nie jestem w odpowiednim nastroju. - Ktoś
ukłonił się Stefci, a ona odpowiedziała. Ktoś inny z daleka
pomachał do niej ręką. - W takiej małej mieścinie prawie wszyscy
się znają. Ale być może to się zmieni, bo mają wiosną zacząć
budowę olbrzymiego osiedla niedaleko naszego siedliska.
-
Zawsze mnie zastanawia, czy gospodarz terenu bierze jednocześnie pod
uwagę możliwość zatrudnienia tych ludzi. I to najlepiej w
pobliżu. Nie sztuka ściągnąć ludzi do miasta, trzeba im jeszcze
zapewnić warunki do godnego życia. Tu najważniejsza jest praca.
Oczywiście do tego powinna być szkoła, przedszkole, a nawet
żłobek, jakieś sklepy i punkty usługowe. Bez tego osiedle będzie
jak bez duszy. Jeszcze parkingi, bo mamy coraz więcej aut. Może
jakiś punkt służby zdrowia i poczta. Wszystko zależy od tego, jak
duże to ma być osiedle.
Stefcia nie odpowiedziała, ale po
chwili wstała z ławeczki i oboje ruszyli alejką do wyjścia. Miał
wrażenie, że myślami jest bardzo daleko. Jeszcze dwie kobiety i
jeden mężczyzna ją pozdrowili, a ona odpowiedziała skinieniem
głowy. Nie zatrzymała się na rozmowę, chociaż jedna z kobiet
wyraźnie tego oczekiwała. W samochodzie zdjęła okulary, bo teraz
mieli słońce za plecami. Jechali w milczeniu. Dopiero pod domem
Paweł zadał to pytanie, którego się obawiała – o Liama.
- To mój zmarły mąż – powiedziała krótko.
Chciał
wiedzieć więcej, ale powstrzymał się przed zadawaniem pytań, on
też miał zmarłą żonę i nie chciał o tym rozmawiać. Rozumiał
Stefcię. Później był długi spacer po Wierzbinie – centralny
rynek i stare kamieniczki, kościół, amfiteatr, wiekowe domki na
obrzeżach miasteczka, aż dziw, że zachowały się w tak dobrym
stanie, wreszcie dom stryja Beli w dużym ogrodzie. Półgodzinny
odpoczynek na ławeczce nad jeziorkiem. I powrót na ulicę Cichą.
W domu był już stryj Bela z żoną i Hubertem, a Piotrek do
spółki z babcią donosili nowe, pachnące półmiski. Pawłowi
podobało się, że kawę i herbatę podawano w dzbankach. Zanim
usiadł do stołu Stefcia zaprowadziła go na piętro do szarego
pokoju.
- Tu jest łazienka, a tu mój pokój. Tamte drzwi są
do Piotra – objaśniła po drodze. - Możesz się odświeżyć i
zejść jak najszybciej na dół, bo babcine smakołyki już czekają.
A i stryj Bela jest ciebie bardzo ciekawy – zakończyła z
uśmiechem.
Zanim się odsunęła – objął ją na moment i
przytulił. Wyglądała na zaskoczoną, ale nic nie powiedziała. Ani
się nie wyrywała, ani też do niego nie przylgnęła. Wyczuł jej
niechęć i natychmiast zwolnił uścisk. Zniknęła za drzwiami
swego pokoju. Chciał zobaczyć jak on wygląda, jednak na razie nie
miał do tego okazji.
Wieczór był bardzo wesoły, trochę
hałaśliwy, jedzono smakowitości i pito alkohol. Bela jak zwykle
palił cygara. Pawłowi podobała się się ta rodzinna, miła
atmosfera. Tu nikt nie prawił złośliwości i nikomu nie
przygadywał. Płynęły wartkie opowieści Beli, a Basia
podpowiadała mu o czym jeszcze powinien opowiedzieć. Czasem
włączała się babcia ze swymi egipskimi i włoskimi
wspomnieniami, czasem Piotrek zabawnie mówiący o Pineto lub o
studenckich „wyczynach”. Stefcia co najwyżej się uśmiechała,
mówiła mało, za to sprawiała wrażenie bardzo zmęczonej. Po
krótkim odpoczynku wyszła do kuchni i długo jej nie było, aż
Paweł poszedł skontrolować, co się z nią dzieje. Znalazł ją
przy stole obierającą czosnek. Na podłodze w misce były umyte
ogórki, a na szafce rząd słoi przygotowanych do zakiszenia zbioru.
- Mogę ci jakoś pomóc? - zapytał stając w drzwiach. -
Dlaczego zostałaś z tym sama?
- Muszę wyręczyć babcię.
Jutro jest niedziela, a nie chcę kisić ogórków przy święcie.
Jeśli chcesz, to do każdego słoika możesz włożyć gałązkę
kopru a później plasterek chrzanu.
- U nas też kisi się
ogórki. Bardzo lubię małosolne. Moja siostra robi wtedy smalec ze
skwarkami i wszyscy się tym zajadamy. Lepsze od wędliny.
-
Piotrek jutro przygotuje dla ciebie trochę warzyw. Mamy ich bardzo
dużo. A ja babcię przekonałam wreszcie do tego, by nie robiła
więcej niż czterdzieści, góra pięćdziesiąt słoików, bo w
końcu kto to zje? Kiedyś robiła dużo więcej, a potem rozdawała.
Teraz rozdaje zerwane ogórki i niech każdy sam je sobie zaprawia.
Piotrek mówił, że pomidory zaczynają dojrzewać. Jutro po
obiedzie pojedzie do Karolinki, gdzie jest takie samo gospodarstwo,
spadek po Piotrka mamie, a my żartujemy, że to ją jego osobiste
włości. Na razie tam dowodzi dziadek Piotra z żoną, czyli Helenka
i Miecio Wielgusowie. Bardzo fajne starsze małżeństwo.
-
A mógłbym pojechać z twoim bratem? Bardzo jestem ciekaw...
- Oczywiście, że możesz. Tamto gospodarstwo jest nastawione przede
wszystkim na kwiaty, ale jest też trochę warzyw. Mam też dwa
hektary ziemi za Wierzbiną. Mówię „mam”, bo to ja jestem
właścicielką... - zaśmiała się Stefcia. - Jednak nie
dorobiliśmy się traktora, więc musimy zawsze wynajmować, aby i tę
ziemię uprawiać. Zresztą dla dwóch hektarów ziemi nie opłaca
się kupować traktora... W tym roku jest tam głównie kapusta,
kalafiory, brokuły i kalarepa. I chyba sporo porów. Nie byłam,
więc i nie pamiętam. W zasadzie nigdy nie pomagałam tak na serio
przy uprawach, bo tato mnie do tego nie dopuszczał. Któregoś roku
flancowałam kapustę brukselkę, a później miałam problemy z
kręgosłupem i tato postawił stanowcze veto...
- Chyba
bardzo dużo musicie pracować...
- Zatrudniamy ludzi. Tato
przecież pracuje na etacie, ale i tak musi tu wszystko ogarniać.
- Na etacie?
- Jest prezesem spółdzielni
wielobranżowej. Powinien iść na rentę po ostatnich kłopotach
sercowych, ale nie chce... Tu ma takiego pana Władeczka do pomocy,
swoją prawą rękę. Ale w sobotę jeździ o świcie na giełdę i
dlatego teraz jest taki zmęczony, choć po powrocie trochę się
przespał. Ma za mało odpoczynku. O wiele za mało... Ale my już
tacy pracusie... Muszę umyć okna na werandzie i w salonie. Ostatnio
tato zatrudnił do mycia jedną z sąsiadek, później stwierdził,
że nie umyła dobrze, a tylko brud rozmazała, więc wolę zrobić
to sama. Chyba nawet jutro, bo przecież teraz przy gościach nie
będę myła. Jednak nie lubię robić takich prac w niedzielę.
- To może zostaw to na za tydzień.
- Może... Ale za
tydzień chciałabym zrobić generalne porządki w piwnicy. Powinnam
to zrobić w maju, albo na początku czerwca, ale Piotrek był
zajęty.
Stefcia skończyła obierać czosnek i zaczęła
wkładać go do słoików. W dwóch garnkach zagotowała się już
woda, więc starannie odmierzyła do niej sól i zajęła się
układaniem ogórków w słojach. Paweł patrzył, jak uważnie to
robi i po chwili zapytał, czy on również tak może.
-
Jasne. W domu też tak pomagasz mamie?
- Kiedyś pomagałem.
Teraz moja siostra sama się tym zajmuje.
- Jak ona ma na
imię?
- Zosia. Dobrze, że mieszkamy blisko siebie. Trzyma
rękę na pulsie gdy ja jestem w pracy. Ale ma dzieci, a one męczą
moją mamę. Mama potrzebuje spokoju. Więc tato zabiera dzieci na
spacer, a Zosia zajmuje się domem. Dwójka starszych już chodzi do
szkoły, jednak teraz są wakacje... Z rana przychodzi do mamy
pielęgniarka. Czasem przywołuje lekarza. Teraz znów się mówi, że
mama powinna do szpitala. Jest kiepsko. Kroplówki ją wzmacniają,
ale... Ona waży niespełna czterdzieści pięć kilogramów...
Sucharek taki...
- To taka paskudna, wyniszczająca
choroba...
- No właśnie... Wiesz, że jestem wdowcem?
- Tak. Pan Czesio mi powiedział. A ja wdową. W zasadzie to nie
wiadomo czy wdową, czy panną – znów się zaśmiała.
-
Jak to? - zdziwił się Paweł.
- Na ostatniej kolędzie
ksiądz mnie uświadomił, że w świetle prawa kościelnego to
jednak jestem panną. Mieliśmy tylko ślub cywilny. W czerwcu w
siedemdziesiątym siódmym roku planowaliśmy ślub kościelny,
jednak Liam odszedł w kwietniu. Na zawsze... Miał wypadek. I moje
życie też jakby się skończyło. Długo nie mogłam się
otrząsnąć.
- Wiem jak to jest...
- Czasami nadal
czuję się bardzo samotna.
- Chciałabyś się z kimś
związać?
- Nie wiem... Chciałabym mieć dziecko –
powiedziała, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo się odkrywa.
Zadzwonił telefon i Stefcia odebrała. Odezwał się Wiktor, ale
Paweł, chociaż obecny tuż obok, nic nie rozumiał, bo rozmawiali
po szwedzku. Ledwie skończyła rozmowę telefon odezwał się
ponownie, tym razem była to Dorotka i rozmowa toczyła się po
polsku. Z tego co słyszał, zrozumiał, że Stefcia cieszy się z
jakiegoś wernisażu, i że ma się spodziewać przesyłki ze
Szwecji. Nikt z domowników nie zainteresował się dzwoniącym
telefonem, nikt nie przyszedł zapytać kto był z drugiej strony...
Skończyli pracę przy ogórkach, Paweł pozakręcał wszystkie
słoiki, a Stefcia z grubsza sprzątnęła kuchnię i wreszcie mogli
dołączyć do towarzystwa na werandzie. Bela ze swoim cygarem
siedział na progu werandy. Edward napełnił kieliszki, teraz także
dla Pawła, ale on nie bardzo był chętny do picia, wszak nazajutrz
siadał za kierownicą. Babcia z Basią spacerowały między
drzewami, a Hubert z Piotrem stali przy otwartej drugiej szklarni.
Bela gwizdnął na nich i młodzi zaraz przyszli.
- Dorotka
w październiku będzie miała wernisaż w Londynie. - Powiedziała
Stefcia, gdy babcia z synową usiadły na werandzie. - Zaprasza nas
wszystkich. Aż skakała z radości. A w jakimś francuskim
czasopiśmie zamieszcza teraz karykatury polityków i dobrze jej za
to płacą. Telefonował też Wiktor. To taki grzecznościowy
telefon. Wszystko u nich w porządku, a mała Wiktoria zdrowo się
chowa. Natomiast Grażynka ma kłopoty ze zgubieniem nadwagi, co
Wiktora wcale nie martwi. Żartował, że ma teraz kobietę, a nie
dzierlatkę. Hubert, ty zrób dla pań lekkie drinki. Te z zielonym
sokiem, dobrze? Twoje są najlepsze. A ty, Piotrek, ucz się, bo
następne ty będziesz robił.
- O, tak, tak, tak –
ucieszyła się Basia. - Jestem bardzo za twoim drinkiem. Mój może
być nieco bardziej miętowy.
Towarzystwo rozeszło się
dopiero po dwudziestej drugiej. Bela był chętny posiedzieć dłużej,
ale Basia przypomniała mu, że Edward musi się wyspać, gdyż miał
zarwaną nockę.
W niedzielę rano w całym domu pachniało
świeżym ciastem, bo Stefcia upiekła dwie blaszki sernika
(jednocześnie), jedną z myślą o Pawle, a drugą dla siebie. Obie
były nadal w piekarniku, bo tam musiały pozostać aż do
wystygnięcia. Kiedy on zszedł na dół okna na werandzie i w
salonie były już umyte. Czyli dziewczyna musiała wstać o świcie.
Piotrek był na przebieżce z psem, a Edward nastawił w kuchni
ekspres. Zapach kawy mieszał się z zapachem sernika. Babci na razie
nie było widać. Stefcia chyba brała prysznic, bo było słychać
szum wody.
- Chcesz coś konkretnego, czy wystarczą ci
jagodzianki do kawy? - zapytał Edward gdy się już przywitali.
- Jagodzianki są więcej niż w sam raz – odpowiedział Paweł
z uśmiechem. - Są doskonałe.
- Tu masz mleko, tu cukier,
a tu kubeczki. Samoobsługa z rana, bo nie wiem, co lubisz –
zadysponował Edward.
Po chwili zajrzała do kuchni Stefcia.
Była w białym szlafroku i w turbanie na głowie.
- O,
tatku! Ja też chcę kawy.
- Może ja ci podam – zaoferował
się Paweł.
- To poproszę. U babci wszystko w porządku? –
zapytała ojca.
- Chyba szykuje swoją fryzurę, zaraz
powinna przyjść. A ty zdążysz wysuszyć włosy?
-
Najwyżej pójdę z lekko wilgotnymi. Zanim dojdziemy do kościoła
to same wyschną. Przecież znów jest upał. Ale kawy muszę się
napić, bo już całkiem z sił opadłam. Jednak okna masz umyte,
tatku. Tak jak chciałeś.
Edward podszedł do córki,
uścisnął ją i pocałował w czoło.
- Jesteś
niezastąpiona – powiedział z czułością.
A Paweł
widział, że ojciec w oczach miał morze miłości. Nadzwyczajna
rodzina – pomyślał biorąc następny łyk kawy.
Ten czas
w Wierzbinie minął mu zadziwiająco szybko.
Wszyscy na
dziewiątą poszli do kościoła. Babcia, chyba przeczuwając, że
Paweł zechce zostać zaraz przy wejściu, wzięła go pod ramię i
musiał defilować główną nawą prawie przed ołtarz. W zasadzie
to mu nie przeszkadzało, raczej chciał uniknąć ciekawskich
spojrzeń i kojarzenia go ze Stefcią. A ona dziś znów wyglądała
rewelacyjnie. Miała na sobie ciemną spódniczkę i białą bluzkę
z krótkim rękawem. Na na głowie oczywiście kapelusz. Błyskała
piękną bransoletką na ręce i kolczykami chyba od kompletu.
Pięknie się malowała – jej makijaż był ledwie widoczny, ale
był. Jedynie paznokcie pozostawały „nagie”, co nie dziwiło go,
gdy się wiedziało, jak dużo jest za nią pracy.
Po
powrocie z kościoła było „właściwe” śniadanie – z chlebem
i wędlinami, z herbatą i kawą. Wszystko takie smaczne i w wielkiej
obfitości! Paweł zajadał się małosolnymi ogórkami i sałatką
jarzynową z buraczkami w roli głównej. Wiedział, że wczorajszego
dnia przyniosła ją pani Basia. U niego w domu było inaczej, a
przede wszystkim o wiele skromniej.
Później Piotrek
przyniósł z piwnicy dużą brytfannę wczorajszych gołąbków.
Stefcia ułożyła je ciasno na szerokiej patelni, dużo, aby
zmieściło się jak najwięcej, ale tylko w jednej warstwie, polała
to naturalnym sokiem z brytfanny i nastawiła najmniejszy ogień. A
resztę gołąbków rozłożyła do plastikowych pojemników i
wcisnęła do lodówki. Potem obrała garnek ziemniaków, ale w tym
dniu już zupy nie gotowała. Paweł obserwował wszystko z boku i
widział, że jego Stefcia jest wyraźnie przeciążona. Jednak ani
się nie buntowała, ani nikogo nie wołała do pomocy. Odwrotnie –
cały czas była zadowolona i uśmiechnięta. W drodze powrotnej
zapytał ją o to.
- Pawle, serce się raduje, gdy masz o
kogo dbać. Gorzej, gdy tej osoby zabraknie. Myślę, że w głębi
siebie też to wiesz.
Wiedział.
Wracali do Krakowa
zaraz po osiemnastej, gdy nieco zelżał upał. Stefcia poprosiła,
aby najpierw zajechali do Pawła domu. Zdziwił się i zapytał po
co?
- Te warzywa i kwiaty są dla ciebie. Chodzi głównie o
kwiaty, aby całkiem nie zwiędły.
- Ale aż dwie skrzynki
warzyw?
- Twoja siostra ma dużą rodzinę. A ogórki na
pewno umie zakisić. Tam jest jeszcze torba kapusty, ją też można
już zakisić, tak na szybkie spożycie. Jak nie siostra, to ciocia
będzie wiedziała, jak to zrobić.
- Jestem głęboko
zażenowany... I bardzo zaskoczony...
- I ta blaszka sernika
też jest dla ciebie. Specjalnie rano upiekłam, bo wiem, że bardzo
lubisz. Babcia zapakowała kilka jagodzianek, ale one już nie są
pierwszej świeżości, jak wiesz.
- Bardzo, bardzo
dziękuję. Nie spodziewałem się...
- Straciłeś dla mnie
dwa dni. Może te wiktuały jakoś w części ci to wynagrodzą...
- Co ty mówisz! Tu nie było nic do wynagradzania! Chciałem
zobaczyć jak żyjesz i poznać twoją rodzinę. Było mi bardzo
przyjemnie. I Wierzbina, i Karolinka bardzo mi się spodobały.
Odpoczywałem prawie jak na wsi na wakacjach. A twoi bliscy są
bardzo miłymi ludźmi. Jestem pełen podziwu. Twój dom jest jak
pałac, a mój jak kurna chata przy nim.
- Nie obawiaj się,
nie będę wchodzić do środka. Zaniesiesz zieleninę i pojedziemy
dalej. Nic teraz ze skrzynek nie wyjmuj, podrzucisz mi je gdy
znajdziesz czas, wcale nie musisz się śpieszyć.
Ojciec
Pawła był przed domem, rozmawiał z sąsiadem. Z daleka rozpoznał
auto syna i podszedł do hamującego samochodu. Ojciec i syn
uścisnęli sobie ręce.
- Dobrze, że jesteś, pomożesz mi,
bo zostałem obdarowany warzywami. Ale najpierw poznaj Stefanię
Żak-Rybbing. To w jej domu rodzinnym byłem.
Stefcia
wysiadła z samochodu i też podała dłoń panu Targoszowi
seniorowi, którą on ucałował szarmancko. Mężczyźni byli
podobni do siebie z postury, ale nie dopatrzyła się podobieństwa w
ich twarzach, zresztą zarost bardzo zmienił młodego. Paweł
kolejno powystawiał skrzynki i torbę z kapustą na ścieżce
wiodącej do domu, Stefcia podała kwiaty i blaszkę z sernikiem.
Paweł zabawił w domu kilka minut, a jego ojciec czuł się w
obowiązku pożegnać ze Stefcią znów cmoknięciem w rękę.
c.d.n.
fot. własne
sobota, 18 marca 2023
STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz. 8.
STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.8. © Elżbieta Żukrowska
Cz. 8.
Nie odzywał
się do niej przez dłuższy czas. Nie dzwonił do pracy, ani nie
odwiedzał w domu. Z kolei Stefcia bardzo długo nie była u Kamila,
ale gdy wreszcie się tam wybrała, miała mocne postanowienie nawet
o Marku nie wspomnieć. Nadal był urażona. I nawet nie o to jej
chodziło – obrażona czy nie – ale o to, że Marek zachował się
w stosunku do niej podle. Wtedy w Zakopanem spali w oddzielnych
pokojach, zresztą na jej wyraźne życzenia. A potem w domu jakby
chciał „zapłaty” za ten wyjazd. Była do głębi oburzona! I
jeszcze upierał się przy wspólnym wyjeździe do Wierzbiny! „O,
Mareczku! Zapomnij o Wierzbinie! I o mnie zresztą też!”. Myślała,
że zna Marka. Nie przypuszczała, że będzie dopominał się o
wspólną noc. Nie powiedział, że kocha. Nie dał odczuć, że
między jest chemia. No właśnie – czy ta chemia była? A jednak
to na myśl o Marku jej serce drżało...
Kamil ucieszył się z jej
przyjścia i od razu zabrał się za włosy.
- Bardzo je
zaniedbałaś. Czy ty w ogóle stosujesz jakiejś odżywki? Są
bardzo suche!
A w chwilę potem zapytał o Marka, o to, jak
im się układa.
- Układa? Przecież my nie jesteśmy parą!
- oburzyła się Stefcia.
- Jak to nie jesteście? - zdumiał
się Kamil. - Byłem pewien, że od dawna jesteście parą.
- Rozstajne drogi... Nie jesteśmy.
- To może dlatego Marka
znów wywiało do Londynu... Blisko miesiąc tam siedzi. I po co? Po
co? Odbiło mu, czy co? Dlaczego nie jesteście razem?
- Nie
umiem odpowiedzieć ci na to pytanie. Marek zachował się tak, jak
nie Marek. I tak dobrze, że wychodząc nie trzasnął drzwiami. Nie,
Kamil. Nie zadawaj mi takich pytań. Marek mnie po prostu obraził. I
koniec dyskusji.
- Musisz teraz tak posiedzieć pół
godziny. Zaraz ktoś nam zrobi kawę... Danusiu! Dwie kawy proszę. A
ty, Stefciu, jednak opowiadaj.
- Nie. Nic nie będę
opowiadać. Jakiś czas temu namawiał mnie, abym się do niego
przeprowadziła. Odmówiłam. Obawiałam się jakiejś sprzeczki,
dąsów, albo i gniewu. I całe szczęście, że odmówiłam. Wiesz w
jakiej bym teraz była sytuacji? Koszmar!
- Przecież on
ciebie kocha, dziewczyno.
- Kocha? Co ty opowiadasz!
- On kocha ciebie, a ty jego. Tylko obydwoje jesteście dziwnie
zaślepieni.
- Niedawno myślałam nad tym. Nie ukrywam –
brak mi Marka. Ale chyba nie będę umiała mu wybaczyć. Inna
sprawa, że on tego wybaczenia wcale nie potrzebuje. A poza tym
między nami już nigdy nie będzie tak jak dawniej. Jakbym zobaczyła
Marka w innym świetle. Zawsze był dla mnie taki dobry, czuły,
uważający. Odnosił się do mnie z wielkim szacunkiem. Starałam
się tego nie wykorzystywać. Nie chciałam, aby był na każde moje
zawołanie, więc się powstrzymywałam, nie przywoływałam go do
siebie. Ale zawsze dawałam odczuć, jak bardzo się cieszę, że
przyszedł. Naprawdę. Był dla mnie ważny. Może najważniejszy...
Mieszkanie bez niego jest takie smutne... Prowadziłam z nim w moich
myślach długie rozmowy. Czułam, że mogę mu o wszystkim
powiedzieć. A teraz już nie mam tego zaufania. Teraz jest tak,
jakby mnie nie tylko zranił, ale i zdradził. Nie chcę takiego
faceta. Nie chcę.
- Ale tęsknisz za nim?
- Chyba
tak. Chociaż nie chcę... Jednak to nie zmienia postaci rzeczy.
Można przebaczyć jakąś głupotę i nawet się z niej śmiać. Ale
takie coś? Już mu nie ufam. Sądzisz, że to się da odbudować? Bo
mnie się wydaje, że nie. A wcześniej zastanawiałam się, czy
kocham Marka. Babcia wbijała mi do głowy, że Żakowie kochają
tylko raz, więc nie byłam pewna, czy to już miłość. I chyba
jednak nie miłość, a przyzwyczajenie. Przywiązanie. Przyjaźń. A
teraz to wszystko jest w gruzach.
- A nie pomyślałaś, że
to zwyczajne nieporozumienie?
- Chyba żartujesz. Facet
ciągnie namolnie kobietę do łóżka, ona się opiera, a ty mówisz,
że to nieporozumienie? To bark wrażliwości. I szacunku. Ale jestem
teraz jak przekłuty balonik. - przyznała ze smutkiem. - Opadły mi
ręce. Nie mam powodów do radości. I nic mi się nie chce. Nie ma
słonka, jak to jesienią, więc jedno do drugiego i jestem
apatyczna. Dobrze chociaż, że w pracy wszystko w porządku.
Dyrektor mnie lubi, nawet dostałam podwyżkę. Ale jakoś to mnie
nie cieszy. Jest obok mnie. Takie mało ważne. Na weekend jadę do
Wierzbiny, to trochę podładuję akumulatory.
- Bo
pójdziesz na grób Liama.
- A żebyś wiedział. On mnie
nie zdradzi.
- Żebyś nie była taka pewna! Może w niebie
szaleje z jakąś anielicą. I to nie jedną!
Stefcia nie
mogła opanować śmiechu.
A w mieszkaniu myślała o tym,
jak dobrze, że ma Wierzbinę! Po zniknięciu Marka Kraków zrobił
się strasznie pusty. Praca - dom, praca – dom. I pustka. Tylko
gołębie gruchały jak wściekłe. Znienawidziła je i tego
ustawicznego mycia parapetów we wszystkich oknach. Nie lubiła ich
gruchania i tuptania po parapetach. Wydawało się jej, że to przez
te gołębie przestała lubić wynajmowane mieszkanie. Uciec stąd.
Najlepiej do Wierzbiny! Ale trwała w Krakowie tym bardziej, że
dyrektor obdarzał ją coraz większym zaufaniem. Wielokrotnie narady
odbywały się z jej obowiązkowym udziałem, a co najważniejsze –
liczył się ze zdaniem Stefci. Przy jakiejś okazji powiedział gdy
akurat byli sami, że docenia to, co udało się jej zrobić z
Mariolą – to teraz taka dobra i odpowiedzialna pracownica.
Wcześniej Grzegorz chyba robił za nią robotę, ale niczego
dziewczyny nie nauczył. A Stefania umiała to zrobić. W każdym
razie idzie ku jeszcze lepszemu, bo Mariola zaczyna myśleć o
zaocznych studiach. Stefcia miała wielką ochotę zapytać, kim
Mariola jest dla dyrektora, ale na szczęście się powstrzymała.
W banku pracowało dużo więcej kobiet niż mężczyzn. Wszyscy
panowie byli żonaci, co do jednego. Na samym początku niektórzy
usiłowali ze Stefcią flirtować, ale szybko przekonali się, że to
niemożliwe. Przy tym dziewczyna z nikim się nie spoufalała, gdy
ktoś chciał zbyt długo z nią rozmawiać, a przy tym wkraczał w
osobiste tematy – torpedowała takie wynurzenia stwierdzeniem, że
jest bardzo zajęta i wsadzała nos głęboko w papiery. Była
chłodna, daleka i obojętna. Choć to może i dziwne, ale najbliżej
była z... Mariolą.
Minął pierwszy rok pracy i Stefcia
mogła wziąć urlop. Jednak co z tym urlopem miałaby zrobić?
Samotny wyjazd wcale się jej nie uśmiechał. Podobnie siedzenie
jesienią w Wierzbinie. Co innego pobyć tam kilka dni, a co innego
cały miesiąc. Dorotka zapraszała ją do siebie, do Szwecji.
Stefcia nawet to rozważała, ale czy warto narażać się na bolesne
wspomnienia, rozgrzebywać stare rany, dołować samą siebie?
Odejście Liama już jakoś na niej przyschło, przestało mocno
boleć, było teraz jakby osnute niebieskawą mgiełką. I niech tak
zostanie. Rozmyślając o swoich szwedzkich znajomych najbardziej
zazdrościła Wiktorowi – razem z Grażyną doczekali się
córeczki... A ona co? Bez męża i bez dziecka. Tak bardzo chciała
mieć dziecko! Ale nawet babci i ojcu o tym nie mówiła, bo po co tą
kochaną dwójkę dodatkowo ranić?
Upłynął pełny rok od
rozstania z Markiem. W zasadzie nie przestała za nim tęsknić...
Ale coraz mniej o nim myślała. Dużo czytała, kupiła sobie
telewizor i magnetowid i od czasu do czasu oglądała nawet filmy.
Jednak nie stała się niewolnicą seriali, które coraz częściej
nadawano w telewizji. Odwiedzał ją jedynie Kamil. Czasem mówił
coś o Marku, ona sama się nie dopytywała. Kiedy usłyszała, że
Marek planuje następny trzyletni pobyt w Stanach Zjednoczonych –
to jednak aż nią zatrzęsło. Gdzieś w głębi niej dziko
zaskowyczała tęsknota...
Sylwestra spędziła samotnie
popijając różowe wino. Aura była tak okropna, że zrezygnowała z
wyjazdu do Wierzbiny. Babcia obiecała, że przyjedzie do niej, gdy
tylko ustabilizuje się pogoda i drogi będą przejezdne. Do tej pory
nie widziała mieszkanka wnuczki.
Przyjechała wraz z
Piotrem (za kierownicą!), Edwardem i Tajkim. To była wyjątkowo
urocza niedziela! I choć odjeżdżali późnym wieczorem, to Stefci
dzień ten wydał się wyjątkowo krótki. Od ojca dowiedziała się,
że jednak wiosną ma ruszyć budowa planowanego od dawna olbrzymiego
osiedla w Wierzbinie, tego blisko ich posesji.
- Mokradełka
nie sięgną, bo to za daleko i po drugiej stronie trasy, ale będą
robić naciski, bym zmniejszył nasze siedlisko i ograniczył
produkcję zieleniny – powiedział Edward. - Zaczęto rozważać
obwodnicę...
- Trzeba tu będzie zostawić kwiaty i
nowalijki pod folią – dodał Piotr.
- Jeśli o mnie
chodzi to nie zgadzam się na żadną sprzedaż ziemi. Nie teraz,
kiedy Piotr jest w stanie zająć się uprawami, a tato wreszcie może
odpocząć. Więc czasem nie dawajcie nadziei nikomu w sprawie kupna
– zapowiedziała Stefcia. - W razie czego, braciszku, zrób
trawnik, a ziemi nie sprzedawaj. Nawet nie wydzierżawiaj. Zresztą,
to wszystko i tak należy do mnie. Bez mojej zgody nic nie będziecie
mogli wypuścić z rąk.
- I bardzo dobrze! – ucieszyła
się babcia.
- Babciu, a jak tam pan Władeczek?
-
Chyba nie najlepiej. Ale dziękuję, że pytasz. Ostatnio tylko
siedzi w kantorku i kwitów pilnuje. Oczywiście musi też przyjmować
pieniądze, ale bardzo się na to oburza. Jednak musi, bo taka jego
rola.
- Raz mu się pieniądze nie zgadzały o jakąś małą,
zupełnie bzdurną kwotę i wtedy tak się naburmuszył, tak
strasznie się zdenerwował! – Wyjaśnił Edward. - Ale mama go
udobruchała. Upiekła babkę ziemniaczaną, nagotowała grochówki i
znów jest dobrze.
- Przez żołądek do serca – zaśmiał
się Piotrek. Właśnie wybierał się na krótki spacer z Tajkim.
- Ale z ręką i nogą źle. Już nie da rady odgarniać śniegu
– dodała zatroskana babcia. - I skrzynek też nie dźwignie. To
znaczy chce, ale mu zakazałam.
- Są młodzi ludzie, to
odgarną. Władek i tak się dość w życiu naharował. Teraz niech
siedzi w cieple na herbatce u babci. Przyjąłem takich dwóch
chłopaków do ciężkiej roboty, wołam ich jedynie w specjalne dni,
gdy trzeba coś podźwigać. A im to odpowiada, że nie muszą
każdego dnia być o świtaniu.
- Znam ich?
- Jeden
to najmłodszy syn tej Karłowiczowej, Miłosz. Może pamiętasz,
jego matka czasem u nas pracowała? A drugi to Grzesiu Florczak, syn
tego pijaczyny. Wyobraź sobie, że wcale nie tyka alkoholu, aż
chłopaki się z niego śmieją. Odkłada pieniądze na studia, bo od
października chce zacząć, a przecież na ojca nie może liczyć.
- Teraz wszyscy chcą studiować, a nie ma komu robić na
budowach. Ciekawe, skąd oni wezmą ludzi, gdy ruszy budowa tego
osiedla koło nas? – retorycznie zapytała babcia.
Pojechali.
A w następnym tygodniu we wtorek posłaniec z
kwiaciarni przyniósł duży bukiet czerwonych róż na bardzo
długich łodygach. Do bukietu dołączony był bilecik – wyraz
„przepraszam” napisany szesnaście razy (na więcej nie było
miejsca), w równym słupeczku, po każdym wykrzyknik. Ostatnie
„przepraszam” było napisane wielkimi literami i miało pięć
wykrzykników. Podpisu nie było, ale Stefcia i tak wiedziała, że
to mógł być jedynie Marek. Ponad rok czekał z tymi przeprosinami
– pomyślała z przekąsem. Nie miała wazonu na tyle róż w
jednym bukiecie. Wstawiła kwiaty do najwyższego garnka, musiała je
jednocześnie oprzeć o ścianę, i poszła na zakupy – po duży
wazon. Owszem, znalazła taki i ledwie go przydźwigała. Na
szczęście jakiś sąsiad wniósł go po schodach, bo już naprawdę
ledwie niosła.
Przed snem zastanawiała się, czy może tak
z czystym sercem powiedzieć, że wybaczyła. W końcu upłynęło
naprawdę dużo czasu. A jednak nie... To znaczy wybaczyć wybaczyła,
tylko nie chciała już mieć nic wspólnego z Markiem. Nie ufała
mu. Ale... tęskniła za nim.
Na drugi dzień zadzwoniła do
Kamila, niestety, nie było go – wyjechał na warsztaty fryzjerskie
do Poznania i miał wrócić za kilka dni, najprędzej za tydzień w
środę. Gnana dziwnym niepokojem pojechała na pieczarki do Witka.
Chociaż długo siedziała, nie doczekała się przyjścia Marka, nie
dowiedziała się też ani słowa o nim, mimo tego, że rozmawiała z
właścicielem bistra. Miała nadzieję, że skoro przysłał kwiaty
to jest w Polsce. Niezadowolona i sfrustrowana wróciła do domu. Nie
mogła sobie znaleźć miejsca. Aż wspomogła się melisą, aby
jakoś usnąć.
Przyszła wiosna i dni stały się bardziej
radosne. Na licznych klombach przy jezdniach kwitły już szalone
tulipany. Były tak kuszące swymi barwami, że Stefcia raz i drugi
kupiła sobie wiązankę, a ostatnio wpadła w nawyk przywożenia
sobie kwiatów z Wierzbiny lub Karolinki. W zasadzie dbał o to
ojciec.
Stefcia zauważyła, że ojciec bardzo posiwiał.
Ciągle miał gęste włosy, ale już w połowie wysrebrzone. Nawet
nie wysrebrzone, a białe. On sam wydawał się bardzo kruchy,
delikatny. Wprawdzie nie skarżył się na serce, ale... kto go tam
wie? Może to tylko leki maskowały chorobę.
Babcia jakoś
sobie radziła. Jedyne jej zadanie to teraz było zrobienie obiadu. I
sporządzenie listy zakupów. Czasem chodziła do przyjaciółek,
czasem one ją odwiedzały, szczególnie teraz, gdy były ciepłe dni
i przyjemność sprawiało siedzenie na werandzie.
Tej
wiosny Stefcia poznała Pawła Targosza – ratował ją z opresji,
gdy w powrotnej drodze z Wierzbiny do Krakowa zepsuło się jej auto.
Po raz pierwszy znalazła się w takiej sytuacji i była kompletnie
bezradna! A na dodatek to przecież była niedziela, więc skąd
wziąć mechanika tak na zawołanie? Targosz jako jedyny zatrzymał
się i we wszystkim jej pomógł, a na końcu odwiózł do domu i
wprosił się na kawę z sernikiem, który miała w swoich bagażach.
Ta pierwsza wizyta nie trwała zbyt długo – tyle, co wypicie kawy.
Mężczyzna i tak stracił dla niej dużo czasu, a na drugi dzień
miał jakiś daleki wyjazd z siostrą i matką, jeśli Stefcia dobrze
zrozumiała, to odwoził matkę do jakiegoś szpitala w centrum
Polski. Nie chciała go wypytywać o szczegóły. Na odchodnym to on
zapytał, czy może ją jeszcze kiedyś odwiedzić. Powiedziała, że
będzie jej bardzo miło i dała numer telefonu do swego banku.
Mężczyzna bardzo się jej spodobał. Nie z wyglądu – bo ten
był przeciętny. Miał brązowe, krótko przycięte włosy i
ciemnobrązowe oczy, nieco kwadratowa szczęka, ciepły uśmiech
pięknie wykrojonych ust. Tak, usta miał zdecydowanie najładniejsze.
I ręce – dłonie o długich palcach, zadbane. Granatową koszulkę
polo rozpychały solidne mięśnie ramion i karku. Resztę stroju też
miał zwyczajną – czarne dżinsy i ciemne sportowe buty. Był
zaradny i pomysłowy. Patrzył uważnie, widać było, że słucha
rozmówcy. Nie przerywał, nie wpadał w słowa. Nie miał żadnych
nerwowych ruchów, typu przeczesywanie włosów palcami lub bębnienie
nimi po kierownicy czy stole. Nie zadawał zbytecznych pytań. Można
powiedzieć, że był aż do bólu zwyczajny. I to się Stefci
podobało.
Mechanik zadzwonił do Stefci po kilku dniach i
oznajmił, że naprawa nie będzie taka szybka, bo kilka części
musi sprowadzić, może coś mu się uda kupić na szrocie, ale
wszystko to wymaga czasu i cierpliwości. Poprosiła, aby zrobił
wszystko, co tylko możliwe, by autko znów chodziło jak szwajcarski
zegarek. Pan Czesio się śmiał. Zrobił jej wyliczankę wszystkich
problemów, ale i tak się na tym nie znała, nawet nie starała się
zapamiętać, by chociaż z grubsza powiedzieć o nich ojcu. Sprzęgło
i hamulce – tyle do niej dotarło. Ojciec zaproponował, że
przyjedzie i zaholuje auto do znajomego mechanika w Wierzbinie, ale
nie wyraziła zgody. Niech pan Czesio zrobi co może, a mechanik z
Wierzbiny najwyżej to za jakiś czas skontroluje.
-
Przypomnij mu, aby wymienił od razu olej – pouczał ojciec.
Paweł Targosz odczekał pełne dwa tygodnie zanim znów się u niej
pojawił. Przyniósł pierwsze czereśnie, które podobno uwielbiał.
- Czy zdarza ci się spacerować w deszczu? - zapytał, gdy
pili kawę.
- Nie mogę powiedzieć, że celowo wychodzę na
deszczowy spacer.
- Może dziś cię jednak namówię? Nie
pada aż tak gwałtownie. Gdy świeci słońce jestem zajęty na
budowie. Ale dziś mam wolne, właśnie dlatego, że pada deszcz. To
co?
- Dobrze. Dawno, nawet bardzo dawno, nie byłam na
prawdziwym spacerze.
- A ja mam duży parasol. Właśnie dla
dwojga. W takim razie teraz najważniejsze są buty. Nie chciałbym,
abyś nabawiła się kataru! I nie będziemy długo, nie dłużej niż
godzinę. Dobrze? Ja w zasadzie jestem dużo na powietrzu, lecz ty
chyba ciągle siedzisz w murach.
Spacer należał do bardzo
miłych. Z Pawłem rozmawiało się lekko, bez przymusu. Nadal nie
zadawał pytań, a Stefcia unikała opowieści o sobie. Na ulicach
nie było dużo ludzi, tym przyjemniej szło się im tak donikąd.
Paweł chyba nieźle znał historię Krakowa, bo od czasu do czasu
dzielił się ze Stefcią ciekawymi informacjami o niektórych
ulicach, a nawet pojedynczych budynkach. Czasem też wtrącał jakąś
lekką, zabawną historię ze swojego życia. Później odprowadził
ją do mieszkania, pod same drzwi, ale już nie wszedł. Na
pożegnanie cmoknął ją w policzek i obiecał, że za jakiś czas
ją odwiedzi, koniecznie, gdy będzie słońce, bo chciałby wybrać
się wraz z nią na Kopiec Kościuszki, o ile tylko Stefcia zechce mu
towarzyszyć. Nie był na kopcu już ponad dziesięć lat. A ona?
Przyznała się, że nigdy tam nie była.
- To jesteśmy
umówieni – i tak pięknie uśmiechnął się na pożegnanie, że
jej serce lekko zadrżało.
Po odbiór samochodu Stefcia
pojechała służbowym autem. Rozliczyła się z panem Czesiem
dodając premię w postaci butelki wódki. Już odpaliła silnik do
odjazdu, gdy mechanik nachylił się do niej. Otworzyła okno.
- Chciałem jeszcze panią prosić – powiedział opierając się o
auto - by nie skrzywdziła pani naszego Pawełka. Jego ojciec jest
moim przyjacielem.
- Co pan ma na myśli?
- On już
mocno dostał od życia po plecach...
- Proszę powiedzieć
tyle, ile pan może.
- Chyba nie powinienem... Ale dobrze,
powiem, bo on raczej tego nie zrobi – pan Czesio podrapał się po
łysej czaszce. - Poza tym to żadna tajemnica. Od blisko dziesięciu
lat, a może od ośmiu, już nie pamiętam... On jest wdowcem. Jakiś
pijany kierowca wjechał na chodnik i zabił jego żonę, która była
akurat w końcówce ciąży. Myśmy myśleli, że Paweł wtedy
oszaleje... Był dobrze zapowiadającym się zapaśnikiem, jeździł
na różne zawody i zgrupowania, zdobywał medale. I oczywiście
pracował, bo takie to były czasy... Ale po śmierci żony rzucił
to wszystko i wyjechał do Belgii, a stamtąd do Kanady. Budował
Kanadyjczykom domy z bali, bo podobno nastała na nie moda. Takie
wielkie, leśne chaty. Wrócił niecałe dwa lata temu, bo jego matka
zaczęła poważnie chorować, a ojciec nie dawał sobie rady. Jego
staruszek nie ma nawet prawa jazdy, a z matką trzeba było ciągle
po lekarzach... No i Paweł został. Opiekuje się rodzicami przy
współudziale siostry. Ale ona ma czworo dzieci, więc nie bardzo ma
czas dla rodziców. Tyle, że jedzenia im nagotuje i tu przyniesie,
bo niedaleko mieszka. No, to tyle o Pawle. To dobry, wartościowy
człowiek. Niech pani o tym pamięta.
- Dziękuję, że mi
pan powiedział. Gdzie on teraz pracuje?
- Na budowie. Jest
inżynierem. Buduje jakieś wielkie osiedle pod Krakowem.
-
Ja też jestem wdową – powiedziała cicho Stefcia, ale pan Czesio
już chyba jej nie usłyszał, bo się odsunął od samochodu.
Czy przeżyte tragedie, żal i smutek, mogą łączyć?
Rozmyślała.
Wyglądało na to, że Paweł mówił komuś o
tym, że się z nią spotkał. Miał jakieś plany?
Po około
dwóch tygodniach zadzwonił do niej. Chciał przyjechać po nią pod
bank, gdyż wejście na kopiec było tylko do godziny szesnastej.
- Jeśli chcesz, to mogę się urwać z pracy dwie godziny
wcześniej – odpowiedziała.
- Świetnie! Nie śmiałem
cię o to prosić. Zatem będę około trzynastej czekał na ciebie
pod bankiem. Gdym się troszkę spóźnił, to nie miej mi tego za
złe. Czasem w ostatniej chwili coś wypada, coś, na co nie mamy
wpływu.
- W porządku. Najwyżej zapalę papierosa.
- Ty palisz?
- Nie. Tak tylko zażartowałam.
- Nie
lubię palących kobiet. To do jutra, skarbie.
„Skarbie”?
Bardzo ciepło zabrzmiało to słowo.
Paweł jak zwykle miał
dużo do powiedzenia na temat Kopca Kościuszki. Był jak chodząca
encyklopedia. Trzymał ją za rękę, a chwilami nawet obejmował.
Stefci sprawiało to przyjemność. Jednak nie wdzięczyli się do
siebie. To spotkanie było nasączone przyjacielskim ciepłem. A
później nie widziała go ponad miesiąc. Nie miała jego numeru
telefonu, więc nie mogła zapytać, co się stało.
Zjawił
się niespodzianie, a jej zaparło dech w piersiach – taki był
przystojny! Miał kilkudniowy zarost elegancko podgolony, zadbany.
Wyglądał oszałamiająco! Ciemne dżinsy i jasna koszulka polo. I
tak cudownie pachniał! To wszystko razem bardzo go odmieniło. Jakby
ujrzała innego mężczyznę.
Był gorący początek lipca,
gdy przyjechał do niej pod wieczór i to bez uprzedzenia. Właśnie
zmieniała pościel, którą miała zawieźć do Wierzbiny do prania.
W końcu tam była pralka automatyczna i dużo lepsze warunki do
suszenia dużych sztuk pościeli.
- Bardzo przeszkadzam? -
zapytał cmoknąwszy ją w policzek. Przywiózł kilka świeżo
rozkwitłych gałązek gladioli. - Znajdziesz dla nich jakiś wazon?
Mam nadzieję, że lubisz kwiaty. To z maminego ogródka.
-
Są śliczne! Dziękuję. A kwiaty bardzo lubię. Chodź, siadaj.
Zaraz zrobię kawę.
- Może na kawę to już trochę późno,
lepsza będzie herbata, jak myślisz?
- A może sok z wodą?
Mam lód.
- Poproszę. Soku tylko tak dla koloru.
-
Siadaj i opowiadaj. Długo cię nie było. Trochę czekałam na
ciebie.
- Tak wyszło. Nie mogłem wcześniej. To znaczy
przyjechałem najszybciej, jak to było możliwe. Ostatnio na budowie
pracujemy aż do zmroku. Mój zastępca poszedł na urlop. Nie
dzwoniłem do ciebie, bo nie miałam pewności, o której zdołam się
wyrwać z pracy. Na szczęście działały dziś prysznice, to
chociaż się umyłem. Nie zawsze mamy wodę, jak to latem podczas
suszy.
Usiadł przy stole w szarym saloniku, a ona
przyniosła dzbanek z wodą i sokiem oraz szklanki. Paweł wypił
natychmiast aż dwie.
- Wybacz, że nigdzie cię dziś nie
zabiorę, ale po prawdzie jestem bardzo zmęczony.
- To połóż
się na kanapie. Przecież możesz rozmawiać na leżąco. Niech twój
kręgosłup choć troszkę odpocznie.
- Nie wypada! Choć
propozycja jest bardzo kusząca! - Jednakże przesiadł się na
kanapę i podparty poduszeczkami był w pozycji niemal półleżącej.
- Opowiedz mi o swojej Wierzbinie. Dobrze zapamiętałem nazwę?
Nigdy tam nie byłem.
- To niewielka mieścina nad niewielkim
jeziorem. Ale my mamy do jeziora daleko, może to i dobrze, bo w ten
sposób unikamy nadmiaru komarów. Mam tam dom, w którym obecnie
mieszka mój ojciec, babcia i przyrodni brat. I jeszcze stary pies
imieniem Tajki.
- Często jeździsz do swoich... Ja nie mam
na nic czasu w zwykłe dni, a ciebie nie ma w weekendy. Rozmijamy
się.
- To prawda. W zasadzie jeżdżę do domu do pracy, bo
muszę ogarnąć cały dom w Wierzbinie, poprać poprasować,
posprzątać. Czasem coś ugotować lub upiec. Najgorsze są taty
koszule, a zmienia je każdego dnia, szczególnie teraz, latem.
Bardzo nie lubię ich prasować, choć doszłam już do sporej
wprawy, prasując tak przez kilka lat. Sama miejscowość jest
urocza. Ma dużo zieleni i jest dość zadbana. Zaraz za płotem
naszej posesji zaczyna się dość duży park, a większość drzew
jest bardzo stara, ma duże korony, co zapewnia latem sporo cienia.
No i ptaki. Lubię słuchać, gdy wyśpiewują swoje trele. Jednak
nie rozróżniam ptaków po ich śpiewie.
- Pojadę z tobą
do Wierzbiny. Mam nadzieję, że będziesz mogła mnie przenocować.
A jak nie – to najwyżej wrócę do Krakowa, a w niedzielę po
ciebie przyjadę.
On nie pytał, czy Stefcia może go
zaprosić – on mówił, że pojedzie i już! Była tym zaskoczona,
chociaż starała się nie dać tego po sobie poznać.
-
Myślę, że jesteś głodny, skoro jesteś prosto z pracy. Podgrzeję
ci gulasz z kopytkami, co ty na to? I zrobię trochę mizerii. Może
być? - zaproponowała, dążąc do zmiany tematu. - I gdzie
przechowywałeś te kwiaty, bo są w dobrej kondycji.
-
Jestem wszystkożerny, nigdy nie grymaszę – zapewnił ją ze
śmiechem. - A kwiatki stały w wiadrze z wodą w moim niby biurze.
Ale dziś wszędzie jest gorąco.
- Robaki też byś jadł?
Takie jakie jedzą w Amazonii.
- Jeśli by były dobrze
przyprawione – uśmiechnął się jak łobuziak. Błysnął bielą
zębów.
Bardzo lubiła uśmiech Pawła.
Podgrzała
solidną obiadową porcję, a on jadł z wielkim apetytem i dopiero
teraz powiedział, że istotnie był bardzo głodny.
- Czy
ja przypadkiem nie zjadłem twego jutrzejszego obiadu?
- Mam
jeszcze trochę suchego chleba, więc nie jest tak źle – teraz ona
zażartowała.
- Moja droga, po tak obfitym i pysznym
obiedzie, to ja mogę tylko spać – powiedział odsuwając od
siebie pusty talerz.
- Cieszę się, że ci smakowało.
Połóż się. Chociaż na piętnaście minut.
- Nie mogę,
bo w tym czasie bym usnął. Chcę z tobą porozmawiać, wypytać cię
o twoją przeszłość. A przede wszystkim o to, czy mój przyjazd do
twego domu spowoduje jakieś perturbacje, niezdrowe zamieszanie. Tego
akurat bym nie chciał.
- Trudno mówić o zamieszaniu.
Wiesz jak się u nas mówi – gość w dom, Bóg w dom. Na pewno
nikt ci nie zrobi przykrości, co najwyżej Tajki cię obszczeka.
- Duży masz dom?
- Raczej tak. Rozległy. I piętrowy.
Nie będzie problemu z noclegiem.
- A w czym najbardziej będę
ci przeszkadzał?
- Trudno powiedzieć. Nie będę mogła być
cały czas przy tobie, bo jednak będę musiała zrobić to, co robię
zawsze. Najwyżej się ponudzisz przed telewizorem. A może
pospacerujesz po ogrodzie bądź parku lub porozmawiasz z moim tatą
lub babcią. Babcia bardzo lubi gości.
- Nie będą na mnie
źli?
- Ależ skąd! W żadnym wypadku. Być może nawet z
rana taty nie będzie, bo poranki sobotnie zazwyczaj ma mocno zajęte.
A potem drzemie w swoim fotelu i odpoczywa. Babcia robi obiad i
piecze ciasto, a ja i Piotrek zajmujemy się całą resztą, by
nadrobić tygodniowe zaniedbania. Skąd tyle wątpliwości u ciebie?
- A bo się wyrwałem z tym wyjazdem, a teraz mi głupio.
- Co najwyżej później sąsiedzi będą plotkować, że
przywiozłam narzeczonego. Ale to ciebie nie dotyczy, bo ty
wyjedziesz. Natomiast ja wcale się tym nie przejmuję. Dawno nie
dawałam okazji sąsiadom do takiego mielenia ozorem, więc niech się
cieszą. A ja... ja mam to w nosie!
c.d.n.
fot. własne
sobota, 11 marca 2023
STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.7.
Cz.7 - © Elżbieta Żukrowska
Cz. 7.
Pogoda się
ustabilizowała – utrzymywał się niewielki mróz i nie było
więcej opadów śniegu. Słońce świeciło niemal każdego dnia.
Stefcia znów odwiedzała Kamila, czasem dzwonił Grzegorz, dość
regularnie jeździła do Wierzbiny. A Aleksander się nie odzywała –
jakby się pod ziemię zapadł. Przestała o nim myśleć. Może nie
do końca – bo jakoś było jej przykro, że tak łatwo o niej
zapomniał. Ale starała się tym nie przejmować. „A mówił, że
to był najpiękniejszy sylwester w jego życiu” - pokręciła
głową z dezaprobatą. Samotność zaczynała jej doskwierać.
Czyżby to początki chandry?
Dyrektor odwołał biznesową
kolację – to akurat Stefcię bardzo ucieszyło. Natomiast ojciec
dwudziestego piątego lutego miał się stawić w sanatorium w
Kamieniu Pomorskim. Czas płynął.
Któregoś dnia
niespodziewany dzwonek do drzwi. Właśnie siedziała przy biurku nad
pilnymi papierami. Nikogo się nie spodziewała, nikt się nie
zapowiadał. Ostrożnie sprawdziła przez wizjer – ministranci?
Ledwie było ich widać. Otworzyła.
- Czy przyjmie pani
księdza po kolędzie?
- Tak. Oczywiście.
Zostawiła
uchylone drzwi, a sama rzuciła się do pokoju, ale tu wszystko było
w porządku, na stole leżał obrus, a na dużym szklanym, płaskim
talerzu stało kilka grubych świec zapachowych. Zapaliła je
pośpiesznie. Wody święconej i krzyżyka nie miała. Pieniądze!
Torebka z portmonetką wisiała w przedpokoju. Dała ministrantom
wszystkie monety, jakie miała, a dla księdza wyjęła banknot o
stosownym nominale. Koperty nie miała, ale to może i lepiej.
Torebkę rzuciła na pościel w sypialni. Poprawiła włosy i usiadła
w saloniku na skraju kanapy. Minęło kilka minut zanim nadszedł
ksiądz. W tym czasie świece zdążyły się już rozpachnieć.
Pierwsi weszli ministranci śpiewając „Bóg się rodzi”, za
nimi ksiądz, który również śpiewał. Później nastąpiła
modlitwa, po której ministranci wyszli.
- Widzę, że u
pani ani krzyża, ani nawet jakiegoś obrazka świętego... I twarzy
pani też sobie nie przypominam z kościoła. Jak się pani nazywa?
Wypytywał Stefcię o różne sprawy i zapisywał wszystko na
sztywnej karcie. Kiedy był ślub, od kiedy jest wdową. A, ślub
tylko cywilny, zatem w kościelnej nomenklaturze nadal jest panną. A
jak się nazywają księża z Wierzbiny? Wymieniła kolejno imiona i
nazwiska, ale nie znał tam nikogo.
- A ksiądz jak się
nazywa? - odważyła się zapytać.
- Jakub Kolasa.
-
Może ma ksiądz ochotę na herbatę? Albo na kawę?
Miał,
poskarżył się nawet, że już jest zmęczony. Starość i znaczna
nadwaga bardzo utrudniały mu życie. Stefcia szybko zrobiła
herbatę, ukroiła też gruby plaster miodownika, który niedawno
przywiozła z domu, ale ksiądz ciasta nie chciał. Powiedział, że
ma cukrzycę i musi unikać słodyczy. Herbatę pił bez cukru.
- Pięknie pachnie i jest gorąca. Tego mi było trzeba. Teraz już
mało kto częstuje księdza. A znajdzie pani coś dla tych moich
urwisów? Pewnie też są nie tylko spragnieni, ale i głodni.
Stefcia zawołała ministrantów
Taka była jej pierwsza
samodzielna kolęda w Polsce.
Wiał halny, który po raz
pierwszy wywołał u Stefci mocne bóle głowy. Całe popołudnia
spędzała leżąc w łóżku. Nie była w stanie nawet czytać
książki. Brała leki przeciwbólowe, aby jakoś funkcjonować w
pracy. A tu wrócił temat biznesowej kolacji. Pojechała do
restauracji taksówką. Ciemnozielona, klasyczna sukienka, broszka z
przeźroczystych, białych brylantów, włosy spod ręki Kamila,
najdelikatniejszy makijaż, brązowawy błyszczek na usta i cudowne
perfumy świeżo przysłane przez Dorotkę.
- Wygląda pani
jak milion dolarów! - powiedział zachwycony dyrektor.
„Jeśli ja jak milion, to pańska żona jak dwa miliony. Albo nawet
trzy!” Jak mając taką żonę można jednocześnie mieć kochankę?
Tego nie mogła pojąć.
A Szwedów było czworo – trzech
panów i jedna kobieta. Kelnerzy bardzo się starali. Rozmowa była
lekka, ogólna, choć utrudniona przez język angielski. Żona
dyrektora wypełniała rolę tłumacza, Stefcia prawie się nie
odzywała. Nikt się do niej nie zwracał, o nic nie pytał, więc
nie wtrącała się do rozmowy, nawet gdy dyrektorowa coś źle
przetłumaczyła. Akurat szczególnie jej nie chciała poprawiać.
Uwag w języku szwedzkim prawie nie było, a jeśli już to mało
znaczące – że jakaś potrawa jest bardzo dobra, że ktoś jest
już mocno zmęczony. Dopiero pod koniec kolacji padły słowa
związane z kredytem, jaki Szwedzi chcieli uzyskać w polskim banku,
na co dyrektor odpowiedział, że jest to temat do dłuższych
negocjacji, ale może w biurze i przy udziale jego specjalnych
pracowników, doradców. Najstarszy ze Szwedów usiłował naciskać.
Dyrektor na to, że przecież już znają jego warunki, więc albo je
zaakceptują, albo nie. To jest wybór Szwedów. Wtedy kobieta
powiedziała po szwedzku, że muszą to inaczej rozegrać. Najstarszy
Szwed popatrzył uważnie na kobietę i skinął głową. Za to
najmłodszy wyrwał się z krótkim „a w tym drugim banku i tak
dają nam gorsze warunki”, za co został spiorunowany wzrokiem
najstarszego. I to było wszystko, co Stefcia miała później do
przekazania swojemu dyrektorowi. Była szczęśliwa, gdy kolacja
dobiegła końca.
Natomiast w niedziele z rana pojechała do
Wierzbiny, aby jeszcze zobaczyć się z ojcem przed jego wyjazdem do
Kamienia Pomorskiego. Żegnając się długo stali objęci,
przytuleni.
- Tylko bądź grzeczny, mój tatku, bo nie chcę
tu nowej mamusi – zażartowała, całując ojca wielokrotnie w oba
policzki.
- Nie zawiodę cię – obiecał.
Wróciła
do swego krakowskiego mieszkania w złym nastroju. Była
podenerwowana, zirytowana, nie mogła znaleźć sobie miejsca, a gdy
się położyła – sen nie chciał przyjść. Natomiast płynęły
gorzkie, smutne myśli, przypominały się najgorsze wydarzenia z
całego życia. Depresja? Wszystko możliwe. Miała zapraszać do
siebie przyjaciół, ale na razie nikt nie miał dla niej czasu.
Także Kamil. Szczególnie Kamil. Marka też nigdzie nie spotkała,
nawet w salonie Kamila. Natomiast we wtorek ledwie wróciła z pracy
zadźwięczał dzwonek u drzwi. Otworzyła nie sprawdzając w
wizjerze. Aleksander.
- Wejdź, proszę – szerzej
otworzyła drzwi.
- Cześć! Nie mogę, bo czekają tam na
mnie. Chciałem ci tylko to zostawić i już mnie nie ma. Ale
niebawem się odezwę. Cześć. - Wstawił do środka ciężką
reklamówkę i już go nie było. - Aha – to zamiast kwiatów –
dodał, już znikając za zakrętem schodów.
Stefcia,
zaintrygowana, poszła do okna w łazience. Jakiś samochód
podjechał tyłem do drzwi wejściowych, z których po chwili wyszedł
Aleksander. Ledwie wsiadł – auto natychmiast odjechało. W środku
było kilka osób. Czyli służbowy wyjazd. Wróciła po reklamówkę.
Zawartość wielce ją zdumiała: dwa kilogramy masła, dwa kawałki
sera żółtego, z których każdy ważył około kilograma, duża
kostka twarogu (kilogramowa?) i litr śmietany kremówki w czterech
pojemniczkach. „Zamiast kwiatów” - powtórzyła w myślach,
patrząc na wypakowane już wiktuały. „Cóż? Najwyżej utyję.”
Po jakimś czasie, mając w planie wyjazd do Wierzbiny, pojechała
na Cmentarz Rakowicki. Będąc na grobie profesora Rafalskiego
zauważyła w przycmentarnych budkach piękne znicze. Nawet wyjątkowo
piękne i chciała kupić kilka na swoje groby. Wtedy miała przy
sobie za mało pieniędzy. Teraz załatwiła sprawunek i już miała
wracać do auta, gdy usłyszała za sobą znajomy głos:
-
Stefania? Stefcia? - Obejrzała się zaskoczona i jednocześnie
uradowana – Marek Żak! - To naprawdę ty? Ależ się cieszę!
Padli sobie w objęcia, choć Stefci przeszkadzała ciężka torba
ze zniczami. Wyjął ją z jej ręki.
- O, musimy to uczcić!
Co za spotkanie – dalej cieszył się Marek. - Jedziemy do knajpy,
do mnie, czy do ciebie?
- Zapraszam do mnie. Jesteś
samochodem?
Stefcia nie spodziewała się, że spotkanie z
Markiem tak bardzo ją ucieszy. Podała mu adres, ale jechał za nią,
starając się nie zgubić. Razem weszli do klatki schodowej. Marek
niósł torbę ze zniczami. Wszedł, rozejrzał się i powiedział,
że wyskoczy po wino.
- Mam doskonałą babciną nalewkę z
pigwy. Może to nam wystarczy?
- W porządku, może być
nalewka.
- Rozbieraj się, a ja nastawię wodę. Kawa czy
herbata?
- Zdecydowanie herbata.
Później obejrzał
mieszkanie i chwalił jego wystrój.
- U mnie ewidentnie
brak damskiej ręki. Kilka drobiazgów, bibelotów, a mieszkanko robi
się przytulne. Ja tak nie umiem. U mnie dominuje męska surowość.
- Gdzie się teraz obracasz? - chciała wiedzieć Stefcia.
- Warszawa, Kraków i Poznań. Bywam też w Katowicach i
Wrocławiu. Jednak w Krakowie jestem najczęściej, bo tu jest mój
dom. I dosłownie, i w przenośni. Dość mam tułaczki po świecie.
W ogóle mam zamiar zostać na dobre w Krakowie, myślę, że na
wiosnę mi się uda. Jestem doradcą w kilku dużych spółkach, to
mnie bardzo absorbuje. Za bardzo. Nie mam czasu dla siebie. I dlatego
chcę z tym skończyć, ograniczyć się do Krakowa i Katowic.
- Ale wpadasz jeszcze do Kamila, jak słyszałam...
- To
tylko w ramach przyjaźni. Długo byłem w Londynie, potem zwabiły
mnie Stany, nawet myślałem, że zostanę tam na zawsze. Ale
tęsknota... To może i dziwne, jednak nigdy nie przestałem tęsknić
za krajem. Pewnie też to znasz?
- Dopóki żył mój mąż
nie narzekałam. A potem wszystko się zmieniło. Tato radził mi nie
wracać do Polski, jednak... A tu koło mnie jest zdumiewająca
pustka. Nie umiem się zaprzyjaźnić z nowymi ludźmi. A starzy
znajomi unikają singielki. Taka jest prawda. Zostaję w domu z
książkami, często też z papierami z pracy. Brak mi moich starych,
wypróbowanych przyjaciół, gdyż wszyscy są daleko. Tymczasem nie
mam nawet telefonu, by w chwili wyjątkowej słabości do kogoś
zadzwonić. Czasem idę do Kamila, aby się u niego wypłakać, ale
wiem, że nie powinnam i w efekcie hamuję łzy. Ze wszystkich tu
znajomych Kamil jest mi najbliższy, ale on ma swoje sprawy, nie mogę
się mu narzucać. Choć w potrzebie to on jeden trzyma mnie za
rękę.
- Musimy się częściej widywać.
- To by
było miłe.
- Pokażesz mi zdjęcia ze swego ślubu?
Rozmawiali ponad cztery godziny. Marek opowiadał jej o Londynie i
Nowym Jorku, nawet o swoich dziewczynach – dowcipnie, z humorem.
Śmiali się razem. Ona o Liamie mówiła bardzo powściągliwie.
Siedzieli obok siebie na kanapie i oglądali ślubny album. Mówiła
kto, co i dlaczego. Marek bezbłędnie wyczuwał jej nastroje, czasem
kładł rękę na ramieniu, obejmował i całował w policzek. Czuła
się przy nim bezpiecznie i swojsko. Odzyskiwała dawnego
przyjaciela. Był jak rodzina, jak bliski brat. Teraz zrozumiała, o
co jej chodziło z tą chandrą – nie miała z kim dzielić się
swymi przemyśleniami, informować o codziennych sprawach, czasem się
radzić, a czasem ponarzekać, zwrócić uwagę na jakąś książkę
lub artykuł, opowiedzieć, co się wydarzyło w pracy. A wydawało
się jej, że jeszcze w Szwecji zdążyła do tego przywyknąć –
do samotności. Zjedli razem kolację, wypili po kilka herbat,
znacznie zmniejszyli poziom nalewki w butelce.
- Powinniśmy
razem zamieszkać. Mój dom jest dość duży, piętrowy. Oddałbym
ci całe piętro. Po co masz się tu samotnie kisić? Tobie by było
raźniej, a mnie by było weselej. Chętniej się wraca do domu, gdy
ktoś tam na ciebie czeka – zaproponował Marek.
- To
nieprzemyślane słowa. Byśmy się pokłócili i musiałabym szukać
czegoś od nowa, już z podkulonym ogonem. To jednak twój dom.
- A jednak zastanów się nad tym. Mówię tak w przewidywaniu
ewentualnej tutaj burzy. Kobieta nie powinna sama mieszkać.
- Nie kracz – uderzyła go lekko po udzie.
- Masz
chłopaka?
- Nie mam. Nawet nie wiem, czy chcę mieć.
Przyjaciela – tak. A adoratora to już nie bardzo. Bronię swojej
niezależności.
- Skorupa niezależności bywa
przytłaczająca. Wiem coś o tym.
- Gdzie spędziłeś
sylwestra?
- Nie uwierzysz – w domu. Mogłem w Warszawie i
to na ekskluzywnym balu, ale nie miałem odpowiedniej partnerki. A
ty?
- Ach, koleżanka przymusiła mnie. Byłam na wiejskim
balu z balonikami i serpentynami. Ale wytańczyłam się za wszystkie
czasy. Teraz to nawet się dziwię, że nie tańczyłam będąc na
rodzinnych weselach... A trochę ich było... Jednak walentynki
spędziłam samotnie, jakoś nikt mi nie podarował serduszka.
- Musimy to nadrobić. Pójdziesz ze mną któregoś dnia na
kolację?
- Z przyjemnością. Dobrze się czuję w twojej
obecności.
- A ja mam wrażenie, jakbym wracał do
młodzieńczych czasów. Wpadnę do ciebie za kilka dni. Może
wcześniej zadzwonię do ciebie.
- Niezła myśl. Ale o jedno
cię proszę. Moje rozmowy w pracy są podsłuchiwane, więc muszą
być bardzo zwięzłe i bardzo na temat, bez wchodzenia w szczegóły.
- Rozumiem i będę o tym pamiętał.
Zaprzyjaźniali
się od nowa bardzo szybko. Bywali razem na kolacjach w
restauracjach, chodzili do kina i na spacery, nie mogli się bez
siebie obejść. Marek stawał się takim przyjacielem jak Kamil, a
może nawet jeszcze bliższym. Jednak Stefcia nie zapraszała go do
Wierzbiny, chociaż po dawnemu często jeździła do domu.
Częstotliwość ich spotkań zależała od pracy Marka. Czasem nie
pokazywał się nawet przez trzy tygodnie, to znów spotykali się
dzień po dniu, nie było reguły.
W międzyczasie odwiedził
ją kilka razy Aleksander. Szczęśliwie ani razu nie spotkał się z
Markiem. Jednak chłód dziewczyny zadziałał na niego odstręczająco
i przestał do niej przyjeżdżać. Marek na lato wyjechał
na dwa tygodnie nad polskie morze – był w kilku miejscowościach.
Stefcia nie miała jeszcze urlopu, więc siedziała w murach Krakowa,
plus weekendowo Wierzbina, ale nie narzekała. Jakoś było jej lżej,
gdy miała świadomość, że niedługo znów spotka się z Markiem.
W połowie września dała się namówić na dwudniowy wypad do
Zakopanego.
- Zapomniałam już jak piękne są nasze góry
– powiedziała potem do Marka. - Znów wiem, że żyję, że
oddycham!
- Tak, to był przyjemny wypad. Szkoda, że
częściej się nam nie zdarza. Dlaczego ty tak często jeździsz do
swoich, do Wierzbiny? Mogłabyś choć raz w miesiącu poświęcić
weekend dla mnie. Właśnie tak, jak teraz. Przecież to nie są
jakieś specjalne wymagania – odpowiedział nadąsany Marek.
- Są i nie są jednocześnie. Muszę tam jeździć, bo muszę
pomagać babci i ojcu. Pozamiatam wokół domu, poprasuję pranie z
całego tygodnia, posprzątam w domu, wiesz, tak dokładniej. Mamy
psa, a on zawsze naniesie piasku, nawet jak się bardzo dba o
wycieranie jego nóg. No i pogadam z rodziną. Te rozmowy są
ważniejsze od sprzątania. Bardzo na mnie czekają. Ja mam wręcz
wyrzuty sumienia, że nie pojechałam teraz do domu. Co innego, gdy
jest śnieżna zawierucha albo gołoledź. Dwoje starych ludzi
wgapionych z nudów w telewizor. Tato to jeszcze ma dużo spraw na
głowie, potrzebny mu czas na przemyślenia. Ale babcia to tylko
kombinuje, co tam nowego upichcić, co upiec, jak dogodzić rodzinie.
A ma poważne problemy z kręgosłupem, a może z całymi plecami,
tylko nie zawsze się przyznaje. A poza tym jeżdżę na cmentarz. To
też jakoby jest moim obowiązkiem. A zazwyczaj raz do roku sprzątam
tak „dogłębnie” piwnicę, ale to już wraz z bratem.
-
Chciałbym pojechać z tobą. Da się to załatwić?
Stefcia
popatrzyła na Marka z wielkim zdziwieniem. On zaś nawet na nią nie
spojrzał, cały czas skupiony na prowadzeniu samochodu. Milczała
przez dłuższą chwilę, bo nie bardzo wiedziała, co ma mu
odpowiedzieć. Zabrać go do Wierzbiny jako kogo? Jako kolegę? Nikt
nie uwierzy! Powiedzą, że przywiozła sobie narzeczonego albo nawet
i kochanka! A oni nawet nie są parą! I jak ma to powiedzieć
Markowi?
- Dobra – cofam to pytanie! Nie było tej rozmowy!
- Marek też poczuł się niezręcznie.
- Porozmawiamy o tym
w domu – obiecała Stefcia. - Ale musisz kupić jakiś alkohol, a
później wrócić do domu taksówką. Tego bez wódki się nie da, a
nie mam już ani nalewki, ani wina.
- Kupię. I mogę nawet
u ciebie przenocować – rzucił lekko Marek, zezując na Stefcię.
- O proszę! Ty sobie za dużo nie wyobrażasz?
-
Myślę, że raczej za mało – znów błysnął okiem w jej
kierunku. - A tak w ogóle dlaczego my do tej pory nie jesteśmy
parą? W zasadzie mam już dość bycia twoim niby-bratem. Przyjaciel
– co to za ranga?
Stefcia mimo woli wybuchła śmiechem.
Zrobiło się jej bardzo wesoło. Aż do samego domu droczyli się na
ten temat, w zasadzie był to nawet flirt.
Razem zrobili
kolację, zjedli popijając winem. Stefcia nabrała rumieńców i
stała się swobodniejsza. Jednak i tak nie wiedziała, jak odmówić
Markowi wyjazdu do Wierzbiny.
- Chciałbym dziś spać u
ciebie. Z tobą.
To było tak niespodziewane, że Stefcia
zakrztusiła się herbatą. Wreszcie wykaszlała się i jednoznacznie
stwierdziła:
- Nie możesz. Nie zgadzam się.
Marek
spoważniał.
- A ja nie zgadzam się na bycie taką
przystawką do ciebie. Dla mnie to za mało. Chcę, abyśmy byli
parą. Taką prawdziwą parą. Jesteś mi bardzo bliska i tylko z
tobą tak dobrze się czuję.
- Nie psujmy tego, co jest
między nami.
- „Psujmy”? Jakie „psujmy”? Tu chodzi
o pogłębienie naszej znajomości. O zacieśnienie więzów. Nie mam
zamiaru nic psuć!
- Nie, Marku. Niby jesteśmy blisko, a
każde z nas ma swoje tajemnice. I to takie nie do opowiedzenia.
Jakbyśmy byli z różnych światów. Jesteś mi bardzo, bardzo
bliski. Ale nie na tyle, by pójść z tobą do łóżka. W pewnym
sensie boję się mężczyzn. Wolę być z nimi na dystans. Wtedy
wiem, jak mam postępować. Nie, Marku. Nie mogę.
-
Myślałem, że mnie lubisz...
- „Lubisz”? To według
ciebie wystarczy lubić, aby pójść razem do łóżka? Dla mnie to
o wiele za mało. Nie mogę. Chciałabym mieć pewność, że ja dla
niego, a on dla mnie jest całym światem. Do łóżka nie chodzi się
z przyjaźni. Przynajmniej ja nie chodzę.
- Pójdę już.
Nic tu po mnie. W zasadzie jestem wściekły i muszę gdzieś
odreagować. Ale odezwę się. Za jakiś czas. Jak już mi przejdzie.
Cmoknął Stefcię byle jak w policzek i szybko się
wyniósł. Zamknęła za nim drzwi na oba zamki. I się rozpłakała.
Sprzątnęła ze stołu, pozmywała naczynia, ale łez nie mogła
zatrzymać. Dawno tak się nie użalała nad sobą. I to z powodu
mężczyzny. To był taki wieczór, że nawet czytać nie dała rady.
Marek przeogromnie ją zawiódł.
c.d.n.
fot. z internetu
sobota, 4 marca 2023
STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - Cz.6.
STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - © Elżbieta Żukrowska
Cz. 6.
Ruch w domu i zapachy obudziły
ją przed jedenastą. Aleksandra już przy niej nie było. Z kuchni
dobiegały ciche głosy. I zapach. Pachniało naleśnikami. Złożyła
dokładnie koc, którym była przykryta i poszła do łazienki.
Starannie zmyła makijaż i nałożyła świeży. Uczesała się, a
następnie poszła do kuchni. Była tu już mama Igi, Aleksander i
jego ojciec. Na stole stała sterta naleśników. A w zasadzie dwie.
Jedne były z twarożkiem a drugie z dżemem. Przywitała się ze
wszystkimi i natychmiast zabrała się za jedzenie. Była bardzo
głodna. Po chwili przyszła Iga i Ira. Brali palcami naleśniki i
jedli na stojąco – kuchnia była zbyt mała, by tam się
rozsiadać. Aleksander postawił przed Stefcią herbatę.
- A
może wolisz kawę? - dociekał na wszelki wypadek.
- Herbata
jest w sam raz. Dziękuję. Kawę wypiję już u siebie w mieszkaniu.
Chciałabym jak najszybciej wyjechać.
- Doskonale. A mnie
też poczęstujesz kawą? - zapytał, patrząc na nią zalotnie.
- Jak się spało? - zapytała Iga, puszczając oczko do Stefanii.
- Doskonale. Dawno nie spałam w objęciach mężczyzny –
powiedziała Stefcia ze śmiechem.
- O! Zdradziłaś nasz
sekret! - zarumienił się Aleksander.
- Jaki sekret? Jaki
sekret? Wszyscy widzieliśmy, że dziś spałeś z kobietą. -
Powiedział ojciec. Miał w uchu aparacik słuchowy (Iga!) i już
całkiem dobrze słyszał. On też się śmiał.
- Naleśniki
są przepyszne! Bardzo pani dziękuję – Stefcia odsunęła od
siebie talerz i zajęła się herbatą.
- To zaraz jedziemy?
- upewniał się Aleksander, siadając na wprost niej.
-
Tak. Jak najszybciej. Już dość tu na przeszkadzałam!
-
Dziecko, nikomu nie przeszkadzasz. Jesteś swoja. Nasza – zapewniła
matka. - Najważniejsze, że dobrze się bawiłaś.
- O tak!
Wytańczyłam się za wszystkie czasy!
Później była krótka
podróż do Krakowa. Słońce świeciło bardzo ostro. Na drodze ruch
był mały, sama jezdnia chwilami całkiem czarna. Jednak oni –
Stefcia i Aleksander – mało rozmawiali. Aleksander był zamyślony
i jakby niespokojny. Stefcia marzyła o gorącej kąpieli w swojej
własnej wannie. Ale najpierw będzie musiała wypić kawę ze swoim
chwilowym partnerem. Chciałaby zachować tę znajomość na dłużej.
Przyjacielską. Nic więcej. Fakt, że pachniał prawie jak Liam –
to jednak za mało. Ważne, że był miły, szarmancki, okazywał jej
nieprzesłodzony szacunek i... odgadywał jej nastroje. Wiedział,
kiedy milczeć, a kiedy przytulić. Wygrzebywała się z traumy, choć
życie tak bardzo ją zmiażdżyło. Kiedyś była zuchwale
szczęśliwa. Teraz zapewne już nie umiała być taką. Dmuchała na
zimne. Ktoś jej powiedział – a może to gdzieś przeczytała –
że jest wdową, ale nie martwą osobą. Ma żyć. Ma walczyć o
swoje lepsze życie. Nie chciała. Nie miała bodźca. A może nawet
nie umiała? Zadbała o swoich bliskich – czy to nie wystarczy?
Myśl o Liamie bywała jak ostry sztylet prosto w serce. Ale nie
dziś. Nie czuła, aby go zdradzała. Unosiła ją łagodna fala
prosto w słońce. Aleksander coś powiedział – nie dosłyszała.
- Co mówiłeś?
- Mam nadzieję, że będziesz dobrze
wspominać tego sylwestra.
- O tak.
- Na
beznadziejnej sali, w tłumie nieznanych ludzi, często wręcz
prostaków... Mam nadzieję, że nikt cię nie obraził, nie uchybił
tobie.
- Towarzystwo było doskonałe. Dobrze się bawiłam.
- Dla mnie to był najpiękniejszy sylwester w moim życiu.
Bardzo ci dziękuję, bo wszystko to dzięki tobie. - Aleksander ujął
jej rękę i kilkukrotnie pocałował koniuszki palców. Troszkę się
speszyła. - Początkowo myślałem, że będę tylko na otwarciu, a
potem umknę do domu i będę czytać. Ale Iga zadziałała
perfekcyjnie. Dobrze jest mieć siostrę. Bardzo się cieszę, że
ciebie poznałem. Iga mówiła jeszcze, że wszyscy, którzy się
ciebie dotkną, są później szczęśliwi. Że obdarowujesz ich
własnym szczęściem, a dla siebie nic nie zostawiasz. A ja
chciałbym bardzo, abyś i ty była szczęśliwa.
- Każdy
inaczej rozumie szczęście. Dla jednych jest to wygodne, dostatnie
życie, dla innych miłość, albo rodzina i dzieci. Ja pragnę mieć
dziecko. Bardzo. Ale dziecko bez ojca, to krzywda dla maluszka. Nie
zdobędę się na to.
- Często myślisz o mężu?
-
Raczej tak, choć powoli te myśli są spokojniejsze, już tak nie
bolą. Ciągle jednak przyłapuję się na tym, że w myślach z nim
rozmawiam. Był moim najlepszym przyjacielem.
- Iga mówiła,
że byliście idealnym małżeństwem.
- Tak. Można tak
powiedzieć. Tyle, że choroba Liama kładła się na wszystko grubym
cieniem. Chciałam być zawsze przy nim, bo wierzyłam, że jestem w
stanie go ochronić. A jednak w tej złej godzinie nie było mnie
przy nim. I to napełnia mnie goryczą. Uznałam, że skończenie
studiów jest ważniejsze od Liama. A tak nie było. I dlatego mam
żal do samej siebie.
- Czy uważasz, że ten bal był
przeciwko twemu mężowi, że go w jakim sensie zdradziłaś?
- Nie, nie myślę w ten sposób. - Zastanowiło ją to słowo w
ustach Aleksandra. Czy to znaczyło, że ich myśli biegły podobnym
torem? - Liam raczej chciałby, abym się wreszcie otworzyła na
ludzi. Jednak mnie na razie przychodzi to z trudem. Mam w mojej
Wierzbinie namiastkę jego grobu i będąc w domu zawsze też idę na
cmentarz. Moja babcia ucieszyła się, że idę na bal. Miała
nadzieję, że to coś we mnie przełamie. I chyba właśnie tak się
stało.
Aleksander ponownie uniósł dłoń Stefci do swoich
ust. Bez słowa.
Wjechali do Krakowa. Ruch był znikomy. Bez
podpowiedzi dotarł do miejsca, gdzie Stefcia zawsze parkowała swój
samochód. Było to wewnętrzne podwórko ze stosunkowo wąską bramą
wjazdową, koło której rosły dwie splecione ze sobą brzozy.
Jesienią długo utrzymywały się na nich żółte liście. Lubiła
na nie patrzeć z okna łazienki. Koło brzóz, pod murem domu, stała
ławeczka, na której często siadywali dwaj lub trzej mocno starsi
panowie, oczywiście nie zimą! Nigdy nie widziała na podwórku
bawiących się dzieci. Brama wiodąca do budynku była przechodnia –
można też było wejść od strony ulicy, na której obowiązywał
zakaz jazdy samochodem. I z tego wejścia najczęściej korzystała
Stefcia, o ile tylko nie jeździła po mieście samochodem. Natomiast
sama klatka schodowa był dziwnie pokręcona i pełna dodatkowych
korytarzyków. Choć mieszkała tu już kilka miesięcy – nie znała
swoich sąsiadów. Na wszelki wypadek mówiła dzień dobry wszystkim
starszym od siebie. Czasem uśmiechano się do niej. Teraz weszli
oboje do mieszkania nie spotkawszy nikogo po drodze. Torbę z suknią
i butami Stefcia postawiła na krześle w szarym pokoju. Aleksander
wniósł drugą, taką „zakupową” i podążył z nią wprost do
kuchni.
- Mama dała ci tu jakieś słoiki – powiedział
rozpakowując zawartość na kuchennym blacie. - Widzę, że jest
słoik bigosu, kopytka i chyba gulasz. No i ciasto w tej blaszce po
pasztecie. Bardzo smaczny był pasztet. Dawno takiego nie jadłem. O,
są nawet mamine naleśniki!
- A to mnie zaskoczyła twoja
mama. Nie spodziewałam się... Już robię kawę. Tam jest łazienka,
gdybyś potrzebował. A sypialnia jest na wprost. - Objaśniła,
myjąc ręce nad zlewem.
- Czy to zaproszenie? - zażartował
Aleksander.
- Ja ci dam zaproszenie! Nie wyobrażaj sobie!
- Trochę jednak sobie wyobrażam. Bardzo dobrze mi się spało z
twoją głową na mojej piersi. Będę za tym tęsknił... Tak słodko
się do mnie tuliłaś...
Chciała mu powiedzieć, że to
chyba przez ten zapach, ale się powstrzymała. Nie powinna
Aleksandra zachęcać.
- Siadaj tam i grzecznie czekaj na
kawę. Z mlekiem i cukrem?
- O nie. Czarną i gorzką proszę.
- Jak to mężczyzna... - uśmiechnęła się przelotnie.
Zniknął w łazience. A ona wyłożyła ciasto na talerz, wyjęła
talerzyki do ciasta i widelczyki. Pozostałe wiktuały schowała do
lodówki. Przy okazji zorientowała się, że ma za mało pieczywa –
ledwie końcowe cztery kromeczki, małe i już starawe... Trudno.
Mimo tego na drugi talerz ukroiła domowej wędliny z Wierzbiny i
kilka grubych kostek pasztetu - „skoro mu tak smakował”. Kolejno
ponosiła wszystko na stół w szarym pokoju – jej saloniku. Na
końcu dzbanek z kawą.
- Dziś będzie bez chleba, bo
zapomniałam kupić – powiedziała, gdy Aleksander usiadł za
stołem.
- Nic nie szkodzi. A poza tym nie jestem głodny. To
znaczy jestem, ale na ciebie.
- Aleksandrze... - pokręciła
głową z niezadowoleniem.
- Ja tylko mówię prawdę. Mogę
zajrzeć do sypialni?
- Możesz.
Poderwał się
natychmiast. Tak jak się spodziewał było tam kilka dużych zdjęć
w ramkach. Uśmiechnięty młody mężczyzna. To musiał być Liam...
Przyglądał się zdjęciom z uwagą. Tylko jedno było zbiorowe.
Stefcia ze starszą panią w otoczeniu trzech mężczyzn. Domyślił
się, że to babcia. A ci panowie?
- To jest mój tato –
pokazała Stefcia palcem. - A to stryj Tomasz i stryj Bela – bracia
mego taty. Miał być jeszcze Piotrek, mój przyrodni brat, ale
uciekł przed aparatem.
- Nie jesteś podobna do rodziny.
- Nie jestem. Podobno do mamy też nie jestem podobna. Taki
wyrodek nie wiadomo skąd.
- Za to jesteś śliczna!
- Nie jestem. Szczególnie z tymi bliznami. Ciągle noszę makijaż,
by jakoś je zakryć. Są coraz mniej widoczne, ale ja wiem, że tam
są. Iga ci o tym mówiła?
- Tak. Z całej siły ciągnąłem
ją za język. Jednak nie miała zbyt dużo do powiedzenia.
- Ty o mnie sporo wiesz, a ja o tobie prawie nic...
- Bo
jestem bardzo zwyczajny. Nie ma o czym mówić.
- Kawa nam
wystygnie – przypomniała Stefcia, ale Aleksander jeszcze popatrzył
po grzbietach książek ustawionych w meblościance. Podniósł na
Stefcię pytający wzrok. - Tak, tak – czytam po angielsku,
szwedzku i włosku. To jak zadana przez nauczyciela praca domowa.
Staram się czytać na głos po kilka stron w każdym z tych trzech
języków. A później mogę czytać dla przyjemności po polsku.
- Jesteś systematyczna?
- Przynajmniej staram się. Nie
wiadomo, co mnie jeszcze w życiu czeka. Chciałabym spędzić kilka
lat w Anglii, ale nie mam na to szans, bo nie mam punktu zaczepienia.
A nie chcę zaczynać od zmywaka czy od rozwożenia pizzy. W pewnym
sensie hamuje mnie też ruch lewostronny. Jakoś dziwnie się tego
boję.
- Nie masz przyjaciół w Anglii? Nawet znajomych?
- Pewnie kogoś bym znalazła, ale... Nie lubię się napraszać.
Z mojego roku powinny być przynajmniej trzy osoby w Anglii, jednak
nie byłam z nimi blisko. A ty? - Byli jeszcze znajomi stryja Beli,
ale o tym wolała nie mówić, bo nawet o nich nie myślała.
- O, ja się za granicę nie wybieram. Wystarczy, że Iga wyjechała,
a i Ira ma jakieś dalekie plany. Ja muszę zostać z rodzicami. To
chyba kwestia odpowiedzialności. No i nie znam języków. Jakoś
nigdy się nie przykładałem...
Siedzieli przy stole,
Stefcia na wprost Aleksandra, z dala od jego rąk. Pogadywali o
różnych, nieważnych sprawach. Pili kawę i jedli to, co Stefcia
postawiła na stole – ciasto i wędlinę bez chleba.
-
Uciekasz ode mnie – poskarżył się w pewnej chwili Aleksander. -
Usiadłaś tak daleko, że nawet nie mogę cię przytulić.
-
Za to patrzę ci w oczy.
- A ja chciałbym cię przytulić.
- Nie, Aleksandrze. Z nas nie będzie pary.
- A to
dlaczego tak zakładasz?
- Trudno to uzasadnić... Chyba
głównie dlatego, że ja ciągle jeszcze jestem w starym świecie.
- Coś się kończy i coś się zaczyna. Nie powinnaś rezygnować
z życia.
- Wcale nie rezygnuję. Ten bal, to spotkanie z
tobą, wiele dla mnie znaczy i wiele we mnie się zmieniło. Ale
nadal nie jestem gotowa, by... Nie, to nie dla mnie.
Nie
chciała nawet flirtować z Aleksandrem. Uważała, że powinien już
pójść sobie, ale on zwlekał, przedłużał rozmowę, na coś
liczył.
- Będę mógł ciebie czasem odwiedzać? Dość
często jestem w Krakowie, głównie w służbowych sprawach, ale dla
ciebie zawsze znajdę czas.
- Oczywiście, że będziesz
mógł. Jednak nie licz na coś więcej, niż przyjaźń. Nie chcę
się z nikim wiązać. Naprawdę nie jestem gotowa.
- Kiedy
cię przytulałem, czułem, że nie jestem ci obojętny. To było
miłe.
- Pożądanie to nie jest miłość. Po miesiącu,
dwóch, a może po roku byśmy się rozstali. I to pełni niesmaku.
Ja tak nie chcę. Obłok namiętności potrafi otumanić, zawiązać
oczy. A potem robi się nieprzyjemnie. Między nami nie ma cienia
miłości. I dlatego bronię się przed tobą.
- Chcesz
miłości...
- Może już nigdy się nie zakocham. Babcia
twierdzi, że Żakowie kochają tylko raz w życiu. Tak było z moim
ojcem i tak jest z jego braćmi. Być może tak jest także ze mną.
Nie chcę przechodzić z rąk do rąk – dziś ty, jutro ktoś inny.
Potrzebuję stałego, pewnego związku, opartego na głębokiej
miłości, przyjaźni i zaufaniu. Oddaniu. Może już nigdy takiego
związku nie doświadczę. Ale nie muszę się spieszyć.
-
A dziecko? Pragniesz dziecka...
- Jednak wszystko w swoim
czasie i po kolei.
- Trudna i wymagająca z ciebie
dziewczyna.
- W Szwecji miałam sporo starających się o
moją rękę. Jednak nie chodziło im o mnie, a o moje pieniądze, o
hotele, o dobrobyt i znajomości. Goniłam to towarzystwo na cztery
wiatry. Nie przyjmowałam żadnych zaproszeń, nie umawiałam się na
randki, nie flirtowałam. Chyba nawet się nie uśmiechałam. Nawet
najwytrwalsi w końcu się ode mnie odczepili. Musiałam być taka,
bo nie miałam złudzeń, czego ode mnie chcieli. Rozdałam większość
moich aktywów, zadbałam o rodzinę. Wyremontowałam stary dom w
Wierzbinie. Mieliśmy w czerwcu wziąć ślub kościelny. Ale Liam
odszedł już w kwietniu... Och, przepraszam! Rozgadałam się, a to
wcale nie jest godzina zwierzeń. Dość tego wylewania łez.
- Przy mnie naprawdę możesz się wypłakać.
- Ale nie
chcę. Nie chcę opowiadać o Liamie i o naszym małżeństwie. Jeśli
będę kiedyś miała partnera, pewnie zawsze będę porównywała go
z Liamem, to jest nieuniknione. Liam był tak wyjątkowy, że nikt go
nie przebije, jeśli wiesz, co mam na myśli... Dlatego jestem taka
wstrzemięźliwa. Nie chcę mieszać ci w głowie. Nie chcę, abyś
poczuł się po jakimś czasie zawiedziony. Ty, ani ktokolwiek inny.
Zrobiłam i tak duży krok na przód... Ale dla mnie wciąż jest za
wcześnie. Nie jestem gotowa.
- To naturalne, że zawsze
będziesz pamiętała męża. Lecz nie powinnaś go stawiać na
wysokim cokole. Bo jest jeszcze zwykłe życie. Trudno ci będzie żyć
samotnie. Czasem naprawdę potrzebny jest mężczyzna, który wkręci
żarówkę i naprawi cieknący kran. Ale na razie ty się bronisz
przed miłością. Boisz się, że znajdzie się ktoś taki, kto
dorówna twemu zmarłemu mężowi, albo nawet go prześcignie. Nie
mówię, że to będę ja. Ale na świecie jest wielu mężczyzn.
Może masz rację rozgraniczając namiętność od miłości. Nigdy
tak nie myślałem... Czy jednak nie ustawiasz poprzeczki zbyt
wysoko? Jesteś młoda. Chcesz całe życie przebyć samotnie? Nawet
bez namiętności? Chcę ciebie objąć i całować. Nie odtrącaj
mnie. Nie możesz przewidzieć, co jeszcze jest przed nami.
- Masz rację – nie mogę. Ale nie muszę wkładać palca w ogień,
by się przekonać, że ogień parzy.
- Nie wiem dlaczego,
ale twoja samotność mnie boli. Bardzo chciałbym to zmienić. Wiem,
że już powinienem pojechać, odejść, ale cóż byłby ze manie za
facet, gdybym zostawił cię w takim nastroju?
- Poradzę
sobie. Nie martw się o mnie.
- Jesteś silna i niezależna.
Pewnie sobie poradzisz. Rzecz jednak w tym, że nie musisz przez
wszystko przechodzić sama. Wiesz, dlaczego mężczyźni noszą
marynarki? Aby kobiety miały się w co wypłakiwać. Co wcale nie
znaczy, że chcę abyś płakała... Byłoby miło, gdybym mógł
ułożyć cię w pościeli, może najpierw rozebrać, a później
okryć kołderką. I patrzeć jak zasypiasz. Może przez chwilę cię
całować....
- Nic z tego. Pomijając wszystko inne i tak
musiałabym wsać i zamknąć wszystkie zamki w drzwiach, bo nie mam
zatrzasku.
- Tego nie wziąłem pod uwagę... Ale zapewne
masz zapasowe klucze.
- Jeden komplet ma tato, a drugi jest w
Krakowie u przyjaciela. To na wszelki wypadek, gdybym zgubiła swoje.
- W takim razie dorób jeszcze jeden komplet z
przeznaczeniem dla mnie.
- Na to nie licz.
- A jednak
chciałbym mieć twoje klucze. Poważnie. Przyjechałbym do Krakowa,
pozałatwiał swoje sprawy, a potem do twego mieszkania, aby ci
zrobić obiad. Przyszłabyś na gotowe.
- Umiesz gotować?
- Minimalnie. Coś tam sobie pitrasiłem będąc na studiach, ale
nie było to nic nadzwyczajnego. Makaron lub ryż z dodatkami ze
słoików, które przygotowała mama, albo przypadkiem udało mi się
kupić. Przecież to znasz. No nic – na mnie już czas. Pomogę ci
to sprzątnąć i wracam do domu.
Słysząc ostatnie słowa
Stefania poczuła ulgę.
- Sama sprzątnę. Nie musisz mi
pomagać.
- Tak jak powiedziałem – powiedział podnosząc
się z krzesła – twoja samotność mnie boli.
Stefcia
również wstała.
- Tu nie ma co boleć. Jestem
przyzwyczajona. Od lat jestem sama. Przywykłam. Nie płaczę w
poduszkę. Biorę książkę i czytam. Nie rozmyślam, nie przeżywam,
nie dramatyzuję. To już jest za mną. Lubię to moje mieszkanko i
nawet lubię być sama.
Podszedł do niej blisko i odgarnął
włosy opadające jej na twarz.
- Jesteś taka piękna...
- Aleksandrze...
- Jesteś wspaniałą dziewczyną, ale
nie pozwalasz się kochać. - Objął ją i na chwilę przytulił.
Nie odepchnęła go i nie zesztywniała. Ale tylko pocałował ją w
nos i szybko się odsunął. - Odwiedzę cię niebawem, jeśli
pozwolisz.
- Pozwalam.
- Jeszcze raz dziękuję ci
za ostatnią noc. To było więcej, niż się spodziewałem. Cieszę
się, że cię poznałem... Och, muszę zabrać torbę mamy, bo to
jej ulubiona.
Już ubrany w kurtkę coś sobie przypomniał
i z wewnętrznej kieszeni wyjął szeleszczącą torebeczkę z
celofanu, na górze zawiązaną niebieską cienką wstążeczką.
- To niebieski aniołek dla ciebie. Ma cię strzec i pilnować
domu, abyś była bezpieczna. Daję ci go na pamiątkę naszego
poznania. Będziesz o mnie pamiętać? Bo ja o tobie już nigdy nie
zapomnę.
Ucałował Stefanię w oba policzki i wyszedł.
Była mu wdzięczna, że nie naciskał na dalsze zbliżenie.
Aniołek był witrażowym maleństwem. Zawiesiła go na
kratownicy.
„I tak się skończył bal” - pomyślała
zanurzając się w pościel po kąpieli.
Na początku
stycznie miała bardzo dużo pracy i aby nie utonąć w zaległościach
prawie każdego dnia zabierała do domu jakieś papiery. Dyrektor
nabrał zwyczaju przychodzić do jej gabinetu, robił to prawie
codziennie. Omawiali różne bankowe sprawy i stosunkowo łatwo
dochodzili do wspólnych wniosków. Czasem zaglądał też główny
księgowy, wtedy we trójkę pili kawę i analizowali wyniki lub
planowali następne posunięcia. Pod koniec stycznie dyrektor
powiedział Stefanii, że będzie potrzebna mu tak pół prywatnie,
pół służbowo jako tłumacz. Miała to być biznesowa kolacja w
restauracji. Oprócz zagranicznych gości będzie też żona
dyrektora.
- Nie wiem, czy się sprawdzę jako tłumacz. Nie
jestem aż taka dobra w angielskim!
- Chodzi o coś innego.
To będą Szwedzi. Z angielskim jakoś sobie poradzimy. Ja chciałbym,
aby pani wyłowiła to, co będą po szwedzku mówić między sobą.
To mnie najbardziej interesuje. Na pewno nie spodziewają się, że
ktoś z nas zna szwedzki.
- W takim razie nie może pan użyć
mego szwedzkiego nazwiska. Samo Żak powinno wystarczyć. Ale i tak
nie wiem, czy podołam zadaniu... Będę jakby szpiegiem...
-
Pani Stefanio, i tak nie mam nikogo innego, a osoby z zewnątrz nie
chcę w to mieszać. Liczę na pani dyskrecję.
- Mam
tysięczne obawy... A kiedy to ma być?
- W sobotę za
tydzień. Proszę się stosownie ubrać, jednak tak... koktajlowo,
nie wieczorowo.
- A w której restauracji będzie to
spotkanie?
- Właśnie za chwilę będę to załatwiał i
powiem pani.
- Naprawdę boję się, czy sobie poradzę. Od
kilku lat jestem w Polsce...
- Wierzę w panią i na panią
liczę. Przed kolacją wszystko pani wyjaśnię, będzie pani
wiedziała, na co zwracać szczególną uwagę.
c.d.n.
fot. własne