piątek, 1 marca 2024




 
Magia kochania

Gdyby tak cofnąć czas o pół wieku -
to by dopiero było miło!
Głowa już pełna, a przed człowiekiem 
dopiero będzie ta pierwsza miłość!

Będą więc randki, te z drżeniem serca,
słodkie uśmiechy, cudne wyznania,
spacery w słońcu lub przy księżycu
i to jest właśnie magia kochania!

Jeszcze bukiecik nieśmiało dany,
czar pocałunku i czuły dotyk,
wszystko przed nami miły, kochany...
Dopiero później przyjdą kłopoty!

Albo nie przyjdą, bo może licho
usnęło gdzieś tam bardzo głęboko.
Miłość nich kwitnie spokojnie cicho
a nas niech tuli magia kochania.

Choszczno, 1.03.2024 r.
© Elżbieta Żukrowska

wtorek, 9 stycznia 2024

ZIMA

 



ZIMA

Słońce wesoło rozjarzyło okna
na pustej jarzębinie przysiadł gil
a niżej wróbel jakby nie czuł mrozu
bo się rozćwierkał ze wszystkich sił

Dziś żadna muszka ani żaden komar
a tylko okruch rzucony przez ludzi
chociaż w karmnikach leży świeże ziarno
więc wróbel ćwierka - dla ludzi się trudzi

Kilka sikorek dostało skwareczki
dobrze bo je też ściga bardzo ostry głód
mróz nie jest duży lecz i tak ptaszeczki
mimo swych piórek odczuwają chłód

Znudzone słońce wędruje po niebie
i tylko patrzy gdzie by się tu skryć
rozjarzy szybko garść świeżego śniegu
i już za dachem gaśnie złota nić

Elżbieta Żukrowska
Choszczno, 9.01.2024.



i nie chce dłużej w takim zimnie być

wtorek, 5 grudnia 2023

*** (Tamten wiersz...)

 ***  - Elżbieta Żukrowska

Tamten wiersz,
no wiesz,
ten zapisany w mojej głowie,
rozsypał się w drobny pył.
Do okna zaglądają 
poczerniałe gałęzie drzew.
Nie znajduję dobrych słów.
Czas przeminął.

Piję kawę małymi łyczkami
i wspominam nasze dobre chwile,
nie było ich dużo,
a już nie ma nic.
Wiatr mi po głowie hula

Nie znasz już mego serca
i nie słyszysz jego wołania.
Przymykam oczy,
by nie spłoszyć tamtych chwil.

Wiersza już nie ma,
a tęsknota ciągle nie chce wyblaknąć.
Moje serce...
Czy ono znowu jest moje?
Teraz już tylko 
chcę odnaleźć spokój.

Choszczno, 5.12.2023.



sobota, 18 listopada 2023

NIE MA NIC


 
NIE MA NIC - Elżbieta Żukrowska

Mgła o świcie.
A wiatr całkiem zacichł.
Jesień szepcze ostatniej róży
wiersz z zemdlonych już życzeń.
Jeszcze szybę wycieram z rosy,
okulary też zadymione.
A ta pamięć koślawa jakaś,
na manowce prowadzi, na stronę...
A tam nic.
Tylko wrona zakracze
i strzęp mgły usadawia się blisko.
Nie ma nic,
prócz tych wspomnień zastałych...
To wszystko.

Choszczno, 15 listopada 2023 r.



sobota, 11 listopada 2023

COŚ JEST NIE TAK


 

COŚ JEST NIE TAK -  Elżbieta Żukrowska

Nie powiem
że już żyć się nie chce
ale czegoś mi brak
ciągle brak
Jeszcze oddycham
i po domu drepczę
ale coś jest nie tak
Bardzo nie tak
Z lustra spogląda na mnie starość
i choć uśmiechem zdobię twarz
to dobre lata już przebrzmiały
a na nowości chęci brak

Coś jest nie tak

Moje kasztany wyzbierane
bez ciebie nie chcę wina pić
nie ma okrasy w żaden ranek
i jak tu tak samotnie żyć

Ciebie mi brak
Coś jest nie tak
Nawet spłowiały uśmiech zgasł...

Choszczno, 6.11.2023 r.
zdjęcie własne

JESIENNE MYŚLI


 
JESIENNE MYŚLI - Elżbieta Żukrowska

Wiatr jesienny pracowity
pędzi niebem zwały chmur
czasem w niewielkie prześwity
wpada słońca złoty pył

Lecz to tylko moment złudny
choć rozjaśnia twoją twarz
już nie grzeje a pokutny
deszcz chwilami moczy nas

Liście które złoto-rude
ozdabiały szpaler drzew
brązowieją niosąc smutek
ucinając ptaków śpiew

Choć przybyły inne ptaki
to ich nowy zaśpiew szczery
już nie budzi w nas sympatii
i nie wabi na spacery

Robię kawę grzeję wino
i szykuję pledu płat
z twoją głową na ramieniu
odpłyniemy w marzeń świat.

Choszczno, 6.11.2023 r.
foto - pinterest 

wtorek, 31 października 2023

JUŻ LEDWIE TYLE


 JUŻ LEDWIE TYLE - Elżbieta Żukrowska

Złotem powiało po chodnikach
liście już tańczą w rytmie wiatru
Uśmiech pojawia się i znika
gdy w myślach wspomnień bywa natłok

Gdzieś pachną znicze chryzantemy
w sennych alejkach nagle tłumy
korowód ludzi przy pomnikach
jesień prowadzi do zadumy

Rozpamiętując czas miniony
gwiazdy co kiedyś zaświeciły
wspólne wieczory dni rozmowy
wcześniejsze i ostatnie chwile

wciąż tęsknisz i rozplatasz warkocz
a serca nie dasz rady zamknąć
Niesiesz na groby złote błyski
chryzantem i splątane myśli

Dłonie zmarznięte a łza tryska
z pod powiek chociaż chcesz je zamknąć
Już tyle lat już tylko pamięć
Już tylko tyle ci zostało...

Choszczno, 31.11.2023 r.

niedziela, 29 października 2023

JESIENNIEJĄ MYŚLI


 

JESIENNIEJĄ MYŚLI - Elżbieta Żukrowska


Kończy się porą grzybobrania,
Jakaś chudzina na kosz czeka,
Po lesie biegnie cicho smutek,
Jemu samotność też dopieka.
Deszczyk kroplami drobno spada,
Może nie deszcz, a łzy jarzębin,
Mnie mokry spacer odpowiada,
Choć wolę, kiedy mgła się kłębi.
A w domu wyczaruję święto,
Niechaj zapachną mocno świece,
Placek że śliwką na pół ciętą
I dobre winko, przecież wiecie...
Herbata z hibiskusem, koniecznie gorąca.
I twoja obecność - dziś obowiązkowa.
Smutek niech płynie lasem, polaną pachnącą,
A ostatnia przed zimą sączy się rozmowa. Choszczno, 28.10.2023 r.

niedziela, 15 października 2023

JESIEŃ, JESIEŃ JUŻ

 


JESIEŃ, JESIEŃ JUŻ

Serce było rozedrgane, dopalały się bierwiona,
gęste mgły za oknem stały, a krzyk ptaka nagle skonał.
Świeca mocno filowała, snuł się zapach lawendowy,
myśl, choć może dość nieśmiała, znów sprawiła zawrót głowy.

Niepotrzebne twoje słowa, pocałunki zbyt żarliwe,
wszystko to w pamięci było. Nadaremnie. Nieszczęśliwie...
Pobielały włosy szronem, zegar wybił trzy kuranty.
Przeszłość to wspomnienia tkliwe, ale już nieuśmiechnięte.

Serce, przestań darmo płakać.Ręce niepotrzebnie drżące.
Te obrazy rozszeptane dziś zbyteczne.Zgasło słońce.

Choszczno, 15.10.2023 r.
fot. własne

poniedziałek, 9 października 2023

DROZD ŚPIEWAK





Śpiew drozda

Śpiewał dla nas wiosną, ale teraz zamilkł.
Jesień mu nie sprzyja.
Mgły poranne
stanęły nieruchomo nad mokrymi łąkami.
Zakwilił jakiś ptak przelotny,
zakołysały się ciężkie od mgieł gałęzie
pełne czerwonych liści...
To już koniec.
Drozd odleciał do innego świata.
Drozd - misterny śpiewak miłości,
niedoceniony, niezauważony, samotny, jak ty. 
Jak ja. 

Elżbieta Żukrowska
Choszczno, 9.10.2023.

fot. Medianauka.pl

sobota, 17 czerwca 2023

STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - Cz. 25.


STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 25.

Uzgodnili już wcześniej, że Stefcia nie miesza się do przyjęcia po ślubie cywilnym, a Marek nie miesza się do przyjęcia po ślubie kościelnym. Jednakże wiedziała, że Marek szykuje jej jakąś niespodziankę. Dlatego potrzebne były „dziewczyny do wzięcia”. Ona nie przewidywała nic specjalnego dla Marka. Nie miała pomysłu.
Przyjechała Ada. Sama. Przyjechała Iga z Davidem, ale Davida zostawiła u swoich rodziców. Dziewczyny żartowały, że robią sabat czarownic w domu Marka. Były razem przez cały dzień poprzedzający ślub i wciąż nie mogły się nagadać. Marek, robiąc tajemniczą minę, wyniósł się z domu. Tajemnica!? Jednak Iga była cokolwiek wtajemniczona i zdradziła Stefci, że przyjechali „gostki” ze Szwecji, w tym Halvar, i że pewnie balują w jakiejś restauracji. Coś na kształt kawalerskiego wieczoru.
- A jak się popiją? - zmartwiła się Stefcia. Głównie chodziło jej o zdrowie Marka.
- Od tego są facetami. Raz kiedyś muszą popić – bagatelizowała Ada.
- Ale serce Marka...
- Przecież on zna swoje możliwości. Nie przejmuj się!
Stefcia dociekała, którzy panowie przyjechali ze Szwecji, ale Iga nie chciała zdradzić. Wieczorem Iga pojechała do domu, a Ada nocowała u Stefci. Mieszkanie matki Ady było nadal wynajęte, więc Ada nie chciała się tam pchać. Chociaż mogła, bo było takie zastrzeżenie w umowie.
Marek wrócił zaledwie lekko „podcięty”. I mimo próśb Stefci nadal nie zdradził, kto przyjechał.
- Jutro. Wszystko jutro. Myślę, że będziesz bardzo zaskoczona. Tyle mogę ci zdradzić, że w prezencie od chłopaków dostaniemy dwa rowery do hulania po Krakowie. Taki ruch przyda się nam obojgu. Już obmyślam trasę, bo wcale nie chcę się pchać w krakowski smog.
- Dobrze, że tak szybko wróciłeś. Niepokoiłam się o ciebie.
- A ja za tobą tęskniłem i zaraz chcę się z tobą kochać. Mocno i długo.
- Hej! To jest nasza noc przedślubna, a nie poślubna.
- Jutro pewnie oboje będziemy słaniali się ze zmęczenia. A dziś będę cię pieścić jak nigdy dotąd. Chcę, pragnę, abyś zapamiętała tę noc, jako wyjątkową.
I tak było – rozpłynęła się w jego ramionach, aby później eksplodować wybuchem niesamowitej rozkoszy. Krzyczała jego imię wpijając palce w skórę pleców, szlochała i drżała, pijana dziką namiętnością i euforią. Była jego każdą komórką swego ciała, każdą kroplą roztętnionej niesamowicie krwi, każdym nerwem.
- Kocham cię. Nie ma piękniejszych słów – szeptał szczęśliwy. - Jesteś moim darem niebios. Kocham cię i zawsze będę cię kochał. Jestem szczęśliwy tylko wtedy, gdy ty jesteś szczęśliwa, więc zrobię wszystko, byś w tym szczęściu trwała. Nie tylko zadowolona i spełniona seksualnie, ale także w codziennej szarzyźnie. Właśnie – nie chcę, aby twoje życie było szare. Mam nadzieję, że będzie ekscytujące i pełne radości. Będę się o to starał. Kocham cię. Każdego dnia kocham cię coraz bardziej!
Usypiała wtulona w Marka i nieprawdopodobnie szczęśliwa. Słuchała bicia jego serca, które wreszcie się uspokoiło i uderzało miarowo, równo, głośno.
Dla niej.
- I ja bardzo cię kocham – zapewniła, już prawie usypiając.
Na drugi dzień przyjechał Kamil. Uczesał Adę, a także Marka. A później Stefcię. Teraz jej włosy spływały gęstym, czarnym strumieniem w licznych lekko skręconych świderkach na plecy. Podpiął włosy tak, by nie sypały się jej na twarz. W ostatniej chwili miała być przypięta biała margaretka nad prawym uchem. Proponował jej miniaturowy biały kapelutek, ale Stefcia chciała, by jej uczesanie bardzo się różniło od tego, jakie miała na ślubie z Liamem. Ada zrobiła jej profesjonalny i bardzo staranny, delikatny makijaż, tak by nie było widać żadnych blizn. W efekcie Stefcia była jak odmieniona, wyglądała przepięknie, oszałamiająco. A gdy już założyła swoją ślubną garsonkę...! Klękajcie narody! Garsonka była biała, ze srebrno-szarym połyskiem. Prosta ołówkowa spódnica, a do tego żakiecik asymetrycznie zapinany. Na szyi biały jedwabny szalik dekoracyjnie poprowadzony przez zapięcie żakieciku. Cudo! Żadnej biżuterii, nawet pierścionki zdjęła – Marek do tej pory nie dał jej zaręczynowego, więc chciała to w ten sposób podkreślić. Ale czy facet zwróci uwagę na taki drobiazg?
Przyjechała Iga z Aleksandrem oraz cały klan Żaków z Franką. Stefcia już się nie mieszała w sprawy kulinarne, ale babcia z Franką coś tam chowały do lodówki w kuchni i w piwnicy, i w ogóle rządziły się, szarogęsiły. A wszystko w pośpiechu. Marek dużo wcześniej pojechał do hotelu, gdzie zatrzymała się cała szwedzka grupa. Nie pokazał się Stefci w świątecznym stroju, wcześniej widziała jego jedwabny musznik, biały, z delikatnym srebrnym tureckim wzorem. I jeszcze wiedziała, że ma jasny, popielaty garnitur. Generalnie lubił ubierać się w brązy, co ładnie harmonizowało z jego rudymi włosami. Jednak uznał, że do ślubu brąz jakoś mu nie pasuje. Rozmawiał o tym ze Stefcią. Wiedząc, że jej kostiumik ma srebrno szary odcień, uznał, że musi się jakoś do niej dopasować.
- Skoro ty nie pokażesz mi się w ślubnym stroju przed czasem, to i o moim garniturze nic nie powinnaś wiedzieć – żartował.
- A jak mi się nie spodoba? - dociekała z uśmiechem.
- To weźmiesz ślub z Kamilem, jako moim pierwszym drużbą. Wiem, że on przygotował coś w granacie. Wyobraź sobie – kupił nowy garnitur specjalnie na nasz ślub. Zresztą obaj w tej sprawie jeździliśmy aż do Wiednia!
- I nic mi wcześniej nie powiedziałeś?
- I tak niepotrzebnie mówię ci o tym. Jakaś papla się ze mnie zrobiła!
- Kocham cię w każdym wydaniu!
Gdy Stefcia dotarła do Urzędu Stanu Cywilnego w salce dla gości byli już niemal wszyscy zaproszeni. Witała się z nimi przechodząc z rąk do rąk, szczęśliwa i rozpromieniona. Dyrektor przez chwilę wpatrywał się w jej twarz, by w końcu powiedzieć:
- Czy ja na pewno panią znam? Wygląda pani prześlicznie! Cudownie! Nie jestem pewien, czy takie cudo można całować, ale muszę to zrobić! - zerknął filuternie na żonę – Wybaczysz mi to, Duszeńko?
Stefcia przechodziła do kolejnych przybyłych, całego swego towarzystwa z banku, ale kątem oka zerkała na znaczną grupę Szwedów, ciasno zbitych pod oknem salonu. Podeszła do nich na końcu, witała się, pozwalała przytulać, choć niektórych panów ledwie pamiętała. Naprawdę serdecznie poddała się uściskom Halvara, Wiktora, Viggo i Davida.
Marka nie było widać.
- Gdzie jest Marek? - zapytała dyskretnie Adę.
- Nie wiem... Może jeszcze uzgadnia coś w kancelarii. Kamila też nie ma. Ale mnie nikt tam nie poprosił – odpowiedziała. Była lekko zaniepokojona, bo przecież dziś występowała w charakterze świadka.
Do saloniku weszła następna grupa osób, już robiło się ciasno! Tym razem byli to przyjaciele Marka – Andrzej Niewiński z żoną Danusią, Kacper i Filipa Zaniewscy oraz Tadeusz Polaczek z drobniutką żoną Janinką. Stefcia znała ich wszystkich, u każdego była przynajmniej dwa razy w domu, a także kilkakrotnie gościła ich wraz z Markiem w jego domu. Było też kilka spotkań w restauracji i dwa wspólne wyjścia do kina.
Iga, jako najlepiej znająca Szwedów, „rzuciła się do pracy”. Jej zadaniem było połączyć Polki ze Szwedami. Miała pełną świadomość tego, że oni przyjechali po żony, a polskie dziewczyny chciały jedynie znaleźć pracę w Szwecji – chociaż na dwa-trzy miesiące. Teraz z uśmiechem podchodziła do kolejnej dziewczyny z banku i pytała ją o imię, oraz który facet się podoba, a potem prowadziła dziewczynę do tego wybranego i zapoznawała ich ze sobą. Szweda pytała, czy zechce towarzyszyć dziś tej oto damie. Szło jej to szybko i zręcznie. Jedynie Franka była niezdecydowana i kręciła nosem, bo ten, który się jej podobał już został zajęty, ale ona i tak nadal marzyła o Kamilu... W końcu została tylko Dziunia (celowo chowała się za plecy innych) i dwóch Szwedów – jeden wysoki jak koszykarz, a drugi niemal łysy, za to z dużą rudą brodą, pucułowaty i ze sporym brzuszkiem – z wyglądu bardzo nieciekawy. Dziuni nie podobał się żaden z nich, ale z braku laku... niech już będzie ten wysoki – Anders Sevensson – jak usłyszała.
- Skarbie, nie gniewaj się, ale mój przyjaciel cały czas o tobie marzy – powiedział „koszykarz” i przekazał Dziunię w ręce rudzielca, który natychmiast się rozpromienił. Przedstawił się, bardzo po polsku pocałował Dziunię w rękę i podał jej ramię. Dziunia z przymusem robiła dobrą minę do nieciekawej gry.
Anders został bez partnerki.
Stefcia rozmawiała z babcią i swoją kadrową Jadzią.
- Nie ma Agnieszki - zauważyła ze smutkiem.
- Obiecała, że będzie – szepnęła pani Jadzia.
- Ale i tak jest zaskakująco dużo gości – powiedziała babcia. - Jak my się tam pomieścimy?
- Najwyżej część osób będzie stała – wzruszyła ramionami Stefcia.
- Dobrze, że jesteś taka spokojna – dodała babcia.
- To pozory. W środku jestem jak galareta!
- Myślę, pani Jadziu, że pani powinna towarzyszyć Halvarowi. To bardzo miły człowiek – powiedziała jeszcze babcia zwracając się do kadrowej. - Chodźmy, zapoznam was. Ja porozumiewam się z Halvarem po niemiecku i na migi. To znaczy więcej na migi, niż po niemiecku. Ale umiemy się dogadać. Zna pani jakiś język obcy? - I babcia poprowadziła panią Jadzię w stronę mężczyzny, który teraz stał w gronie Żaków.
- Pięknie pachniesz – Stefcia usłyszała niespodzianie szept Marka, a następnie poczuła na szyi jego pocałunek. Odwróciła się do narzeczonego i na sekundę utonęli w swoich oczach. Chwilę po tym Marek pochylił się i wielekroć ucałował jej rękę. - Kocham cię! I chcę, abyś zawsze tak uroczo wyglądała! Dziś bijesz wszelkie rekordy! Jesteś taka promienna! Jesteś najpiękniejszą panną młodą!
Oboje wyglądali olśniewająco! Cudownie! Wspaniale!
Kamil stał obok Marka, jakby go pilnował. Chociaż go nie pochwalono, wiedział że wygląd młodych jest także jego zasługą. Ada podeszła i wsunęła mu rękę pod ramię.
- Chciałabym, abyś i ty mógł tak świętować swoje szczęście – szepnęła dyskretnie.
- Na razie cieszę się tym, co mam. Jestem zadowolony – odpowiedział równie cicho, z uśmiechem patrząc w oczy przyjaciółki.
Jeśli chodzi o Dziunię – to nie była postrzelona dzierlatka i dobrze wiedziała, czego chce od życia. W momencie kiedy dostała zaproszenie od Stefci i dowiedziała się przy okazji, że znajomość języka angielskiego jest mile widziana – natychmiast wzięła sprawy w swoje ręce. Kiedyś w ogólniaku uczyła się angielskiego, lecz wiele z tego już zapomniała. Ale przyjaciel ojca wykładał angielski w szkole średniej i Dziunia natychmiast go zaangażowała. Uczyła się z nim przynajmniej dwie godziny dziennie, a do tego jeszcze sama „kuła” angielskie słówka. A głowę miała otwartą i doskonałą pamięć. Szło jej całkiem dobrze. Toteż porozumiewanie się z rudym partnerem nie było takie trudne. Jako pierwsza ze wszystkich zebranych na ślubie dziewcząt dostała propozycję pracy. Jej partner miał fabrykę zabawek i zawsze potrzebował dodatkowych rąk przy pakowaniu. Jednak na pakowaniu się nie skończyło. W efekcie Dziunia została w Szwecji na stałe, poślubiła grubaska, który okazał się wspaniałym, dobrym, bardzo szlachetnym i troszkę zabawnym panem. Bardzo dbał o swoją polską żonę. Jej życie upływało może nie w luksusach, ale w wygodzie i dostatku, jaki w Polsce był nieosiągalny. W efekcie stanowili szczęśliwe stadło, z dwójką dzieci na dokładkę.
Następna była Agnieszka. Przyszła lekko spóźniona, kierownik Stanu Cywilnego kończył właśnie wygłaszać wstępną mowę-powitanie. Stremowana wsunęła się do sali i rozejrzała bezradnie. Jej koleżanki siedziały daleko z przodu, za daleko. Zresztą obok nich wszystkie miejsca były zajęte. Kilka osób nawet stało przy drzwiach. Ona też stanęła, niepewna co dalej. Nagle bardzo wysoki mężczyzna ujął jej rękę i wsunął ją pod swoje ramię.
- Czy zechce mi pani towarzyszyć dzisiejszego wieczoru? Mam na imię Anders. - powiedział po angielsku.
- Jestem Agnieszka. Tak. Oczywiście. - Odpowiedziała spanikowana i podniosłą oczy na mężczyznę.
I w tej chwili dokonało się – oboje zostali ugodzeni strzałą amora.
Na uroczystości znalazły się także osoby, które nie były zaproszone, to jest Ryszard Boznański, który zgubił już wiele kilogramów, ojciec Pawła, czyli pan Ignacy Targosz, oraz brat Igi – Aleksander Ignatowicz. Ci trzej panowie przynieśli kwiaty: Ryszard wonny bukiet róż herbacianych, pan Ignacy wiązankę frezji, a Aleksander pąsowe róże na długich łodygach. Gdy wręczał Stefci kwiaty, ta powiedziała ze śmiechem:
- Jeśli nie masz dla mnie masła, serów i śmietany, to te kwiaty są nieważne.
- Ależ oczywiście, że mam! A nawet już je dałem pod opiekę twojej babci. Nie będziesz dźwigać kosza z taką obfitą wałówką!
Śmieli się oboje i Stefcia nie wiedziała, czy Aleksander mówi poważnie, czy żartuje. Później się okazało, że mówił całkiem serio.
Tymczasem zaczęła się ceremonia. Oboje młodzi byli zdenerwowani. Markowi trzęsły się kolana i ręce. Stefcia z trudem panowała nad emocjami. W końcu nastąpił moment złożenia przysięgi i wymiany obrączek – i tu była ta niespodzianka Marka. Stefcia wiedziała, że mają być ozdobne, grawerowane obrączki ze złota. Tymczasem były to obrączki-sygnety z ciemnymi, granatowymi szafirami. Oczka były owalne i duże, osadzone w szerokich obrączkach. Jednakowe wzorem, lecz różniące się wielkością. Oba sygnety były bez dodatkowych zdobień.
Młodzi odetchnęli.
Ale zaczęło się składanie życzeń, co przy tej ilości gości trwało długo, bo każdy miał serdeczne i ważne słowa do przekazania. Kamil zapraszał wszystkich na szampana i tort do restauracji i pilnował, by pan Ignacy oraz Aleksander mu nie uciekli. Ryszard stanowczo, nawet bardzo stanowczo, odmówił i Kamil go więcej nie naciskał. Natomiast pan Ignacy był wyraźnie stremowany, za to Aleksander zwyczajnie się cieszył. Ci dwaj panowie zostali.

c.d.n.
fot. Pixabay

 

sobota, 10 czerwca 2023

STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.24


 
STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 24.

Być delikatną, słabą kobietką... Przecież już Orest jej to radził. Ale jak? Jak ma to zrobić? Słabość jakoś łączyła się jej z lenistwem. A nie była leniwa! Ma przestać sprzątać, gotować obiady, już nie prasować Marka koszul? Ma leżeć na kanapie i czytać książki? Udawać, że się źle czuje? I co jeszcze? To nie leżało w jej naturze! Nigdy nie uchylała się od powinności, nawet faktycznie źle się czując. I nigdy nie skarżyła się na swoje zdrowie. Do tej pory nie miała komu się skarżyć. No tak – babcia i ojciec... Ale im nie chciała, bo po co mieli się martwić? Nie miała pojęcia, jak wyjść z tego impasu. Kiedyś dźwigała na swoich ramionach dwa duże hotele, a nawet trzy. Cóż dla niej utrzymanie takiego domu? Jak to jest być słabą? Zupełnie nie wiedziała! W hotelach musiała sama podejmować decyzje, czasem w dziesięć sekund, sporadycznie miała miesiąc lub tydzień na przemyślenia. Zawsze walczyła o jakość obsługi, o standardy hoteli. Czytała uważnie wszystkie umowy, nie podpisywała niczego w ciemno. Kiedyś się wkopała z dostawcą chemii, bo czegoś nie doczytała. I zamiast malutkich, „jednorazowych” mydełek miała duże kostki, takie rodzinne. Dobrze, że kucharz jej pomógł. Znalazł foremki w kształcie serduszek, ale tylko dwadzieścia jednakowych, i na koniec zmiany przetapiał duże kostki, zamieniał je na maleńkie. Z rana już były twarde, gotowe do użytku. Księgowy bywał zły, że ona nie podpisuje podsuwanych jej papierów od razu, czasem stał nad jej głową i czekał. Nic z tego. Musiała na spokojnie przeczytać całość, nawet jeśli była po szwedzku – a najczęściej była po szwedzku. W ten sposób uniknęła kilku całkiem poważnych błędów. Zawsze wyłapywała to, co przegapili inni.
Ale teraz? Być słabą kobietką? Jak ma to zrobić?
Już łatwiej być uległą niż słabą...
Ale Marek w zasadzie niczego od niej nie wymagał...
Dobrze – odpuści mu te wyjazdy do Warszawy i wszelkie inne. Niech jeździ kiedy chce i gdzie chce. Nie powie mu na ten temat już ani jednego słowa. Ale przecież nic więcej nie może zrobić! Nic jej nie przychodzi na myśl. Ach, wyjazdy do Wierzbiny. Owszem, może do domu jeździć tylko raz w miesiącu. Nic złego tam się nie dzieje. W końcu ojciec z babcią mogą przyjechać do Krakowa. Zgodzi się też być Marka asystentką, o ile nie będzie musiała porzucić pracy w banku. „Popołudniowa asystentka” - pomyślała z przekąsem. Gdy będzie dłużej o tym myśleć, może coś jeszcze wpadnie jej do głowy. Trzeba czasu.
Dobrze, że do tego liściku dyktowanego recepcjonistce dodała „kocham cię”, mimo pewnego skrępowania. On jej tego nie napisał... A jeśli już nie kocha? Dreszcz po niej przebiegł... I jeszcze ta rada Kamila, by nie odpuszczać łatwo... To on ma zabiegać, starać się, dawać dowody uczucia, podkreślać, że mu zależy.
Poczuła się zmęczona i przybita tym wszystkim. Ciekawe, czy Marek z rana do niej zadzwoni...
Zadzwonił ledwie przyszła do pracy.
- Sprawa wygląda tak. Kupiłem prawie nową mazdę. Muszę zostać jeszcze chwilę, aby sprzedać stary samochód. I w ogóle dopiąć formalności. Ale na weekend wrócę. Nie jedź do Wierzbiny. Musimy pogadać. Napalisz w piecu?
- Dobrze – odpowiedziała, chociaż krew się w niej wzburzyła. Wpadnie tam i zabierze więcej swoich ciuszków. A przy okazji napali w piecu. Zapowiadano gołoledź, więc lepiej aby nie jechała do Wierzbiny.
- Przyjadę i wszystko ci wyjaśnię. Ale powiedz mi, gdzie cię znajdę.
Zawahała się.
- Jestem w starym mieszkaniu.
- Po powrocie przyjadę do ciebie. Będziesz w domu?
- Możliwe, chociaż nie jestem pewna.
- To trzymaj się. Do zobaczenia.
Nawet bez „kocham cię”... Trudno.
- Cześć – odpowiedziała krótko.
Wracała do domu obładowana pierogami – sto pięćdziesiąt sztuk! Po pięćdziesiąt z każdego rodzaju – ukraińskie (bez cebulki!), z kapustą i mięsem, z samym mięsem. I dodatkowo dziesięć sztuk z truskawkami. Chodniki, chociaż odśnieżone, były śliskie. Zabrakło komuś czasu na posypanie piaskiem.
- Pani Stefanio!
Zatrzymała się i obejrzała – sąsiad.
- Pomogę pani, jeśli pani pozwoli.
- Z nieba mi pan spada! Ledwie to niosę. I jeszcze taka ślizgawica!
- Proszę mnie wziąć pod rękę. Będzie bezpieczniej. Co pani tu dźwiga? Jakieś cegły?
- Och! Bardzo panu dziękuję. To tylko pierogi.
- To już chyba ostatnie podrygi zimy. Choć trzeba przyznać, że w tym roku marzec jest wyjątkowo paskudny. Dawno pani nie widziałem.
- Bo pomieszkuję trochę u narzeczonego. Za dwa tygodnie nasz ślub cywilny.
Boże! To już za dwa tygodnie! Jak to szybko zleciało!
Dała trzydzieści różnych pierogów sąsiadowi, sama zjadła pięć z truskawkami i pojechała do domu Marka. Dla niego też zawiozła trochę pierogów, wierzyła, że przyjedzie tak, jak obiecał. Napaliła w piecu, zrobiła pranie, spakowała jeszcze trochę swoich ubrań, nie za dużo. Zadzwoniła do Wierzbiny z wiadomością, że na ten weekend nie przyjedzie. Trochę czekała na telefon od Marka, ale on nie zadzwonił.
Rozgoryczona wróciła do wynajmowanego mieszkania.

I wreszcie się rozpłakała, histerycznie, bez opamiętania. Było jej tak strasznie siebie żal! A już najgorsze było to, że nie wiedziała, co jest słuszne. Czy ma, czy może jednak nie powinna brać ślubu z Markiem? Pocieszające było to, że po ślubie cywilnym zawsze może wziąć rozwód. Po ślubie kościelnym już takiej możliwości nie było. Żyła sobie sama i samotna, ale za to spokojna. Aż zachciało się jej faceta, ślubu, nawet dziecka... Była taka bezradna! Restauracja w Krakowie wynajęta, goście zaproszeni, stroje gotowe... Cała była rozdygotana... Wreszcie usnęła. Ale to nie był pokrzepiający, dobry sen. Przebudziła się w środku nocy znów cała we łzach. Przyśnił się jej jakiś koszmar, jednak go nie pamiętała, zostało tylko to okropne wrażenie. Czyżby nie wypłakała wszystkich łez? Dobrze, że Marek tego nie widzi, nie słyszy... Narzeczeństwo to powinien być najpiękniejszy okres, a ona tego nie doświadczyła tak z Liamem, jak i z Markiem. Owszem, było trochę pięknych dni, ale zdecydowanie za mało! Dlaczego jest jej tak bardzo gorzko? Usiłowała sobie przypomnieć ten okropny sen, ale nie mogła. Powoli uspokajała się. Tak bardzo chciałaby się wtulić w ramiona Liama. Albo nawet Marka. Kogokolwiek. Miała dość samotności i tych łez. Nie chciała więcej płakać. Jutro w pracy wszyscy zobaczą ślady tych łez... „Liam, Liam, dlaczego mnie nie utulisz?” Powoli odsuwała od siebie złe myśli.
A rankiem nawet zdecydowany makijaż nie był w stanie skryć śladów płaczu, choć bardzo się starała. Poza tym pojawiła się jakaś swędząca wysypka na dłoniach, brodzie i dekolcie. Co to może być? Wypiła kawę i zjadła kawałek suchego chleba, tak bez żadnej omasty, bez obłożenia bodaj plasterkiem sera. Miała zawroty głowy i do pracy szła jak pijana. Na szczęście mogła utonąć w papierach, bo nikt od niej niczego nie chciał. Sekretarka przyniosła jej herbatę. Powiedziała, że szef już gdzieś wyjechał, a kadrowa ma wpaść za chwilę, coś ją na moment wstrzymało, ale na pewno przyjdzie. „Lepiej, aby nie przychodziła” - powiedziała w myślach Stefcia. Do południa jakoś się pozbierała, uspokoiła, sprawdziła w lusterku, że już lepiej wygląda. Tylko wierzch dłoni i broda nadal ją swędziały. Uczulenie? Od czego?
Przeglądała świeże gazety. I miała czas na myślenie o swoim ślubie. Telefon – na szczęście! - milczał. Sekretarka przyniosła kawę. Stefcia sięgnęła do biurka po paczuszkę ciastek. Zjadła trzy herbatniki popijając jak najgorętszą kawą – czuła we wnętrzu jakiś zamróz i chciała się rozgrzać. Wyrzucała sobie, że za mało ostatnio je.
Przyszłą kadrowa – pani Jadzia Zawiślak.
- Coś się stało, pani Jadziu?
- I tak, i nie. Są skargi na Jackowskiego. Znów ma potężny bałagan w dokumentach. Myślałam, że klient łeb mi urwie, tak się pluł na Jackowskiego.
- Myślę, że Jackowski już wszystkiego nie ogarnia. Co ma pani zamiar zrobić z tym fantem?
- Poproszę szefa, aby go zwolnił. Albo przynajmniej przeniósł na inne stanowisko, może do ochrony. On nie może pracować z dokumentami. Co pani o tym myśli?
- Może lekarz?
- Myśli pani, że to początki demencji? On dopiero dobija do sześćdziesiątki... Prawda, nawet młodsi ludzie chorują... Trudna sprawa. Kolejno przyglądam się wszystkim naszym pracownikom, bo tak mi szef zlecił. I o każdym pisze opinię. A z Jackowskim mam problem. I jeszcze z jedną osobą...
- To znaczy z kim?
- Z naszą sekretarką – kadrowa, mówiąc to, zniżyła głos do szeptu. - Jest ponad sześć lat na sekretariacie. Wszystko u niej gra, nie można się do niczego przyczepić. No i robi doskonałą kawę.
- Ale...?
- Ona podsłuchuje rozmowy!
- Wiem o tym. Boję się przez telefon rozmawiać z klientami o poufnych sprawach. A to mi bardzo utrudnia życie.
- I nic pani wcześniej nie mówiła!
- Wcześniej miałam rozmowy prywatne, a już Grześ mnie uprzedził, abym uważała. Ale co ona robi z takimi wiadomościami?
- Nie mam pojęcia. Kiedyś omawiała informacje z taką Genią, ale Genia trzymała wszystko za zębami. Nie robiła plot, nie rozpowiadała o wszystkim w biurze. Jednak odeszła od nas. A teraz jest taka Tereska. Zaprzyjaźniły się i nie wiadomo, co z tego wyniknie. W każdym razie już kilka razy pogoniłam Tereskę z sekretariatu - „a pani nie ma pracy?”. To teraz nasza Dziunia lata do Tereski, byle szefa lub pani nie było w biurze. Wymyka się chociaż na dwie minutki – że niby do toalety. I robią takie szu-szu-szu na osobności. Jakiś czas temu jej powiedziałam, że nie można centralki zostawić bez opieki, nawet na moment. Jak już musi, to niech mnie woła, a chwilę na centralce posiedzę. Ale prawdę powiedziawszy już mam bardzo dość.
- Musicie z szefem zadecydować. Bardzo nie lubię zwalniać ludzi. Bardzo! Może ją gdzieś przenieść? Zrobić taką wewnętrzną roszadę. A... mnie też pani ocenia?
- Niestety – też. Ale pani to ideał pracownika. A szef taki zabiegany, bo jutro nam przyjęcie robi.
- Jakie przyjęcie? - zdziwiła się Stefcia.
- Dzień Kobiet.
- Całkiem o tym zapomniałam...
- Będzie kawa, ciasto, kwiaty i chyba nawet jakieś upominki. W ubiegłym roku było po paczuszce kawy. Ciekawe, co wymyśli w tym roku. Taka nędza w sklepach, że nie zdziwię się, jeśli dostaniemy tylko po opakowaniu rajstop.
Zaśmiały się obie i kadrowa zaraz wyszła.
Ale Stefci przypomniało się, że Marek prosił, aby coś załatwiła. Tylko... co? Zupełnie nie mogła sobie przypomnieć.
Tuż po czternastej odwiedził ją niespodziewany gość – Aleksander! Przydźwigał jej naręcze róż.
- Wszystkiego najlepszego z okazji twego święta! Wiem, wiem – to jutro. Ale już się nie mogłem doczekać. Przy tym jutro będą wykupione wszystkie kwiaty, więc się sprężyłem na dziś.
Ucałowali się serdecznie.
- Bardzo ci dziękuję. Co za niespodzianka!
- Przyjechałem do pracy, bo nie wiem, gdzie cię szukać w późniejszych godzinach. A mam też dla ciebie ciężką przesyłkę, więc lepiej sam ją dostarczę do twego mieszkania. Jesteś u Marka, czy jednak na starych śmieciach? - znów przywiózł jej masło, sery i śmietanę. Cały Aleksander!
- Siadaj. Wypijesz kawę?
- A nawet chętnie. Jak sobie radzisz? Ślicznie wyglądasz, ale chyba schudłaś. Odchudzasz się?
Stefcia poprosiła sekretarkę o kawę i herbatę. Sama przyniosła wazon z wodą.
- Nie, nie odchudzam się. Ostatnio nie mam apetytu. Jem tak trochę na przymus. Opowiadaj, co tam u ciebie. Ty też jesteś dziś szczególnie wystrzałowy! Garnitur, biała koszula, super!
- Bycie dyrektorem czasem jest okropne. Nie mogę sobie pozwolić na luz w ubraniu. A już krawat to całkiem jest moją zmorą. Chyba przejdę na fular. Boję się tylko, że będę się tym za bardzo wyróżniał. Inna sprawa, że nie wiem, gdzie kupić podobne akcesoria. Znasz taki sklep?
- Nie. Nie zwróciłam uwagi. Podobno Marek do ślubu ma mieć musznik... Myślę, że dobry krawiec potrafi uszyć ci coś takiego. Z tego, co pamiętam, fular jest dobry do letnich garniturów. Na pewno by ci było lżej. Ciebie krawat, a nas, kobiety, biustonosze tak męczą. Ale nie wyobrażam sobie przyjścia do pracy bez tej bielizny. Zostałeś naczelnym dyrektorem?
- O, na to muszę jeszcze poczekać. Jednak bycie zastępcą wymaga więcej pracy niż bycie dyrektorem. Muszę się zajmować każdą, nawet absurdalną, sprawą. Takie życie.
- Prześliczne róże – zmieniła temat Stefcia. - Dawno już takich nie dostałam. Mój Mareczek zbyt często jest w rozjazdach. Podobno po ślubie ma się to zmienić. A jak tobie się układa w sprawach sercowych?
- Moje sprawy sercowe to wyschła pustynia. Chciałbym się zaangażować, ustatkować, ożenić. Nawet mieć dzieci. Ale nie mam z kim. Te znajome dziewczyny zupełnie mi nie pasują. W zasadzie przez to, że równam wzwyż, do ciebie.
- Aleksandrze!
- Taka jest prawda! Zostaw tego Marka i wyjdź za mnie. Kocham cię już tyle czasu!
- Przystopuj, chłopaku!
- Wiem, wiem. Iga tylko namieszała mi w głowie zapoznając z tobą. Zawsze będę cię kochał. Nawet jeśli się ożenię. Ciebie nie można zapomnieć. Może kiedyś jeszcze zdarzy się nam wspólny sylwester.
Rozmawiali jeszcze chwilę, aż Aleksander dopił kawę, po czym Stefcia zebrała swoje rzeczy, w tym kwiaty, rzuciła sekretarce, że dziś już jej nie będzie i wyszła razem ze swoim gościem. Aleksander miał na parkingu służbowy samochód. Otworzył przed Stefcią drzwi pasażera i pomógł umościć się tam razem z kwiatami.
Popołudnie okazało się bardzo miłe.
Adoracja mężczyzny – to, czego ostatnio szczególnie potrzebowała.
Gdy położyła się spać przypomniało się jej, że ma wysypkę na dłoniach. Jeszcze raz zapaliła światło – wysypki już nie było. I całe szczęście! A gdy sen znów zaczął ją mroczyć przypomniała sobie, o co prosił Marek – ma zaprosić kilka „dziewcząt do wzięcia” od siebie z pracy. Może jutro na tym świątecznym przyjęciu kogoś wybierze. Kadrową, która jest od kilku lat w separacji. I Mariolę. To na pewno. Sekretarka też jest panienką... Kogoś jeszcze? Nie bardzo wiedziała, kogo. Babcia miała przywieźć Frankę. Może pani Jadzia kogoś podpowie...
„Bladym świtem” zadźwięczał dzwonek u drzwi. Stefcia miała nadzieję, że to Marek. Ale zawiodła się – w drzwiach stanął Kamil.
- Witaj, moja śliczna! Wszelkiej pomyślności! I koniecznie zgody między wami. Będzie dobrze, bo nie może być inaczej. Przyleciałem zrobić ci włosy. Musisz dziś wystrzałowo wyglądać. Niech wszyscy faceci się w ciebie wgapiają. I niech się ślinią na twój widok! A co! Proszę kwiatuszki.
Cały Kamil!
- Ty wiesz, jak poprawić mi humor. Dziękuję mój zacny, najlepszy przyjacielu! - objęła go i serdecznie wycałowała.
A w pracy pani Jadzia z radością zaakceptowała zaproszenie na ślub. Chwilę zastanawiała się, kogo jeszcze zaprosić.
- Owszem - powiedziała. - I Agnieszka z rachunków walutowych, i „taka nowa”, czyli Gabrysia z księgowości. Ale Agnieszka jest właśnie chora, ma ciężką anginę. Poza tym Agnieszka jest bardzo biedna, bo ma na swoim utrzymaniu pradziadka, który nie ma żadnych świadczeń i babcię z niewielką rentą. Musiała przerwać studia, by iść do pracy. Dyrektor zna jej sytuację materialną, a ponieważ jest bardzo dobrą pracownicą, zawsze daje jej najwyższą premię. W zasadzie to ona nie będzie się miała w co ubrać na ten ślub. Tam masa pieniędzy idzie na leki i na ogrzewanie mieszkania – kadrowa smutnie pokiwała głową.
- A ja mam cały karton ubrań do wyrzucenia!
- No co pani! Niech pani nie wyrzuca!
- A co mam z nimi zrobić? To są rzeczy już dawno niemodne.
- Ja je wezmę z pocałowaniem ręki i dostarczę Agnieszce.
- Sądzi pani, że to wypada? Nie chciałabym jej urazić! Sporo z tych rzeczy nosiłam do pracy.
- Wypada. A ona jest mądrą dziewczyną i będzie umiała zadbać o te ubrania. Tu coś zmieni, tam doszyje, jedno skróci, a drugie wydłuży. Albo da babci. Ta jej babcia to też takie chucherko jak pani i jak Agnieszka. Z tym, że Agnieszka jest niższa od pani. Zresztą – na wyrzucenie zawsze jest czas.
- A co pani powie na zaproszenie sekretarki?
- Naszej Dziuni? Dziewczyna oszaleje ze szczęścia!
- Mam jeszcze Mariolę na myśli... Marek powiedział, że będzie sporo wolnych chłopaków, takich nie żonatych. Później będzie obiad w restauracji i być może tańce.
- Na to to ja się już nie piszę. Jestem za stara!
- Nie może mi pani zrobić takiej przykrości. I dyrektorowi. Obiecał być z żoną. Bardzo panią proszę...
- Zastanowię się, ale na razie nic nie obiecuję. I zrobię wszystko, by namówić Agnieszkę. Mam nadzieję, że do tego czasu wyzdrowieje.
- A ja na jutro przyniosę torbę z ubraniami.
Nim skończyła się impreza z okazji Dnia Kobiet – dziewczyny zostały zaproszone i wszystkie się zgodziły. Tylko z Agnieszką sprawa nie została wyjaśniona, ale Stefcia była dobrej myśli.
A pod domem z wynajmowanym mieszkaniem na Stefcię już czekał Marek... Chwycił ją w ramionach i zachłannie całował, nie zwracając uwagi na ludzi.
- Jesteś jeszcze piękniejsza niż zapamiętałem – szeptał jej we włosy. - Moja kochana! Moja najwspanialsza! Jak dobrze znów mieć ciebie w ramionach i przytulać! Tak bardzo cię kocham! I bardzo za tobą tęskniłem. Ale nareszcie jestem. I ty jesteś. Już nigdzie się nie wybieram. Nareszcie razem! Idź do domu, a ja coś wezmę z samochodu i też zaraz przyjdę.
- Pójdę z tobą. Przecież chcę zobaczyć tę twoją mazdę.
- To później. Mazda nam nie ucieknie. Posłuchasz mnie?
- A mam wyjście? - śmiała się do niego radośnie. Wszystkie czarne myśli od niej odpłynęły. Liczył się tylko Marek, jego czułość, miłość, obecność. Jej świat zalało słoneczne światło!
A później utonęli w sobie na dwie godziny – spragnieni, stęsknieni, pełni wzajemnej miłości. Stefcia znów była szczęśliwa. Oboje byli szczęśliwi. Powiedział, że nigdy nikogo tak nie kochał, jak ją kocha. Za nikim tak bardzo nie tęsknił. Trudno mu się usypiało bez jej obecności u boku. Tęsknota wręcz go pożerała.
- Istniejesz tylko ty. Dlaczego tak długo byłem ślepy? Bałem się trwałego związku. To po tych mych zagranicznych przygodach. I bałem się, że mnie nie zechcesz. Jestem już taki stary! Oglądałem cię nagą... Pamiętasz, jak się dla mnie w Wierzbinie rozbierałaś? Myślałem, że oszaleję z pragnienia! A ty tak słodko wtuliłaś się we mnie... I to też było dobre. Zalała mnie fala niewypowiedzianej miłości. Wiedziałem już, że tylko ty. A później zaskoczyłaś mnie tym, że jeszcze nigdy nie współżyłaś z żadnym facetem. Tego się absolutnie nie spodziewałem. Ty nie wiesz, ale jesteś pierwszą moją dziewicą... Uwielbiam twoje gorące i śliskie wnętrze, uwielbiam, kiedy zaciskasz, tam w głębi, swoje mięśnie, jakbyś nie chciała mnie nigdy wypuścić... Doznania są nie do opisania... Tonę w tobie i jestem szczęśliwy... Szaleję za tobą!
Kwiaty? Perfumy od Chanel, koronkowa bielizna? To wszystko nie było ważne wobec takich wyznań, wobec pocałunków i przytuleń... Słowa cenniejsze nad wszystko!

c.d.n.
fot. z internetu


sobota, 3 czerwca 2023

STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.23.


STEFCIA Z WIERZBINY -  tom III  - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 23.

- A jednak nie powinniśmy brać ślubu.
Siedzieli u Marka w domu, w salonie. Stefcia właśnie poprawiała kwiaty w wazonie, a Marek odłożył czytaną jeszcze przed chwilą gazetę. Stefcia z wrażenia omal nie wywróciła wazonu.
Był marzec, wiały już całkiem wiosenne wiatry, a te tulipany na stole były zapowiedzią pięknej wiosny. Niedługo miał być ślub cywilny w Krakowie, zaproszenia zostały wysłane, wszystkie sprawy zapięte na ostatni guzik, ślubne stroje czekały w szafie.
Patrzyła na Marka w bezgranicznym zdumieniu, jej oczy z wolna wypełniły się łzami, opuściła głowę i szybko wyszła do kuchni. Nie odezwała się. Zaledwie miesiąc wcześniej na dobre przeprowadziła się do narzeczonego i prawie zwolniła wynajmowane mieszkanie. Co z nią teraz będzie? Przecież nie będzie go błagać o ślub! Była tak bardzo wstrząśnięta, że z trudem łapała oddech. Jak on mógł powiedzieć coś takiego!? „Powiedział, bo tak właśnie myśli...” Rozumiała, że musi się natychmiast od Marka wyprowadzić. Ale gdzie? Jak? Nie miała w Krakowie przyjaciółek, a ze względu na pracę nie mogła wyjechać do Wierzbiny. Znalazła się w potrzasku.
- Stefciu... - stanął tuż za nią i położył ręce na jej ramionach.
Strząsnęła je niecierpliwie. Wcześniejsze słowa zabolały ją niesamowicie mocno.
- Postaram się jak najszybciej wyprowadzić – powiedziała lodowatym głosem. - Ale to mi chwilę zajmie. Tamtego mieszkania pewnie już nie odzyskam. Ale i tak zaraz zacznę się pakować.
Jeszcze w grudniu mieli trudną rozmowę. Marek zaproponował jej, by od stycznia została jego asystentką, a zrezygnowała z pracy w banku. Zgodziłaby się, gdyby powiedział wspólniczką. Ale na sekretarkę mógł sobie kogoś zatrudnić. Stanowisko asystentki było poniżej jej możliwości.
- Wynajmiesz sobie jakiś lokal, zatrudnisz dowolną pomoc i obejdziesz się beze mnie.
- Ale ja chcę z tobą!
- Chyba nie przemyślałeś sprawy.
- Tak ważna jest dla ciebie praca w banku?
- Jeśli to będzie możliwe popracuję tam przynajmniej kilka lat. Twoja praca też jest dla ciebie ważna, więc dlaczego mi się dziwisz?
- Nie chcę powierzać moich spraw pierwszej z brzegu dziewczynie.
- To wybierz taką, której możesz zaufać.
Spięcie przybrało na sile. Padły słowa, których Marek później żałował. To Stefcia chciała, by siedział w Krakowie, a teraz mu to uniemożliwiała! A ona już zobaczyła, że ich związek bardzo się różni od związku z Liamem. Marek chciał narzucać swoją wolę. Nie uzgadniał z nią decyzji dotyczących ich wspólnego życia. Uważał, że tylko on ma prawo o wszystkim decydować. Stefcia nie chciała kłótni, nawet mocniejszych zadrażnień. Mówiła co myśli i wycofywała się do swoich okopów, ale uparcie pozostawała przy swoim. A to burzyło krew w Marku. Obydwoje przez wiele lat byli niezależni i teraz nie umieli uzgodnić wspólnych stanowisk. W zasadzie Marek nie umiał dyskutować, spierać się i szukać jednocześnie kompromisu. To zostawiał dla obcych, dla spraw zawodowych. Po kilku, a może nawet kilkunastu próbach zrezygnowała z przedstawiania swoich argumentów. Mówiła czego chce, czego bezwzględnie potrzebuje i na tym kończyła dyskusję. Na to Marek reagował słowami „jesteś uparta jak osioł”. Po takich słowach wykrzyczanych w złości Stefcia już nie szukała kompromisu. Postępowała zgodnie z własnymi przekonaniami. Ich związek szedł w rozsypkę. Mimo tego Marek nalegał, by Stefcia przeprowadziła się do niego. Może przebywając ciągle razem jakoś się dotrą.
- Nie wiem, czy chcę. Za dużo jest między nami sprzeczek i dąsów. Albo zobaczysz wreszcie we mnie partnerkę, albo szkoda wikłać się w dalszy związek, pełen awantur i dziwnych niedomówień. Nie czuję twojej miłości, ani choćby twojej troski. Wspólne łóżko to za mało. Oddalasz się ode mnie. A ja nie będę cię przywiązywać sznurkiem. Ani obrączkami. Mam dość.
Później nie widzieli się przez kilka dni. Marek miał czas na przemyślenia. I dużo się zmieniło między nimi na lepsze. On nie był już taki zasadniczy, ona była dużo łagodniejsza. Awans Stefci na dyrektora jakby podniósł rangę narzeczonej w jego oczach. Już nie mówił o tym, by została jego asystentką.
Oboje zaczęli szukać tego, co ich łączy, a unikać nieporozumień.
Choroba Marka wstrząsnęła Stefcią. Dopiero wtedy dotarło do niej, jak bardzo go kocha. Przeprowadziła się do Marka, ale dla siebie samej nadal pozostawał surową nauczycielką. Nie chciał, aby Marek znalazł jakieś powody do stawiania jej zarzutów. Naprawdę bardzo się starała. Czy on to dostrzegał? Nie miała pewności. Pozostawał względem niej szarmancki, dawał drobne upominki, przynosił kwiaty, zabierał do teatru i restauracji. Zapoznał ją ze swoimi przyjaciółmi. Czyli szlo ku lepszemu.
Gorąco łączyły ich sprawy łóżkowe. Marek był tu wybitnym wirtuozem, dostarczał wielu emocji, wzruszeń, niesamowitych doznań. Otworzył Stefcię na miłość fizyczną połączoną z największą czułością. Pod tym względem Stefcia była szczęśliwa.
A teraz „nie powinniśmy brać ślubu”?
- Porozmawiajmy – poprosił biorąc ją w ramiona, mimo wyraźnego oporu. Był od niej dużo silniejszy. - Zrobię herbatę i spróbuję wyjaśnić, o co mi chodziło. I nie próbuj się pakować! Kocham cię. Bardzo cię kocham. I nic się w tej kwestii nie zmieniło. Po prostu użyłem niewłaściwego zwrotu. Idź, usiądź, zaraz przyjdę z herbatą. I wino.
Rozmowa była długa i wyczerpująca, na szczęście doszli do porozumienia. Stefcia zrozumiała, że Marek mówiąc, iż nie powinni brać ślubu chciał dać jej do zrozumienia, że nie chce mieć z niej pielęgniarki, a żonę. Że boi się, że jego serce jest zbyt słabe, że mężczyzna o tak chorym sercu nie powinien się wiązać na stałe z kobietą. Dla Stefci to była bzdura. Nie wolno mu tak myśleć! Później się długo i namiętnie kochali.
- Ty masz chore serce? Jakie chore serce? To, co wyczyniasz w pościeli jest tak wyrafinowane, że żaden lekarz nie uwierzyłby w twoje chore serce! A jednocześnie jesteś najprawdziwszym Żakiem – bo jeśli już chorować, to właśnie na serce!
Ona sama nigdy przed Markiem nie skarżyła się na zdrowie, na złe samopoczucie, na zmęczenie. Przyjęła na siebie sporo domowych obowiązków i wykonywała je mimo tego, że czasami była po prostu zmęczona. Nigdy nie prosiła Marka, by jej w czymś pomógł lub wręcz wyręczył. Pracowała zawodowo i często przynosiła do domu dokumenty, nad którymi musiała posiedzieć, bo nie starczało jej czasu w pracy. A jednak gotowała obiady (prawda – często posiłkowała się „gotowcami” przywiezionymi z Wierzbiny), prała, sprzątała, prasowała, pamiętała o podlaniu kwiatów i wyniesieniu śmieci. Dwa razy nawet odśnieżyła podjazd pod nieobecność Marka. Te codzienne obowiązku zabierały jej całkiem dużo czasu. Miała prawo być zmęczona.
Do następnej poważnej awantury doszło właśnie przez śmieci. Na dworze była wtedy wyjątkowa chlapa, taka, że to psa z budy nie wypędzisz, a ona ubrała się i śmieci jednak wyniosła. Marek zauważył to dopiero wtedy, gdy nieco zbyt głośno zamknęła za sobą drzwi wejściowe. Podmuch wiatru spowodował, że drzwi wysmyknęły się jej z ręki.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś? Przecież ja mogłem wynieść – zawołał wtedy oburzony.
- Marku, ty mi nie musisz mówić, że mam coś ugotować, uprać lub posprzątać. Więc i ja nie będę ci mówić, abyś coś zrobił. Jeśli zechcesz – to sam się włączysz w różne domowe czynności. A skoro tego nie robisz, to ja muszę zrobić. Kropka.
- Nie musisz mnie prosić o pomoc. Wystarczy powiedzieć zrób to albo tamto.
- Mylisz się, Marku. To ty sam musisz znać swoje obowiązki. Ja nic nie muszę mówić. Tak rozumiem partnerstwo. Ty po prostu nie interesujesz się domowymi sprawami. Zatem wszystkie te drobne, choć uciążliwe, rzeczy spadają na mnie. Zrozum – ty mi nie musisz pomagać! Ty powinieneś uczestniczyć w domowych sprawach na zasadzie partnerstwa. Przecież wiesz, gdzie trzymamy śmieci, gdzie stoi odkurzacz, widzisz, że na stole i parapetach już się zbiera kurz, że choćby po obiedzie są naczynia do zmycia.
- Ale przecież nie spodziewamy się gości!
- Ja nie sprzątam dla gości, tylko dla nas. Taka jest między nami różnica. Ale skoro już rozmawiamy o takich sprawach, to ty jutro zrobisz obiad, bo ja wrócę raczej dość późno, może aż po osiemnastej.
- A to dlaczego?
- Mam zamiar pochodzić po sklepach i zajmie mi to dużo czasu.
Wydawało się, że sprawa śmieci zmarła śmiercią naturalną. Otóż nie – za kilka dni znów wypłynęła. Marek się niesamowicie zdenerwował, aż brał swoje tabletki pod język. A Stefcia milczała, choć krzyki Marka bardzo ją zraniły. Była rozdygotana, nawet herbatka z melisy nie pomogła. Rano powiedziała, że ma dość. Głównie tych idiotycznych awantur. Jeśli Marek sprowokuje jeszcze jedną, tylko jedną, to ona się wyprowadzi najszybciej, jak to będzie możliwe. I ślubu też nie będzie. Nie ma zamiaru szarpać się przez całe życie. Wóz, albo przewóz. Koniec.
- To jest ultimatum?
- Tak. Nieodwołalne.
- A rób, co chcesz! - odpowiedział lekceważąco i machnął wymownie ręką.
Prawdę powiedziawszy tego się absolutnie nie spodziewał.
Ale wiedział, że Stefcia słowa dotrzyma!
Natomiast do Stefci dotarło, że Marek jest niewychowany. No bo i kto miał go wychować? Matki nie znał, nie pamiętał, babka odeszła zbyt wcześnie, podobnie stryj. W stosunku do obcych Marek był grzeczny i układny. Ale nie w stosunku do niej. Nie wiedziała, z czego to wynika. Przecież mówił, że kocha i dawał to wyraźnie odczuć. A później traktował z lekceważeniem, niemal z pogardą. To tak strasznie bolało! Jest już za stary, by ktoś go naprostował! Nie będzie o niego walczyć. Już nie. Utwierdzała się w przekonaniu, że jednak nie powinni brać ślubu. Nie chciała prowokować następnej awantury, ale powiedzieć o swoich przemyśleniach musiała. Im szybciej, tym lepiej. W drodze do pracy kupiła gazety, bo postanowiła znaleźć dla siebie mieszkanie. Chciała przejrzeć ogłoszenia. Lada dzień spodziewała się następnej awantury, gdyż była pewna, że Marek nie wytrzyma. Ona też – tego lekceważenia i braku szacunku. Ale zaraz po przyjściu do pracy zadzwoniła najpierw do właścicielki mieszkania, które wynajmowała do niedawna. Było wolne! Stefcia zwolniła się na godzinę z pracy i pojechała do kobiety. Zapłaciła za pół roku z góry. Mogła zapłacić za rok, ale nie wiedziała, czy to ma sens. Kobiecie chodziło o pieniądze – potrzebowała na coś większej kwoty. Stefcia miała tam jeszcze trochę swoich rzeczy, które ojciec powinien zabrać do Wierzbiny – łóżko, pralka, kilka szafek, kilka spakowanych już pudeł. Obiecał uporać się z tym do końca marca. Teraz to trzeba odwołać.
Po pracy wróciła do domu Marka. Spakowała najważniejsze rzeczy – pościel, ręczniki, bieliznę i niewielką ilość ubrań. A także trochę kuchennych akcesoriów.
Zadzwoniła do hotelu, w którym Marek zawsze się zatrzymywał. Zatrzymał się i teraz, ale nie było go w pokoju.
- A może pani przekazać mu wiadomość?
- Tak. Oczywiście – odpowiedziała recepcjonistka.
- To będzie jak krótki liścik. Proszę zapisać. Gotowa?
- Tak. Proszę podyktować.
- „Wyjeżdżam na jakiś czas. Pamiętaj o piecu. Klucze w wiadomym miejscu. Kocham cię.”
- Jakiś podpis?
- S.Ż. To powinno wystarczyć. Tylko – błagam! - niech pani nie zapomni! Głównie o ten piec chodzi.
Wykonała jeszcze jeden telefon – do Kamila. Rozmawiała przez chwilę o niczym. Nie mogła mu powiedzieć, że wraca na stare śmieci, bo mógł to wygadać Markowi.
- Coś się stało? - domyślił się Kamil.
- Chyba muszę rozstać się z Markiem – szepnęła do słuchawki prawie płacząc.
- Zaraz przyjadę do ciebie!
- Nie, nie. Właśnie się spakowałam i opuszczam mieszkanie Marka.
- Gdzie cię znajdę?
- A przysięgniesz, że nie zdradzisz mnie przed Markiem? Bo on pewnie do ciebie zadzwoni.
- Przysięgam.
- Będę w starym mieszkaniu.
- Przyjadę zaraz po pracy. Nigdzie się nie ruszaj. Będę chciał pięć litrów kawy, bo już padam.
To ostatnie zdanie uświadomiło Stefci, że nie wzięła ze sobą ani kawy, ani herbaty, ani czegokolwiek do jedzenia. Pospiesznie spakowała trochę słoików z mięsem, paczkę makaronu i kilka innych produktów. Po drodze dokupiła chleb, jajka, twaróg i mleko. Chleb był już czerstwy, ale trudno. Jezu! Cały dzień nic nie jadła! Teraz usmażyła sobie jedno jajko i zjadła właściwie na przymus, z rozsądku. Źle się czuła, leciała z nóg. Z trudem wniosła drugą część bagaży.
Kamil, ledwie przyszedł, objął ją i zażądał – mów! Rozpłakała się w jego uścisku. Ale jej ciężko było mówić. Nie nawykła się skarżyć.
- Dziewczyno – mów! Wyrzuć to z siebie. Będzie ci lżej.
- Najpierw zrobię kawę.
Razem poszli do kuchenki.
- Nie układa się nam. Nie możemy się dotrzeć. Chyba mam za duże wymagania, a nie mogę z nich zrezygnować. On mną pomiata. Lekceważy. Nie umiem się z tym pogodzić. Dzwonił do ciebie?
- Nie. Powiedz dokładnie, co się stało.
Usiedli w szarym saloniku i Kamil słowo po słowie wydobywał wszystko ze Stefci.
- Jak ja jestem szczęśliwy, to ty jesteś nieszczęśliwa. I tak na zmianę. - Zauważył w końcu. - Zupełnie nie rozumiem, co z jego głową się stało. Zupełnie jak nie Marek. Nie znałem go od tej strony.
- Teraz się zastanawiam, czy w ogóle brać ślub. Po co mi taki facet? Po co mi takie kłopoty?
- Ja mu chyba muszę gębę obić.
- Nawet tak nie myśl. Chciałabym tylko zrozumieć, dlaczego jest dla mnie tak nieuprzejmy, tak wrogi, nieprzyjemny, dlaczego mnie poniża? Skarżę się tobie, ale w zasadzie już podjęłam decyzję – nie będzie ślubu. Nic mu nie jestem winna. Czuję się zdradzona i upokorzona. Dość tego.
- Porozmawiam z nim.
- Ani mi się waż! Ja już nic od niego nie chcę. I nie mów mu, że się skarżyłam. On zaraz wyskoczy z tym, że ja chcę mieć z niego drugiego Liama. Oczywiście, że ich porównuję. A dlaczego mam nie porównywać? Jednak nigdy nie oczekiwałam, że będzie tak dobry, jak Liam. Lecz to, co się dzieje, przekracza wszelkie granice. Marek chyba myślał, że będę się go radzić w sprawach służbowych. Nigdy nie prosiłam go o żadne podpowiedzi. Nigdy. Później był dumny z tego, że zostałam zastępcą dyrektora. A nagle się wszystko zmieniło. Jakiś czas temu, chyba jeszcze w grudniu, poprosił mnie bym została jego asystentką, rozumiesz – coś jak sekretarka. Nie zgodziłam się. Co innego, gdyby zaproponował mi bycie wspólniczką. W tamtym momencie zaczęły się wszystkie niesnaski. Mimo wszystko było jeszcze do wytrzymania. Ale teraz... Jeśli chce mieć kucharkę, sprzątaczkę, kochankę – to niech sobie wynajmie. Ja mam być jego żoną, a nie pomiotłem. Nie może mi rozkazywać, nie może mi stawiać wymagań, żądań. Wielce się oburzył, gdy powiedziałam, aby zrobił obiad. Myślisz, że zrobił? „Usmaż sobie jajka”. Tyle mi powiedział. On jest jakiś nienormalny. Daje mi kwiaty i perfumy, czasem jakąś książkę, albo nawet bieliznę. Twierdzi, że kocha. A później taki gwałtowny zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Ja tego nie wytrzymuję! Tego człowieka już się nie zmieni. Musiałby doznać jakiegoś trzęsienia ziemi. Mówiłam ci – postawiłam mu ultimatum. Więc się nie kłócił, nie zrobił awantury, ale wyjechał bez mojej zgody. Nie zadzwonił do mnie do pracy. Dla mnie to jest coś gorszego, niż awantura. Mam dość. Nie będzie ślubu... A ja się tak przejęłam, gdy on trafił do szpitala. Tak bardzo się o niego bałam! Powiedziałam ci o wszystkim, ale wcale mi nie ulżyło. Pamiętaj – nie możesz mnie zdradzić.
Kamil sam zrobił następną kawę. Był zamyślony.
- Obawiam się, że będę teraz adwokatem diabła. - Usiadł na swoim miejscu i dalej siedział smutny.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zaniepokoiła się Stefcia, gdy dalej milczał.
- Właśnie nie wiem, jak ci to powiedzieć, by cię mocno nie zranić.
- Mów. Zrań. Ale powiedz wreszcie, jak to widzisz.
- Między wami jest walka o dominację w związku.
- No coś ty!
- A jednak. Ty chcesz, aby wszystko było po twojemu. To zrób, tam nie jedź. Ale to tak nie działa! Ty jesteś silną, niezależną kobietą. A on jest mężczyzną, który chce mieć słabą kobietkę. Taką, którą mógłby się opiekować, troszczyć, usuwać przeszkody sprzed jej stóp.
- Rozmawiałeś z nim?
- Chyba ze dwa razy, ale nie tak dokładnie jak z tobą. Coś mi wspominał o twojej niezależności, o tym, jak bardzo jesteś... akuratna, dokładna. O tym, że nie pozwalasz sobie na moment słabości. Musisz mu zostawić tak zwane pole do działania. Musi mieć możliwość wykazania się, udowodnienia nawet sobie samemu, że jest mężczyzną. Odśnieżanie podjazdu to zbyt mało! Albo grzebanie w samochodzie. Ale w twoim i tak nie może grzebać, bo wszystko załatwia twój tato albo mechanik z Wierzbiny. On nie ma jak być dla ciebie podporą i ostoją. Zarabiasz duże pieniądze. Z tego co wiem, nie macie wspólnej kasy. I nie macie wspólnych planów. No, może oprócz ślubów. Nie wyrzekaj się Marka. Skoro jesteś taka silna i niezależna, spróbuj to wszystko zmienić. Oboje macie być szczęśliwi.
- Muszę to przemyśleć, bo chyba masz rację.
- Przemyśl. I jak najszybciej wróć do Marka. On ma swoją dumę i honor. Pewnie cię przeprosi. Ale nie o przeprosiny tu chodzi, a o naprawienie wszystkiego. Musicie rozmawiać. Dużo rozmawiać. W każdym związku ważna jest miłość. Może nawet najważniejsza. Ale liczą się dobre chęci, skierowanie swojej uwagi na dobro partnera, ustępowanie w mało ważnych sprawach. I nie strzelanie fochów z byle powodu. Przecież masz pewność, że Marek cię kocha. Daj mu szansę. Otwórz się na niego tak do dna, do głębi. Nie stawiaj siebie na pierwszym miejscu, a wasze wspólne dobro. Wtedy się dogadacie. Jak będzie trzeba to nawet zostań jego asystentką. Po godzinach w banku. Przecież korona ci z głowy nie spadnie. Przemyśl to. A ja muszę już wracać do mojego chłopaka. On dziś ma drugą zmianę i zaraz powinien być w domu. Na ile wynajęłaś to mieszkanie?
- Na pół roku.
- To wynajmij na cały rok, a ja je podnajmę u ciebie. Najchętniej bym kupił, ale na razie nie stać mnie, musiałbym brać kredyt. Mój chłopak na to nie pozwoli.
- Ja ci mogę pożyczyć te pieniądze. Tyle, że w dolarach, bo takiej kwoty nie da się odsprzedać od ręki. Inna sprawa, czy pani Kalinowska zechce je sprzedać...
- Na razie wynajmij na rok. A później zobaczymy.
- Jesteś szczęśliwy?
- Bardzo. Niewyobrażalnie bardzo. Jednak... Ty możesz iść ulicą trzymając Marka za rękę, nawet całować się z nim w miejscu publicznym. A nam nie wolno. Rozumiesz? Dla ludzi nasze uczucia się nie liczą. Wdeptaliby nas w błoto. Musimy być bardzo ostrożni i dlatego będzie lepiej, gdy on będzie miał własne mieszkanie. Tylko ten brak telefonu jest okropny. Pojedziesz do Wierzbiny na najbliższy weekend?
- Tak planowałam, ale boję się, że bym się wygadała z moimi problemami. Przecież już byłam gotowa zrezygnować ze ślubu.
- Dogadacie się. Jesteś mądrą kobietą.
- Ale uczeszesz mnie do ślubu?
- Do obydwu ślubów. Nie waż się z tym iść do kogoś innego!
- Mam nadzieję, że będziesz na weselu ze swoim chłopakiem.
- To jest niemożliwe. Wręcz wykluczone. Nie możemy pokazywać się razem publicznie. Choć bardzo to nas boli. A wiesz? On też ma na imię Staszek... Jeszcze coś ci powiem: nie wybaczaj Markowi tak szybko. Niech się trochę postara. Niech poprzeżywa, niech mocniej zatęskni. Właśnie od tego jest facetem. Zapamiętasz?

c.d.n.
fot. własne

 

sobota, 27 maja 2023

STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.22


 STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 22.

Zmarła Kaisa, a pogrzeb miał być dopiero po świętach. Halvar dość długo rozmawiał ze Stefcią. Podkreślił, że miło mu bardzo, że planuje przyjechać do Szwecji, że dla niego to ważne. Niech go zawiadomi o dokładnej dacie i godzinie, a on ją odbierze z lotniska. Ale to była zima i byle zadymka mogła lot uniemożliwić, dlatego Stefcia zdecydowała się jednak na samochód. Umówiła się z Dorotką, bo to u niej chciała się zatrzymać. A Dorotka bardzo naciskała, by przyjechała z narzeczonym. Przecież Marek nie musi być na pogrzebie! Za to będzie miał okazję poznać się z rodziną. Poza tym nawet Stefci będzie raźniej z mężczyzną. I Marek się zgodził.
Do świąt było jeszcze kilka dni. Na prośbę Kamila Marek przyprowadził z Krakowa jego auto. Przywiózł nie tylko świeże wiadomości z salonu, ale także uzupełnienie do „fryzjerskiego kuferka”. A Kamil miał nadzieję, że jakoś uradzi tym kilku damskim głowom. Na razie ciągle miał słabe plecy, nogi i ręce. Sam do siebie mówił, że czas przestać się lenić. Najwyżej po każdej głowie będzie odpoczywał – żartował w myślach.
Najpierw dobrał się do włosów pani Basi – to było wieczorem, razem z babcią Stefcią i Edwardem pojechali tam na kolacje. Piotrek był gdzieś z kolegami. Włosy pani Basi to był jeden wielki puch! Ale jakoś sobie poradził. Na drugi dzień z rana ostrzygł i ułożył włosy babci Stefci. Nie było tak źle. Wprawdzie ręce mu mdlały, ale nie musiał robić sobie przerwy. Kiedy po strzyżeniu i modelowaniu usiedli w kuchni na herbatę kolana mu drżały jak po wielkim biegu. A Franka zapytała, czy i ona może liczyć na pana Kamila. Nawet nie wypadało jej odmówić! Ostrzygł ją po obiedzie. I stwierdził, że nie jest źle – że wraca do formy! A wieczorem ostrzygł jeszcze pana Edwarda i jednego z kolegów Piotra. Zaraz zgłosili się następni, jednak w tym dniu Kamil był już za bardzo zmęczony. Na drugi dzień Franka zapytała, czy mógłby zająć się włosami całej rodziny Stacha. On jest tak zajęty, że nawet nie ma czasu zawieźć ich do fryzjera. Zresztą dziadek i tak by nie dal rady tam dotrzeć. Kamil oczywiście się zgodził, bo czyż miał inne wyjście? Pojechali natychmiast, bo przed obiadem miał przyjść fizykoterapeuta. Franka wskazywała mu drogę. Najpierw ostrzygł i ogolił panów, później zajął się włosami babci Staszka. Ojciec Staszka wyrwał się z pracy specjalnie na strzyżenie i zaraz ponownie poleciał do zakładu. A Kamil dziwił się sam sobie, że tak szybko uporał się ze strzyżeniem. Mama Staszka była w pracy, więc ją te zabiegi ominęły. Powiedział jednak France, że może zadbać o włosy tej pani któregoś wieczora.
Masaże i nacierania w tym dniu były mu szczególnie miłe. A po obiedzie długo odpoczywał, nawet się przespał z godzinę. A później ostrzygł Huberta i Belę.
- Odbieram chleb miejscowym fryzjerom – powiedział przy kolacji do babci.
- A ja zbieram dla ciebie pieniądze za strzyżenia – uśmiechnęła się babcia.
- Ależ ja nie chcę żadnych pieniędzy! - oburzył się Kamil.
- A co, złotówki lecą ci z nieba? Przecież te wszystkie szampony, odżywki i inne pachnidła całkiem sporo kosztują.
- To nie jest wielki koszt. A mnie jest niezręcznie brać od kogokolwiek pieniądze. I nawet nie wypada! Nie chcę! Nie ma takiej potrzeby! - dalej buntował się Kamil.
- Ale mnie wypada. Niech się cieszą, że nie musieli siedzieć w kolejce! I koniec dyskusji.
W ostatnich dniach Kamil nie widział się ze Staszkiem. Starał się nie myśleć o chłopaku, nie marzyć, nie przeżywać. Ale był zadowolony, że poznał jego rodzinę. Dziadek (ze strony ojca) miał powyżej dziewięćdziesięciu lat i ledwie chodził. Najważniejsze jednak, że był przy zdrowych zmysłach i „sam siebie obsługiwał”, jedynie przy wejściu i wyjściu z wanny potrzebował pomocy. Babcia (ze strony matki) dobijała właśnie osiemdziesiątki i była całkiem żwawa. Ciągle jeszcze gotowała obiady dla całej rodziny i trochę sprzątała - „tak aby rynek” - żartowała, grubsze sprzątanie niech córka robi. Rodzice Stacha nadal pracowali, ale Kamil nie dociekał gdzie. W domu nie było bogato, ale też i nie biednie. Najważniejsze, że było czysto i ładnie pachniało. Taki wrażliwy miał nos, a tego zapachu nie umiał rozpoznać. A może po tym złamaniu nosa już inaczej odbierał zapachy? Od tamtej babci dowiedział się, że Stacha pokój jest na pięterku, i że on dużo muzyki słucha, tylko wyjątkowo schodzi na telewizję. Muszą nadawać jakiś dobry film.
- Najgorsze, że ma już trzydzieści lat, a żadnej dziewczyny nie ma. I na co to tak czekać? Kiedyś taka fajna Jola się przy nim kręciła, ale jemu się nie podobała... Źle, bo latka szybko lecą.
- Dobry chłopak, a nie ma szczęścia w życiu – dodał dziadek w swojej powolnej już mowie. - Nie skończył technikum, bo uderzył dyrektora... Wyrzucili go ze szkoły i od tego całe zło się zaczęło. A przecież zaraz maturę miał zdawać! Wrócił do domu, znalazł pracę i zaczął tęgo pić. Do czego to podobne, taki młody i tylko wódka i wódka. I jeszcze do wojska go wzięli... Musiał odsłużyć dwa lata. A potem do tej pracy wrócił i długo już nie popracował.
- I wyrzucili go z pracy. A to było na państwowym, w POM-ie. Bardzo szkoda. Pracował tam ledwie rok... – wtrąciła babcia.
- I tak przeszedł przez kilka zakładów – kontynuował dziadek - ale z każdego wylatywał przez wódkę. Dziwne to trochę, bo inni nawet mocniej pili i jakoś nie podpadali... A Stachu szczęścia nie miał... Aż przyszedł do nas Czajkowski. Do nas, do domu. Może z pięć lat temu. I mój syn mówi mu, aby wziął Stacha do siebie do pracy. Czajkowski nie chciał, bo dziś weźmie, a jutro będzie wyrzucał? To bez sensu. Staszek już miał złą opinię, rozniosło się po Wierzbinie. Na to Staszek zbiegł z góry i mówi, że już nie będzie pił. Musiał słyszeć całą rozmowę. A Czajkowski na to, że nie tylko w czasie pracy, ale w ogóle ma nie pić, nawet na weselu czy chrzcinach. Staszek na to, że dobrze. Więc Czajkowski dalej mówi – przez pięć lat. A jak poczuję od ciebie alkohol – to od razu wylatujesz na zbity pysk. Nie wolno ani wódki, ani piwa, ani wina. Nic, nic, nic. I Stachu się zgodził.
- Wtedy tu przy nas wszystkich przyrzekł, że do trzydziestego roku życia nie tknie żadnego alkoholu – przypomniała babcia. - I dotrzymał. Trzydziestka minęła, a on nadal nie pije.
- On taki zdolny, miał wielkie plany, chciał na studia... Jego brat jest po studiach, wykłada w Warszawie, doktorat zrobił. Oj, jaka to specjalizacja...? Już nie pamiętam. O, chyba coś z polityką... Szkoda, bardzo szkoda Stacha.
Obił gębę dyrektorowi technikum... To musiała być jakaś grubsza sprawa... Dobrze, że nie trafił do poprawczaka. Albo i do więzienia, bo musiał już być pełnoletni...
Na krótko przed świętami babcia Stefcia i Kamil siedzieli w salonie przed kominkiem. Już był wieczór. Edward pojechał na jakieś spotkanie wierchuszki Wierzbińskiej – opłatka – zaś Piotr był w Karolince. Kamil przeglądał wczorajsze gazety, a babcia rozwiązywała krzyżówkę. Zazwyczaj z krzyżówkami radziła sobie sama, miała jedynie trudności z nazwiskami aktorów, na szczęście takich haseł nie było zbyt wiele.
Kamil oderwał się od gazety i zapatrzył w ogień. Lubił zapach kominka. Jego myśli poszybowały do zmarłego Staszka, a później do Staszka z Wierzbiny. Co za splot okoliczności! W zasadzie trochę mu przeszkadzało, że ten z Wierzbiny miał też na imię Staszek. Pomyślał jednak, że z tej mąki wcale może nie być chleba. Przelotne spojrzenia, choć może – na pewno! - z iskrą, to jednak zbyt mało. Nagle zatęsknił za bliskością, dotykiem ciał, rękoma na skórze... Tak dawno nie czuł serdecznego uścisku...
- Wiesz, Kamilu, nie radzę sobie – powiedziała ze smutkiem babcia.
- Co się stało?– spojrzał na nią prawdziwie zaniepokojony.
- Widzisz, synku, na wigilii będziemy mieli sporo ludzi. Może nas zasiądzie piętnaście do dwudziestu osób. Nie ogarniam tego.
- Przecież jest Franka. Przyjedzie Stefcia i Małgosia. My faceci też pomożemy. Damy radę.
- Samo ubieranie choinki zajmie ze cztery godziny...
- Tak długo? Przecież nie jest powiedziane, że wszystkie ozdoby trzeba wieszać.
- Piotr mógłby dziś osadzić choinkę, niech czeka na werandzie.
- A gdzie są ozdoby? Mógłbym je przynieść.
- W piwnicy. Nie, nie przynoś. Dopiero jak choinka stanie. Ale to nie o choinkę idzie, a o samą kolację wigilijną. Kiedy o tym wszystkim myślę, to mi serce staje w poprzek!
- Babciu kochana! Przecież to będą sami swoi. Więc nawet jak coś się nie uda, to i tak nikt nie będzie narzekał, latał po mieście i rozsiewał plotki!
- No tak. No tak. Ale ja i tak nie ogarniam wszystkiego i to mnie dręczy.
- A poza tym dlaczego ma się coś nie udać? Franka to bystra dziewczyna. Babcia przecież dała jej swoją litanię na kartce, obie debatowałyście nad menu, wszystko jest ułożone, zaklepane, prawie wszystkie zakupy zrobione. Będzie dobrze.
- Chciałabym mieć twoją wiarę, chłopcze. Mnie się aż w głowie kręci. Czytam hasła po pięć razy i nie rozumiem... To jest starość. Takie gwałtowne pasmo złych przeczuć i zwątpień. I zła jestem, że jeszcze Edzia z domu wyciągają... Wziął samochód, to przynajmniej pić nie będzie, bo takie spotkania, niby opłatek, a zawsze są suto zakrapiane. Nie lubię tego! A ty jak się czujesz? Ostatnio nic nie mówisz na ten temat.
Kamil nieelegancko przeciągnął się w fotelu.
- Ciągle mocno odczuwam plecy. To już nie jest ból, ale taka „inność”, nie wiem, jak to nazwać. Są jakby obce, nie moje. Nogi już niby w porządku, ale czasem odczuwam ból w lewym udzie, tak jakby w głębi, w kości. A poza tym wszystko dobrze. Zaraz po świętach wracam do Krakowa, moje dziewczyny bardzo o to proszą. A i ja tęsknie za nimi, za salonem, za tamtą atmosferą. U państwa jestem jak u najukochańszej rodziny, ale brak mi salonu, tego gwaru i szumu suszarek... Muszę wrócić. Przed sylwestrem będzie dużo pracy, zawsze tak jest... No i umyśliłem, że otworzę dwa stanowiska męskie. Teraz bardzo mi spadły obroty, może grudzień będzie z lepszym wynikiem. Taką mam przynajmniej nadzieję. Ale nie ma mnie już ponad dwa miesiące, a przecież pańskie oko konia tuczy. Czas wracać. Wypocząłem, nabrałem sił, poprawiło się moje zdrowie. Było mi tu wspaniale. Ale już pora wracać.
- Przywykłam do ciebie. Będzie mi smutno, gdy odjedziesz. Musisz mi obiecać, że będziesz nas częściej odwiedzać, szczególnie, gdy minie zima. I traktuj nas, jak swoją rodzinę. Zrobię herbaty...
- Niech babcia siedzi. To ja zrobię.
Zabrzęczał telefon, więc babcia i tak musiała wstać. Dzwonił Tomek – przyjeżdża jutro wraz z Marysieńką, może ktoś ich odbierze ze stacji? Babcia Stefcia, gdyby była młodsza, pewnie by podskoczyła z radości. Tej wizyty nikt się nie spodziewał! Co za radość!
- Widzi babcia? Jeszcze jedna mądra, rozsądna i pracowita kobieta do pomocy. Będzie dobrze. Będzie bardzo dobrze!
I było dobrze! A cudną niespodziankę zrobiła Zuzanna z Wiednia, przyjeżdżając w wigilijny poranek. Nie spodziewała się tej podróży do Polski, ale ktoś znajomy jechał tu samochodem i namówił Zuzannę. Miała ledwie dzień na załatwienie swoich spraw i spakowanie się. Ale stanęła na progu i mogła radośnie powiedzieć – oto jestem, kochana siostrzyczko. Oto jestem!
Tak gwarnej i radosnej wigilii dawno u Żaków nie było!
Kamil nie zobaczył się ze Staszkiem, bo ten aż do nocy siedział w warsztacie. Na pasterce ledwie się zahaczyli kątem oka, a w same święta nie było jak, nad czym Kamil bardzo ubolewał. Po długich wewnętrznych rozterkach (wypada – nie wypada) Kamil podjechał samochodem pod dom Staszka. W oknie na pięterku było ciemno. Mimo wszystko wysiadł z auta i zadzwonił do drzwi. Otworzył mu mężczyzna podobny do Staszka, Kamil domyślił się, że to Staszka brat.
- Dzień dobry. Kamil Krawiec jestem. Jest może Staszek? Mam parę słów do niego, jeśli można.
- Jest. Proszę wejść. Zimno jest na dworze – mężczyzna podał Kamilowi rękę, ale się nie przedstawił.
- Nie, nie, nie trzeba. Poczekam w samochodzie.
Staszek pojawił się bardzo szybko, cicho zamknął drzwi samochodu i zwracając się całym ciałem w stronę Kamila podał mu rękę. Zatopili się w swoim spojrzeniu. Staszek powoli, z namysłem, położył rękę na ramionach Kamila i delikatnie przytulił go do siebie.
- Jutro rano wyjeżdżam – Kamil powiedział to zdławionym głosem. - Przyjedziesz do mnie?
- Najszybciej, jak to będzie możliwe – gorąco zapewnił Staszek.
- Może uda ci się zostać przez kilka dni?
- Postaram się o wolne. Przejedźmy się teraz. Będę ci mówił, gdzie masz jechać.
Obydwaj chcieli się chociaż przytulić mocniej i pocałować. Z dala od ludzkich spojrzeń.
Stefcia z Markiem wyjechali samochodem do Szwecji, aby być na pogrzebie Kaisy. Tam też mieli spędzić sylwestra. Planowali wrócić tak, aby Stefcia mogła siódmego stycznia stawić się w pracy.
Dobrze im było ze sobą, chociaż pierwsze dni tego bycia razem należały do trudnych. Taka psychiczna szarpanina. Marek początkowo wierzył w swoje siły jako mężczyzny, tymczasem Stefcia okazała się nieugięta. Poddawała się jego pieszczotom, była bardzo namiętna i... nagle stop! Nie mógł przełamać bariery. Było mu bardzo przykro. Nie wiedział, co ma robić. W końcu postanowił nie spać razem ze Stefcią. Nie był przecież masochistą. Pobył u niej w mieszkaniu, wycałował, upieścił i odjeżdżał do siebie. Wydawała się zawiedziona, lecz nadal nie chciała mu się poddać. Nie nalegał więcej. W listopadzie na tydzień wyjechał do Warszawy. Musiał mieć świeże informacje z ministerialnych gabinetów. Po powrocie Stefcia była wyraźnie stęskniona. I nic więcej. Z jednej strony widział, że dziewczyna jest jest w nim zakochana, lecz ten jej upór... Kochał ją i nie chciał stracić.
Do przełomu doszło na początku grudnia. Znów zbierał się do wyjazdu do swego domu, gdy ona poprosiła go, aby został.
- Nie mogę, kochanie. Poddajesz mnie takim torturom, że... Muszę jechać. Być z tobą i nie móc się z tobą kochać, to jest ponad moje siły. Myślałem, że to wytrzymam, ale nie mogę. Dlatego pojadę do siebie. Wsadzę nos w papiery aż po zmęczenie oczu, wtedy jakoś usnę.
- Zostań...
- Czy to znaczy, że zmieniłaś zdanie? - zapytał z nadzieją.
Zamiast odpowiedzi – wtuliła się w jego ramiona i się rozpłakała. Jak miał to rozumieć? - nie wiedział. Tulił ją do siebie, całował delikatnie, a gdy się uspokoiła – jednak wstał.
- Zostań, proszę.
Został. Jednak tej nocy też się nie kochali. Troszkę ją pieścił, troszkę całował. Dużo przytulał. Wydała mu się zrozpaczona i bardzo bezradna. Domyślił się, że walczy sama ze sobą. Chciał, aby przy nim czuła się bezpieczna i szczęśliwa. Nie mógł jej zostawić po tym strasznym płaczu. Do tej pory zdarzało się, że uroniła czasem kilka łez, ale ten płacz był inny. Rozdzierał mu serce.
Rankiem podziękowała mu, że był tak wyrozumiały, troskliwy i czuły, że do niczego jej nie przymuszał. Stala przytulona do niego i cała drżała. A później zacinając się i prawie płacząc, powiedziała, że od tego momentu wszystko się zmienia, że ona zgadza się na wszystko, że będą jak małżeństwo.
Po pracy dostał od Marka duży bukiet róż.
- Ale to ty jesteś moją różą. Najpiękniejszym kwiatem w moim ogrodzie. Kocham cię. Bardzo cię kocham. I tak długo na ciebie czekałem!
Całował ją, a ona zamykała oczy, aby głębiej w sobie czuć wypełniające ją szczęście, aby lepiej zapamiętać tę chwilę, aby ufnie poddawać się euforii, którą Marek tak pięknie w niej wywoływał. Wreszcie byli prawdziwie razem.
Natomiast w Szwecji cały dzień po pogrzebie spędzili z Halvarem. Jego goście natychmiast się rozjechali i Halvar jakoś tak boleśnie został sam. Marek miał okazje poznać oba hotele. Razem zwiedzali zaśnieżone miasto, odwiedzili Kasię w jej lecznicy dla zwierząt. Kolację zjedli w hotelu R&R. I Halvar wprosił się na ich ślub cywilny, który miał być w marcu. Markowi powiedział, że Stefcia jest mu bliższa niż rodzone córki, bo takie z niej ciepło płynie, taka czułość, uwaga, takie zrozumienie sytuacji. Więc dlatego chce być na obu ich ślubach – cywilnym i kościelnym. Czy to będzie bardzo kłopotliwe?
Na pogrzebie były oczywiście dzieci zmarłej Kaisy i Halvara. Stefcia rozmawiała z nimi dość krótko, ale Olof zdążył obiecać, że kiedyś, przy okazji, odwiedzić ją w Polsce.
W czasie tego krótkiego pobytu w Szwecji Stefcia odwiedziła także Sofię i jej chorą mamę Elisabeth. Razem z nią była Dorotka i Marek. Cała trójka zrobiła tu duże zakupy, Stefcia wykupiła niemal wszystkie skórkowe rękawiczki (jedna z nich były przeznaczone dla dyrektora), a Marka zainteresowały drewniane figurki. Dorota zdążyła się domówić z Sofią w sprawie przyjęcia do sprzedaży niewielkich obrazów. Ona też wychodziła z naręczem zakupów.
Zaraz po przyjściu do pracy dyrektor poprosił ją do siebie. Okazało się, że o jedenastej będzie duże spotkanie w salce bankietowej – po długiej chorobie i rekonwalescencji odchodził na emeryturę dotychczasowy zastępca. Miało być przyjęcie dla wszystkich kierowników miejscowych i z terenu, więc niech czasem pani Stefania nie wybiera się w teren i nie rozkłada za dużo papierów. Stefcia dała szefowi przywieziony upominek, rękawiczki pasowały idealnie, a przy tym były brązowe, co go bardzo ucieszyło.
- Jakby miała pani moją rękę ze sobą! Bardzo dziękuję. Są idealne i aż brak mi słów!
Później były dwa torty i inne ciasta, kawa, szampan i troszkę mocniejszego alkoholu, a przede wszystkim podziękowania dla odchodzącego na emeryturę. Dyrektor wygłosił piękną mowę, wręczył dyplom, ktoś inny podał starszemu panu kwiaty, ktoś dalszy upominki od załogi – rower i lornetkę.
- Życie nie lubi próżni, dlatego przedstawiam państwu nowego zastępcę. Jest nim pani Stefania Żak – po chwili zamieszania oświadczył dyrektor.
Zerwała się burza oklasków!
Dla niej też był bukiet kwiatów.
Stefci zaparło dech w piersiach. Tego się nie spodziewała. Tym bardziej, że Marek twierdził, iż taka nominacja jest niemożliwa choćby dlatego, że Stefcia nie należy do żadnej partii.
- Pani gabinet już jest gotowy – może się tam pani wprowadzić w każdej chwili. Najlepiej od razu. - Szepnął jej dyrektor do ucha.
W domu Stefcia miała wrażenie, że Marek jest bardziej szczęśliwy od niej. Nie pozwolił jej zatelefonować do Wierzbiny.
- Zorganizuję przyjęcie w restauracji i wtedy im powiemy – oświadczył, a ona się zgodziła. - Zaproś dyrektora wraz z żoną.
- Czy to wypada?
- Jeśli on uzna, że nie wypada, to ci najwyżej odmówi.
Jednak nie odmówił.
I na przyjęciu byli wszyscy Żakowie, w tym Piotr z Małgosią, a Hubert przywiózł nawet swoją dziewczynę, Konstancję. Prócz tego był jeszcze Kamil.
Na początku lutego Marek znów pojechał na kilka dni do Warszawy. Dzwonił do Stefci każdego wieczoru (zresztą głównie dlatego na tych kilka dni przeniosła się do jego domu), aż któregoś niestety - nie zadzwonił. Pomyślała, że jakieś biznesowe spotkanie musiało się przeciągnąć. W ogóle nie miała złych przeczuć. Tymczasem nagły atak serca w kuluarach sejmowych spowodował, że znalazł się w szpitalu. Nikt nie pomyślał o tym, by zawiadomić narzeczoną, chociaż pamiętano, by przedłużyć mu pobyt w hotelu. Na drugi dzień, a właściwie wieczorem, Stefcia zadzwoniła do hotelu i dowiedziała się, że Marek jest w szpitalu, lecz nie wiedziano w którym. Nie wiedziała, co robić. Pomimo późnej pory zadzwoniła do domu do swego dyrektora, przedstawiła sytuację, poprosiła o kilka dni urlopu i pierwszym pociągiem pojechała do Warszawy. Zdążyła zatelefonować do stryja Beli. Już z Warszawy zadzwoniła do Kamila z prośbą o zajęcie się ogrzewaniem domu. Dobrze, że pamiętała o skrytce na klucze. Marek miał zainstalować ogrzewanie gazowe, ale ciągle coś stawało na przeszkodzie. Tymczasem temperatura spadła poniżej minus dziesięciu stopni.
To była wyjątkowo okropna podróż. Ale już jedną taką miała za sobą – tę pierwszą do Włoch... Teraz jechała, a myśli jej się rwały i serce łomotało. Nie wiedziała, że Marek ma chore serce, nie zdążył jej o tym powiedzieć. Może i dobrze, bo i tak jechała bardzo, bardzo niespokojna.
Ze stryjem Belą była umówiona pod hotelem Marka. A stryj natychmiast wziął sprawy w swoje ręce.


c.d.n.
fot. włąsne

sobota, 20 maja 2023

STEFCIA Z WIERZBINY - tom iii - cz.21.


 
STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.21. - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 21.

Stefcia z Markiem mieli odjechać do Krakowa zaraz po późnym śniadaniu, ale proboszcz, zbierając pieniądze na tacę, pochylił się do Edwarda i zapytał, czy może się wprosić na obiad. Żak przytaknął i zapytał, o której godzinie by księdzu odpowiadało. Usłyszał, że zaraz po sumie. Babcia, gdyby mogła, zazgrzytałaby zębami. W tej sytuacji Stefcia była babci potrzebna w kuchni, tym bardziej, że Franka miała wolne. Ale podeszła do Żaków po mszy świętej na chwilę rozmowy, usłyszawszy, że proboszcz się wprosił, oznajmiła, że za godzinę przyjdzie i pomoże. Trzeba było uszykować coś świeżego, a nie zadowalać się resztkami z dwóch minionych dni.
- Czego on może chcieć? - zastanawiał się Edward. O ile z wcześniejszymi proboszczami utrzymywał dobre kontakty towarzyskie, o tyle z tym nie było żadnej zażyłości.
Okazało się, że proboszcz odwiedza co znamienitszych obywateli miasteczka, wpraszając się na niedzielny obiad po to, by się lepiej zaznajomić. Przynajmniej tak powiedział po powitaniu. Wkrótce z rozmowy wynikło, że jest zainteresowany dostawą kwiatów do kościoła. Na to Piotrek odpowiedział doskonale naśladując głos Beli i jego styl:
- Nie załatwiam żadnych interesów w niedzielę, proszę księdza dobrodzieja. O takich sprawach, szczególnie finansowych, możemy rozmawiać w dzień powszedni, proszę księdza dobrodzieja. Niech dobrodziej przyśle do mnie upoważnioną osobę, to sprawę załatwimy. Dostarczam kwiaty kilku parafiom, więc wiem, jak się to robi, nie będzie żadnych trudności. Lepiej by było, by ta osoba umówiła się ze mną telefonicznie, bo bywam także w Karolince, więc lepiej spotkanie wcześniej umówić. A rachunek wystawiam raz w miesiącu, chyba że ksiądz dobrodziej życzy sobie inaczej.
Proboszcz patrzył na Piotra z niedowierzaniem.
- To biedna parafia, nie możemy płacić obficie!
- Sądząc po aucie księdza dobrodzieja wcale nie jest taka biedna – odparował Piotr. - Ale dziś o pieniądzach nie chcę i nie będę rozmawiać.
Od tego momentu rozmowa stała się wymuszona, trudna. Marek i Stefcia zjedli w milczeniu, a później pomogli pozbierać ze stołu naczynia. Franka podała kawę i cisto. Proboszcz już nie zabawił długo. Po jego wyjściu Edward powiedział, że riposta Piotra była wspaniała. Jednakże młodzi pamiętali, że niedługo będą dawać na zapowiedzi i kto wie, jak się wtedy proboszczulo im „oddziękuje”... Przy okazji dowiedzieli się, jakie dokumenty są potrzebne – odpowiednie zaświadczenia z ich krakowskich parafii. Teraz jednak jak najszybciej odjechali do Krakowa. Droga była ciężka, bo rozpadał się gęsty, bardzo ulewny deszcz. Wycieraczki ledwie nadążały. Jednak ruch na drodze na razie był niewielki, auta zagęściły się dopiero pod Krakowem. Młodzi już wcześniej ustalili, że najpierw jadą do Stefci, potem sam Marek odwiedzi Kamila, wreszcie pojadą do domu Marka.
- Nie wiem, czy pojedziemy do ciebie. Pada tak strasznie, że lepiej siedzieć w domu. Ale i tak będę czekać na wiadomości o Kamilu, więc przybywaj jak najszybciej.
I rzeczywiście w tym dniu do Marka nie pojechali. Gdyby nie to, że musiał wykonać kilka telefonów – Marek zostałby u Stefci na noc. Ale gdy się musi...
Następnego dnia do Stefci do banku dotarł ojciec Grześka – pan Wiśniewski. Przyniósł jej grubą i dużą szarą kopertę.
- Grześ powiedział, że to może być pomocne przy jakimś egzaminie – oznajmił Stefci.
Poczęstowała starszego pana herbatą i zaczęła wypytywać o Grzesia. Zajrzał do nich dyrektor. Wcześniej nie znał ojca Grzegorza. Zażyczył sobie od Stefci herbatę i przegadali we trójkę dobre dwie godziny. Bardzo mile spędzony czas... w pracy.
Po ich wyjściu Stefcia przejrzała zawartość koperty i prawie natychmiast zadzwoniła do Ryszarda oraz Ilony i Moniki. Zaprosiła ich do siebie na popołudnie, a sama pogrążyła się w materiałach z koperty. Egzamin miał być w połowie listopada. Do Stefci dotarł także Marek i razem toczyli rozmowy o bankowych sprawach.
- Siódmy punkt jest już nieaktualny – stwierdził w pewnym momencie Marek.
Omawiali punkt po punkcie, pili herbatę i przegryzali ciasteczkami przyniesionymi przez kobiety. Ryszard patrzył na ciasteczka łakomym wzrokiem, w końcu zjadł dwa, lecz na tym poprzestał. Dalej chudł, chociaż już nie tak gwałtownie. Powiedział, że od grudnia rozpocznie „kurczakową dietę”, już to uzgodnił z żoną, a ona cieszy się, że są postępy.
Na drugi dzień rano zadzwoniła babcia z pytaniem, jak się czuje Kamil. I z poleceniem - „przywieźcie go do nas na długi pobyt”. Jednak Marek jakoś nie potrafił Kamila przekonać. Babcia Stefania zagroziła, że sama po Kamila przyjedzie. I dopiero wtedy Kamil ustąpił. To już był początek grudnia – zimno, ciemno, ponuro. Często padał deszcz lub deszcz ze śniegiem. Kamila osłuchał lekarz z Wierzbiny, „źle nie jest, a dobrze – wcale” - orzekł. Namawiał Kamila na kilka dni w szpitalu, aby porobić dokładne badania i pod takimi mocnymi naciskami Kamil uległ. Cztery dni na badania wystarczyły, a potem babcia zaczęła go rozpieszczać tak, że aż Piotr był zazdrosny. Do świąt zdążył przyjąć trzy serię różnych zastrzyków, wstawić zęby (a to było w jego przekonaniu najważniejsze), poddać się rękom rehabilitanta i każdego dnia chodzić na spacery, zaczynając od piętnastu minut na dworze.
A Franka była Kamilem zauroczona!
Nikt nie miał odwagi powiedzieć jej, że mężczyzna ma inną orientację.
Sam Kamil dostrzegał to zainteresowanie Franki, ale ani jej nie zachęcał, ani jej nie odrzucał.
Na krótko przed świętami zakończyła się wreszcie kontrola w spółdzielni Edwarda. Znalezione nieprawidłowości były nieznaczne, na tyle miałkie, że obeszło się bez nagan i pokrzykiwań. Żakowie odżyli. Jednakże sam Edward w głębi duszy czekał, co będzie następne. Jakoś nie wierzył, że na tym sprawa gnębienia go się zakończy.
Stefcię listem poleconym zawiadomiono, że zdała egzamin z wynikiem dziewięćdziesięciu ośmiu punktów na sto możliwych. Ryszard i Ilona mieli o dwa punkty mniej. Słabiej wypadła Monika, ale to chyba głównie dlatego, że w dniu egzaminu była chora, z wysoką temperaturą.
- Jednak nie licz na awans – Marek pokręcił ze smutkiem głową.
- Prawdę mówiąc nie liczyłam. Jednak powiedz mi, dlaczego tak sądzisz?
- Bo nie należysz do żadnej partii.
- No i trudno. Dla kariery się nie zapiszę.
- Zostaniesz moją asystentką.
- A dlaczego nie wspólniczką? Na asystentkę się nie zgadzam.
- Wspólniczką zostaniesz za trzy lata.
- Gruszki na wierzbie! Myślisz, że bez ciebie nie rozkręcę własnego biznesu?
- Wiem, że będziesz umiała to zrobić. Ale poczekaj. Najpierw zajmiemy się robieniem i odchowywaniem dzieci.
Obydwoje zanosili się śmiechem.
Od początku narzeczeństwa, nawet w Wierzbinie, spali w pokoju Stefci. Ona uważała, że nie powinni, ale Marek bez jej aprobaty i wiedzy poszedł do Edwarda. Odbyli bardzo krótką, męską rozmowę.
- Panie Edwardzie. Bardzo długo czekałem na Stefcię. Całą wieczność. I chcę panu zakomunikować, że od dziś jesteśmy nie rozłączni. A to oznacza, że będziemy razem spali. Proszę się na ten fakt nie oburzać i nie buntować, nie robić ani córce, ani mnie przykrości.
- Jesteście dorośli. Bardzo dorośli. Nie będę się do was wtrącał. Róbcie, jak chcecie. Ale bądźcie w tym wszystkim rozsądni. Nie chcę, aby na waszym ślubie Stefcia obnosiła się z zaawansowaną ciążą. Tak. Jeszcze raz proszę was o rozsądek.
- Dziękuję.
I tyle było rozmowy.
Spanie razem nie oznaczało współżycia seksualnego, bo tu Stefcia okazała się nieugięta. Nie – i już! Wprawdzie Marek przeniósł swoje rzeczy do jej pokoju w Wierzbinie, na co Stefcia uniosła wysoko brwi, a później spokojnie czekała na jego wyjaśnienia.
- Mam nadzieję, że aprobujesz to, iż teraz jesteśmy nierozdzielni – powiedział siadając obok niej i całując w policzek oraz w rękę.
- To nie będzie dla ciebie łatwe – odpowiedziała z uśmiechem.
- Co masz na myśli?
- Zapomnij o seksie. Nie będę z tobą spać przed ślubem.
- Nie żartuj.
- Nie żartuję.
- Ale dlaczego? - dociekał niespokojnie.
- Nie i już! Takie mam zasady.
Marek zalał ją potokiem słów, które miały przekonać do zmiany decyzji, ale była nieugięta.
- A gdybyśmy byli chociaż po ślubie cywilnym? - zapytał z nadzieją.
- Wtedy bym się zastanowiła. A teraz myślę, że bycie w jednym łóżku ze mną może być dla ciebie zbyt trudne.
- Zobaczymy...
- Pamiętaj, że to ty nie możesz dopuścić do tego... ostatecznego, nawet gdybym ja chciała. To ty jesteś mężczyzną. Nie zawiedź mnie.
- Czy ty musisz stawiać takie bariery przede mną? - jęknął zawiedziony.
- Marku, ja jeszcze nigdy nie byłam w taki sposób z mężczyzną... Pamiętaj o tym.
Wpatrzył się w oczy Stefci, bo jakby nie do końca rozumiał, co powiedziała. A później przytulił i zanurzył twarz w jej włosach. To co usłyszał, wydało mu się niewiarygodne. Ale niespodzianka!
Kamil po przyjeździe do Wierzbiny ledwie się trzymał na nogach. Podróż go bardzo zmęczyła, chociaż Marek starał się jechać tak, by było jak najmniej wstrząsów, gwałtownych hamowań i zero przeciążeń na łukach drogi.
Przywitał się ze wszystkimi, długo pozostał w uścisku babci Stefci, wypił herbatę zrobioną przez Frankę, zjadł kawałek ciasta i zaraz się położył w pokoju na dole, który na czas pobytu stał się jego pokojem. Pierwsze dni były dla niego bardzo trudne, ale jakoś to przebrnął, leki i masaże robiły swoje, zaczął na krótko wychodzić z domu. Aura była nieciekawa, na szczęście nie było oblodzenia. Lubił stawać na szczycie schodów i, oparty o barierkę, przyglądać się kręcącym się ludziom, podjeżdżającym po towar samochodom. Odkłaniał się na „dzień dobry”, zawsze odpowiadał, gdy ktoś do niego zagadał. Tu coś się działo. Nareszcie nie był zamknięty w swoich pokojach. Jego myśli zmieniły kierunek. Poczuł się pewniej, gdy wreszcie uzupełniono mu uzębienie i choć początkowo trudno mu było gryźć – mógł się uśmiechać i bardziej rezolutnie odpowiadać na zaczepki kręcących się po podwórku mężczyzn. Owszem, zauważył też częste spojrzenia Franki, ale nie wiedział, jak ma na nie odpowiadać. Najchętniej od razu objaśnił by ją, że jest gejem, ale w domu Żaków nie wchodziło to w rachubę. Zresztą lubił dziewczynę i było mu miło, że tak chętnie go obsługuje, utrzymuje pokój w czystości, często pyta, czy mu czegoś nie potrzeba. Mimo wszystko czuł się samotny i opuszczony. Ale miał nadzieję, że już w styczniu wróci do pracy. Marek przywiózł mu „fryzjerski kuferek”, a Kamil wierzył, że da rady zadbać o włosy wszystkich pań w tym domu. Jednak nadal ręce miał słabe, nie dał rady trzymać je wysoko w górze.
Dużo rozmawiał z babcią. Oboje starali się, by te rozmowy nie miały dodatkowych świadków. Kamil opowiedział swoje losy od chwili, gdy matka wygoniła go z domu. Zobaczyła, jak się całuje z chłopakiem i już nie było zmiłuj się. Tułał się od kolegi do kolegi, ale to było bardzo uciążliwe. Nie miał pieniędzy, nie zarabiał przecież. Koledzy dokarmiali go w szkole. Taki Henio Łuczak każdego dnia przynosił mu kilka kanapek. Wystarczało nawet na kolację. Mimo wszystko to było nie do wytrzymania. Zdarły mu się buty, nie miał kurtki na zimę... A jednak jakoś zimę przebiedował, aż mu – też koledzy – załatwili spanie w altance na działce jakiegoś starego małżeństwa. Pomagał staruszkom. Jeśli tylko miał czas pielił im zagonki z marchewką i innymi warzywami. Częstowali go ogórkami i pomidorami. Ale szła zima, a altanka nie była ogrzewana. W końcu września już nawet mycie było problematyczne, takie w zimnej wodzie, którą słoikiem wylewał sobie na głowę.
Któregoś cieplejszego dnia w pobliżu, przy głównej dróżce, siedząc wprost na trawie, odpoczywał jakiś starszy pan. Zagadał do Kamila, Kamil pomógł mu się podnieść i zaprowadził do „swojej” altanki, by dać mu kubek wody. Starszy pan był bardzo zmęczony, ledwie powłóczył nogami, a miał ze sobą ciężką torbę pełną warzyw. Kamil go odprowadził, zaniósł torbę. Później odwiedzał od czasu do czasu przynosząc warzywa i owoce, jeśli przypadkiem ktoś go obdarował. Mężczyzna, Janusz Klimontowicz, zaproponował mu wspólne zamieszkanie. Jego chatka była mizerna, ale miała bieżącą zimną wodę, natomiast ubikacja była na dworze, taka budka z desek. Kamil przystał, bo to był ratunek przed zimą. Koledzy wprawdzie „zorganizowali” mu zimowe przechodzone buty, nawet sweter i ciepłą kurtkę, ale nie mogli zorganizować ciepłego łóżka. Domek miał tylko jeden pokój i kuchnię. Był jeszcze stryszek i niewielka piwnica. Pan Janusz nie miał lodówki, ale pralkę miał. To był całkiem szczęśliwy rok, tym bardziej, że Kamil zapytał swoich staruszków od działki, czy mogą mu odsprzedać stary rower, który stał w kącie altanki, zakurzony i mocno pordzewiały, a nawet bez powietrza w dętkach. Usłyszał, że może go wziąć bez żadnej zapłaty, bo to ruina i tylko zagraca kąt. Pan Janusz bardzo się ucieszył z roweru. Pewnie ze dwa tygodnie doprowadzał go do porządku, na końcu nawet odmalował.
- Pani pewnie wie, co to jest prycza... - opowiadał Kamil babci Stefci. - Pan Janusz zbił mi taką z desek, z jakichś starych szmat uszył w ręku siennik, wypełnił go jakąś trawą czy sianem, nie wiem dokładnie, i to było moje posłanie. Moi niezawodni przyjaciele i tu postarali się pomóc. Przed Bożym Narodzeniem przydźwigali w kilku jakąś starą wersalkę, wysiedzianą i z dziurami, ale lepszą od tej mojej pryczy. Ktoś przyniósł starą poduszkę, ktoś inny nawet kołdrę... Tych podarunków było bardzo dużo. Była taka Krysia czarnulka, ona przynosiła nam czerstwy chleb. Pan Janusz, a później już i ja, odgrzewaliśmy ten chleb na patelni i było prima jedzenie. Mówię pan Janusz, ale zacząłem go nazywać wujkiem Januszem. Rodzony wujek nie był by dla mnie taki dobry, jak on był. Ta jego troska o mnie była nadzwyczajna. Lubił gdy do mnie przychodzili koledzy, ale nie pozwalał na palenie papierosów w domu, a jeśli przynosili piwo – to tylko po jednym na głowę. Żeby nikt nie mówił, że ma u siebie melinę i chłopaków rozpija. Bardzo był na tym punkcie uczulony. Właściwie moje najlepsze lata to są przy boku wujka, choć wcale nie miałem pieniędzy. Już wtedy strzygłem chłopaków, ale nie miałem dobrego sprzętu, nie tylko lusterka, nożyczek, grzebieni. Koledzy to wszystko gdzieś zdobyli, a ja na wszelki wypadek nie pytałem, skąd mają takie fantastyczne nożyczki. Prawdopodobnie były kradzione, bo to był bardzo drogi sprzęt.
- A rodzice nigdy się o ciebie nie dowiadywali? Przecież znali twoich kolegów, nie pytali ich o ciebie?
- Nie. Przynajmniej nikt mi o tym nic nie powiedział. Bywało, że spotykałem ich na ulicy, nie za często, ale jednak... Uciekałem. Jeśli tylko zobaczyłem wcześniej, to robiłem w tył zwrot, albo uciekałem do jakiegoś sklepu lub bramy. Za dużo było we mnie goryczy. Nie mogłem z nimi rozmawiać. Natomiast mój chrzestny ojciec kilka razy przekazał mi przez kolegę, takiego Zbysia, niewielkie kwoty. Niby nic, ale jednak... To był jeszcze ten czas, kiedy musiałem kupować zeszyty i książki. Dużo później, gdy już byłem fryzjerem, przekazał mi znaczącą w moim budżecie kwotę. Przyszedł do mojego pseudo zakładziku, ostrzygłem go, a on mi na stoliczku zostawił kopertę.
- Ale przecież jakoś się rozkręciłeś! Dorobiłeś! Stanąłeś na nogi.
- Ktoś z góry nade mną czuwał. Wiele rzeczy pojawiało się w odpowiednim momencie, idealnie wpasowywało się w moje życie. Czasem nawet jedno zdanie usłyszane gdzieś przypadkiem otwierało przede mną nowe możliwości, ułatwiało życie, otwierało drzwi, o których nawet nie wiedziałem, że istnieją. Pierwsza klitka, która była namiastką zakładu fryzjerskiego. A obok drzwi do sklepu mięsnego, gdzie kobiety stały w wielogodzinnych kolejkach. Dzięki temu miałem całe mnóstwo klientek – ale kobiet. Musiałem szybko nauczyć się dbać o ich włosy, by chciały do mnie wracać. I tylko do mnie... Tak... Tak się to zaczęło... Kursy, szkolenia, podpowiedzi zaprzyjaźnionych fryzjerów... Fryzjerskie egzaminy... Bez życzliwych ludzi pewnie bym nie dotrwał. Był taki okres, że już miałem myśli samobójcze. I jakoś poszło. Dużo mi pomógł wujek Janusz. I mój chrzestny też.
- A jak poznałeś Marka?
- O, to było dużo później. Miałem już obecne studio. Przyszedł tam ze swoją dziewczyną i czekał, aż ktoś zadba o jej włosy. Zrobiłem mu kawę. Namówiłem na strzyżenie. Był bardzo zadowolony i zaczął do mnie wracać. Nawet nie wiem kiedy ta znajomość przerodziła się w przyjaźń. Stało się to jakby mimochodem. I trwa. Marek to bardzo dobry człowiek. BARDZO!
- Oby byli szczęśliwi – on i Stefcia. A twoi rodzice... Do dziś się z nimi nie spotykasz?
- Ciężko mi o tym opowiadać... Może innym razem.
- To ja ci coś z innej beczki powiem. Nasza Franka chyba się w tobie zakochała.
- Tak i mnie się wydawało, że coś za bardzo się o mnie troszczy... Doprawdy nie wiem, co z tym fantem zrobić. W Krakowie bym powiedział, że jestem gejem... Jednak nie w Wierzbinie. Nie chcę, aby się to rozniosło. Dziękuję, babciu Stefciu. Pomyślę, jak z tego wybrnąć. Ale łatwo nie będzie... Tak bardzo nie chciałbym robić jej przykrości... To taka dobra i życzliwa duszka... Gdyby tak zakochała się w kimś innym... Ale po nią czasem przyjeżdża jakiś chłopak. To brat czy sympatia?
- Prawdę powiedziawszy nawet nie wiem. Zapytam ją. Ostatnio jakby częściej przyjeżdżał, ale może to ta pogoda...
Kamil też teraz częściej wychodził na schody gdy zbliżała się pora wyjścia Franki. Stawał na szczycie schodów oparty o barierkę. Chłopak przyjeżdżający po Frankę zawsze machał do niego ręką, nie wysiadał z samochodu. Czasem palił papierosa. Samochód miał lichy – starą rozsypującą się warszawę, ale... zawsze to dach nad głową. A Franka wychodząc poklepywała Kamila po ramieniu, uśmiechała się i życzyła miłego wieczoru.
Na krótko przed świętami chłopak z samochodu jednak wysiadł.
- Cześć! Jak ci się mieszka w Wierzbinie? - zapytał wyjmując papierosa. Po chwili podszedł i podał Kamilowi rękę. Bez rękawiczki.
- Dziękuję. Jestem bardzo zadowolony.
Dotyk ręki chłopaka wydał się Kamilowi bardzo miły.
- Jestem Staszek – przedstawił się z uśmiechem mężczyzna.
- A ja mam na imię Kamil – odpowiedział spokojnie. Zakłuło mu serce na wspomnienie Staszka, tego z Krakowa. Nie lubił zapachu papierosów. Dobrze, że u Żaków nikt nie palił. Niektórzy koledzy Piotra palili, ale wychodzili zapalić na zewnątrz.
- Ty tu na stałe, czy tylko na wywczasy? - dociekał Staszek pstrykając zapalniczką. Następnie mocno się zaciągnął.
- Reperuję swoje zdrowie. Mam nadzieję, że wrócę do Krakowa już całkiem niedługo. Pewnie na początku stycznia, o ile tylko babcia mnie wypuści.
- Wspaniała rodzina.
- O tak. To wyjątkowi ludzie.
Z domu wyszła Franka.
- Do jutra, Kamilu. Jutro też tu będę – powiedział nowy znajomy.
- Do jutra.
Uścisnęli sobie dłonie, przedłużając uścisk o jedną sekundę więcej, niż to było konieczne. Kamil patrzył w ślad za odjeżdżającymi. Nie pamiętał, czy Franka poklepała go po ramieniu. Za to zapamiętał piękny błękit oczu Staszka. Teraz serce biło mu nieco szybciej niż zwykle.
„Nie w Wierzbinie! Tylko nie w Wierzbinie!”.
Jednak na drugi dzień czarna warszawa nie podjechała pod dom Żaków. Po południu zrobiła się straszna zadymka, zacinał północny wiatr i sypało, kręciło śniegiem.
- Jak ty dziecko pójdziesz w taką pogodę – martwiła się babcia. - Zaczekaj, może Piotrek przyjedzie, to cię odwiezie.
- Oj, pani Stefanio! Dam radę. Najwyżej dziś będę robić za bałwanka – śmiałą się Franka. - W końcu nie mam aż tak daleko!
- A co się mogło stać, że nie przyjechał? - zaciekawił się Kamil. Bardzo chciał znać powód.
- Stachu robi w warsztacie samochodowym Czajkowskiego. Widocznie jest do zrobienia jakieś auto, pan wie, „na wczoraj”. To się czasami zdarza, a już szczególnie przed świętami. Któregoś razu robili do drugiej w nocy, bo właściciel auta bardzo prosił, niemal błagał, żebrał. Musiał gdzieś jechać na pogrzeb, czy coś. A mu nagle się samochód rozsypał. Tak już jest z samochodami... Dobra, to ja lecę. Jutro będę koło dziesiątej, bo i mamie muszę trochę pomóc. Ale tu u państwa już wszystkie stare sprawy załatwione... Jak dobrze, że okna zdążyłam pomyć przy znośnej pogodzie, prawda? Jutro tak na świeżo ogarnę obie łazienki i wyprasuję ten wielki świąteczny obrus. On niby wyprasowany, ale ja nie lubię, jak są na obrusie te kanty po złożeniu. A może na obrus to jeszcze za wcześnie, jak pani myśli? Do widzenia państwu. Do jutra.
Paplanina Franki rzuciła światło na nieobecność Staszka i Kamil się uspokoił. On też czasem czesał klientki po godzinach. Różnie w życiu bywa.
Razem z babcią wypili po herbacie i Kamil poszedł do siebie odpoczywać. Wprawdzie przymknął powieki, ale w wyobraźni wciąż widział niebieskie oczy Staszka. Żałował, że nie zna jego zapachu...


c.d.n.
fot. własne