niedziela, 10 czerwca 2018

Środa - 60 zł za 1 kg (6)





Z życia wzięte - 6.

Środa - 60 zł za 1 kg
(- czyli jak być mężczyzną pod siedemdziesiątkę)

Ciąg dalszy piątku.
     Wychodzę z cmentarza i naprawdę brak mi kogoś do pogadauszek. Nie mogę iść do żadnej koleżanki, bo przecież jest sobota, większość z nich sprząta, robi zakupy itd. Z nikim się wcześniej nie umówiłam. Jakoś tak jest mi smutno i mgliście... choć na niebie nadal króluje słońce. Sprawdzam godzinę - właśnie mija dziesiąta. Muszę po drodze kupić ługę, to taki stężony roztwór do krochmalenia. Wrócę do domu i zaraz zajmę się serwetkami. Nie wiem jak się to dzieje, ale już stoję w drzwiach lumpeksu. Zmartwiałam. To ten w którym kupiłam suknię z dziurą. Wchodzę i bezlitośnie postanawiam, że nic nie kupię. A jednocześnie wiem, że oszukuję samą siebie. Ty durna kretynko - wymyślam sama sobie i z uśmiechem mówię dzień dobry. W sklepie jest kilka osób. Dwie już wychodzą. Dwie inne są już przy kasie i tez wychodzą. A ja chcę porozmawiać. W sklepie są nadal trzy klientki.
- Dlaczego sprzedałą mi pani taką zniszczoną sukienkę? - pytam ekspedientkę szeptem. Wiem, że mnie pamięta. Uśmiecha się nieśmiało.
- Nie wolno mi informować klientek o wadach - odpowiada szeptem. - Mogę przez to stracić pracę. Nawet nie powinnam z panią o tym rozmawiać. Może pani mnie nagrywa? Teraz to takie modne... Mam troje dzieci i męża, który pracuje tylko dorywczo. Muszę szanować tę pracę - tłumaczy się. - Ale panią znam. To znaczy moja koleżanka panią zna. Jej mama pracowała razem z panią.
- Kto?
- Bożena Krzesiak.
     Tak, już wiem, o kogo chodzi. "Pracowała ze mną" - powtarzam w duchu z przekąsem. Była sprzątaczką. I to bardzo lichą sprzątaczką. Nie sprzątała z sercem.
- Ewa mówiła, że jej matka opowiadała, że pani biurko było zawsze najczyściejsze. I pod pani biurkiem tak samo. - O masz ci los - ale się doczekałam rekomendacji! Nawet od sprzątaczki. Jestem wściekła, ale powstrzymuję swoją irytacje. - Wie pani - mówi dalej szeptem ekspedientka, mogę tu ubrać swoją rodzinę za grosze, a to też się dla mnie liczy. Każda złotówka się liczy.
     Urywamy rozmowę, bo do kasy podchodzi jedna z klientek, po chwili pozostałe. Z przymusu rozglądam się po sklepie. Na środku, tuż obok filaru stoją dwa wieszaki. Na jednym są torebki, na drugim na górze kapelusze, a na dole torby podróżne i plecaki. Oglądam. Jeden z kapeluszy, beżowy z olbrzymim rondem, budzi moje zainteresowanie. Mierzę go - jest za mały. Ale z boku jest inny, jeszcze ładniejszy! Ma czerwone dodatki. I jest na mnie dobry! Oglądam się w lustrze - podobam się sama sobie. Już wiem, że go kupię. Teraz szukam ukrytych wad, ale nic nie widzę. Jesteśmy w sklepie już same - ekspedientka i ja. Podchodzę do lady.
- Mam coś dla pani - dyskretnie szepcze i wyjmuje spod lady zawiniątko. Spódnice! Trzy spódnice jak marzenie! - Pani ma rozmiar czterdzieści cztery, prawda?
- Prawda.
- Proszę przymierzyć w przymierzalni. Ale wszystko dyskretnie, bo to specjalny towar i po czterdzieści złotych. A dziś w sklepie mamy po trzydzieści. Moja znajoma wczoraj kupiła, ale mąż omal jej z domu nie wygnał i musiała oddać. A księgowanie już poszło. Nie mogę oddać ich w innej cenie.
     Może tak, a może nie. Przecież każda złotówka się liczy. Może to jej trzy złote na chleb? Spódnice są falbaniaste, a mimo tego lekkie, zwiewne, w sam raz na upalne dni. Biorę wszystkie trzy i kapelusz. Razem płacę ponad czterdzieści złotych i jestem niewyobrażalnie wściekła. I szczęśliwa. Czy może jednocześnie funkcjonować taka mieszanka? Obiecuję sobie, że w tym miesiącu nie zajrzę już do żadnego lumpeksu, bo najwyraźniej dalej tkwię w nałogu zakupowym.
     Po drodze w sklepie chemicznym kupuję dwie buteleczki spirytusu salicylowego, płatki kosmetyczne i pół litra ługi. Mogę wracać do domu. Ale spotykam kilka znajomych osób i na "stojących ulicznych pogaduszkach" upływa mi następna godzina.
     W domu najpierw mycie rąk, później siusiu, potem znów myję ręce. I nogi. Nienawidzę zapiaszczonych stóp! Przebieram się w szorty i podkoszulek bez rękawów. Zupa! Wszystko mi idzie błyskawicznie. W międzyczasie zagotowuje się woda na herbatę. Rozsiadam się w pokoju i wypoczywam. Jak na razie dzień jest cudowny! Ale nie mogę spokojnie usiedzieć! Zrobię "białe" pranie. Bez wykręcania przekładam szydełkowe serwetki do pralki, dokładam jedną ze spódnic, tę najjaśniejszą, oraz pozostałe białe i jasne rzeczy z kosza na brudną bieliznę. Kubkiem przelewam wodę z miski do środka pralki - jest prawie czysta, a dużo w niej proszku. Dodaję do odpowiedniej komory płyn zmiękczający i włączam pralkę. Znów myję ręce i wracam do pokoju. Rozkładam na wprost fotela obie spódnice i siadam szczęśliwa. Są piękne! Są wymarzone przeze mnie! Wynoszę je do kosza na pranie, a sama zabieram się za kapelusz, przerywając czyszczenie kapelusza popijaniem herbaty. Na czym polega czyszczenie? Zwilżam płatek kosmetycznym spirytusem salicylowym i "jadę" kapelusz od wewnątrz. Raz przy razie. A nawet wiele razy w tym samym miejscu. Dobrze mi idzie, Szybko. A efekt jest od razu widoczny. Później dokładnie to samo robię z wierzchu. I jeszcze raz od środka. Super. Teraz niech kapelusz przeschnie i ... się wywietrzy. Wieszam go na balkonie na poręczy fotelika tak, by cały był w cieniu.
     Ktoś puka do drzwi. Oczywiście Mateusz. W eleganckiej papierowej torebeczce wręcza mi trunek o wiele lepszy i droższy niż ten, który pił u mnie w nocy. W drugiej ręce ma torbę z niemiecką chemię. Zazwyczaj wybieram to, co jest mi potrzebne i za to płacę. Dziś Mateusz mi nie pozwala.
- To prezent - podkreśla z całą mocą. Sam ogląda podkoszulki i bokserki. Jest bardzo zadowolony. - Nie wiem, jak mam ci dziękować, Mirko. Wspaniała z ciebie sąsiadka. Mogę się jednak wprosić na kawę? - Cały Mateusz - prawdopodobnie zapomniał kupić sobie kawę, ale nie zapomniał o tym, o co proszą znajomi i krewni. Robię mu kawę, wiem jaką lubi, i przynoszę do pokoju, a on nadal grzebie się w tych zakupach. - Jeszcze raz bardzo ci dziękuję - mówi z uśmiechem. - Moja pralka dziś chodzi od świtu, więc to, że wyprałaś, to wielka dla mnie ulga.
     Mateusz pija bardzo gorącą kawę i teraz też chyba aż parzy sobie usta. Kładzie na stole pieniądze. Z daleka widzę, że jest ich za dużo, chcę wyrównać rachunki do właściwego poziomu.
- Zostaw - protestuje Mateusz. - Może jeszcze trafi się coś ciekawego, to mi kupisz. Na przykład krótkie spodnie. Później przyniosę ci stare na wzór. Dobrze?
     W tym układzie nie mogę mu powiedzieć, że moja noga już nie przestąpi progów lumpeksów! Ale już po wyjściu sąsiada robię dokładny "finansowy rachunek sumienia" i kwotę nadpłaty zapisuję w kalendarzu. Następnie zliczam przybliżone ceny niemieckich produktów i też zapisuję w kalendarzu. Pomijając wszystko inne, nie chcę tak drogich prezentów od obcych mężczyzn. "I to by było na tyle", bo właśnie pralka sygnalizuje, że koniec prania. To co można natychmiast - wieszam na balkonie, a serwetki zostawiam do krochmalenia. Następnie jem mój krupnik, bo jestem porządnie głodna. Mój mąż mówił mi, bym starała się nie prać prania raz za razem, trzeba dać czas silnikowi na ostygnięcie. I rzeczywiście tylko w wyjątkowych wypadkach piorę pranie za praniem. Tak było wczoraj, gdy zależało mi na szybkim wysuszeniu Mateuszowego prania.
     O, po krupniku muszę rozpiąć guzik w szortach! Od razu zmywam naczynia i idę do sypialni na dłuższą sjestę. Z komórką w ręku. Ale co by nie mówić, jestem z siebie zadowolona. Bałam się, że dzisiejszy dzień upłynie pod znakiem oczekiwania na telefon od Olka. A tymczasem prawie o nim nie myślałam. Ale teraz myślę. I mam nadzieję, że on odbiera te wszystkie moje myśli jako specjalne wibracje. Dlatego za chwilę mogę się spodziewać od niego telefonu. Niestety, nic się nie dzieje, a ja usypiam jak małe dziecko i śpię dwie godziny bez żadnych snów.
     Nie było telefonu, nie było esemesa. Małgosia dziś też już nie zatelefonuje. Jest mi przeraźliwie smutno. Tak na pograniczu łez... Mobilizuję się z największym trudem i włączam następne pranie, w chwilę potem krochmalę moje szydełkowe cudeńka. Ale co dalej? Powinnam mieć specjalne ramy, aby upiąć te dwie największe... Małe przypinam szpilkami do deski do pracowania. To żmudna praca, trzeba naciągać każdą wypustkę (nie znam fachowej nazwy), a później szpilka za szpilką wbijać jednocześnie dalej naciągając. "Jadę" tak z każdą trzy razy, aż osiągam stan maksymalnego naciągu. Szpilek wystarcza mi tylko na trzy serwetki. I koniec. Reszta na jutro. Wracam do dużych serwet. Sprzątam wszystko ze stołu w pokoju i układam na nim kilka ręczników kąpielowych, na to dwa podwójnie złożone prześcieradła. Wreszcie kładę jedną z szydełkowych serwet. Tu nie wbiję żadnej szpilki, ale przez ponad godzinę chodzę wokół stołu i naciągam, naciągam, naciągam. Od razu wycieram to, co mi kapie na podłogę. Boli mnie kręgosłup i opuszki palców. Całe ręce mnie bolą! Mam zamiar zrobić sobie drinka, by choć trochę się rozluźnić, nie przeżywać braku telefonu od Olka, a tu on wreszcie w moim telefonie - przysłał mi swoje zdjęcie zrobione na balkonie. I jest dopisek: "Zadzwonię za 5 min.".
     Owszem, robię sobie "zielonego drinka", ale jest to już zupełnie inny drink, niż myślałam przed kilkoma minutami - to jest przede wszystkim WESOŁY  drink! A zielony, bo w skład wchodzi białe wino, kieliszek białej wódki, dwa kieliszki syropu miętowego i tonik. O, to już ostatnia butelka toniku. Dorzucam cztery kostki lodu i mieszam kolorową słomką. Próbuję - jest idealny! Mogę zapaść się w fotel i czekać.
     Moje najdłuższe pięć minut w życiu!

C.d.n.
© Elżbieta Żukrowska 09. - 10.09.2018.
fot. z internetu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz