poniedziałek, 30 maja 2011

Roz.11. NA KOŃCU KASZTANOWEJ DROGI

   
   -Wypuścili wczoraj Sidoryka - powiedział po powrocie ze zlewni mleka pan Manugiewicz.
   Sidoryka trzymali w Białymstoku. Zatem zaczęły się wojewódzkie zwolnienia! Józefinie serce zatrzepotało delikatnie, jak skrzydełka motyla i przez chwilę walczyła o oddech. Usiadła omdlała przy kuchennym oknie. Leonia szykowała śniadanie w kuchni, dzieci kręciły się pod nogami. Kalinka wyciągnęła ręce do Manugiewicza. Podjął ją bez wahania.
- Miałam dużo dzieci - powiedziała Józefina jakby bez związku. - I nawet nie wiem, gdzie są trzy  groby! To wielka niesprawiedliwość, gdy dzieci umierają przed swoimi rodzicami. To wbrew boskim przykazaniom!
- Może tak, może nie - odważyła się na filozofowanie Leonia. - To wojna wszystkiemu winna. A kto to wie? Może pan Wiktor i pan Janusz żyją jeszcze?
- Ty zawsze wiesz lepiej! - rzuciła ironicznie pani Józefina.
- I sądzisz, że do tej pory by się nie odezwali? - Odpowiedział Manugiewicz robiąc jednocześnie "straszne miny" do Kalinka, na co dziewczynka reagowała salwami  radosnego śmiechu. Leonia namyślała się z odpowiedzią, a może musiała czegoś bardziej przypilnować na kuchni.
 - Moje matczyne serce milczy. - Weszła im w słowa pani Józefina. - Nie mam żadnych przeczuć. Ale to już tyle czasu i serce mogło skamienieć...Nie chcę myśleć o nich jak o umarłych...
- O, pani Helena jedzie! - zauważyła Leonia. A to oznaczało, że będzie mogła znów zająć się kopaniem kartofli. Jeśli te sąsiadki ,co ostatnio, pomogą - to i za jakieś cztery dni skończą! Chyba, że Manugiewicz znów do panny Urszuli pojedzie...

   Babcia Helena wysupłując się z płaszcza i szalików, przygarniając jednocześnie wszystkie trzy dziewczynki i gładząc po czuprynach chłopców, informowała, że z jej wioski wczoraj wypuścili wszystkich trzech uwięzionych. Jest nadzieja, że  może nawet dziś wróci Aleksander! Była u każdego z tych chłopów. Widzieli Aleksandra, nawet jeden z nich kilka dni temu wymienił z nim parę zdań. Jest nadzieja na powrót.
- Cieszysz się ? - z tym pytaniem zwróciła się wprost do Aleksandra juniora.
- Ooooch, babciu! -  odpowiedział zacinając się, ale buzia mu się rozjaśniła.
- To trzeba by na stację wyjechać. Którym pociągiem tamci  przyjechali? - zapytał praktyczny Manugiewicz. - A może ty chcesz wyjechać po pana Aleksandra? - zwrócił się do Leoni.
- Nie będzie żadnych wyjazdów !- powiedziała ostro Józefina , zła, że odbierają jej prawo do rządzenia. Jak w ogóle służba może za nią decydować?- Ze stacji jest bliżej na pole, niż do domu. Jak przyjedzie, to będzie. I tak z pewnością od razu zechce pole zobaczyć. Dzieci do matek wcale się nie spieszą... Tak. Dojdzie ze stacji na pole i sam zadecyduje, co dalej. Teraz w więzieniu już ich nie bili.
 - Są jeszcze dzieci naszych dzieci - nie powstrzymała się babcia Helena i puściła oko do Manugiewicza oraz Leoni. Obydwoje z trudem powstrzymali uśmiechy.
   Pani Józefina, cała w fochach i dąsach,  zebrała się do wyjścia.
- Zrobimy jeszcze inaczej - powiedziała głośno babcia Helena. - Jak przyjedzie wcześniej, to dobrze. A jeśli nie, to ja wyjadę wraz z dziećmi na stacje swoimi końmi na ten popołudniowy, ten co koło czwartej przychodzi. Tymczasem wy kopcie ziemniaki, a ja zajmę się kuchnią i dziećmi. Może tak być? Dzieciaczki, pomożecie mi zrobić smaczny obiadek dla taty? Aleksander, tobie już czas do szkoły - powiedziała podając chłopcu duże czerwone jabłko. - Schowaj je do teczki. Teo i Aniu, wy nanoście mi drewek. Dziś będę potrzebowała bardzo dużo, bo i ciasto dla taty upieczemy. Ori i Kalinka będą pilnowały, czy wszystko dobrze robię. Zgadzacie się dziewczynki? Teo, ty do szkoły masz na jedenastą.
- A mogę dziś nie iść?
- Co to - to nie! Dopiero tacie byłoby przykro, że nie chcesz się uczyć!
   Pani Józefina nigdy nie nauczyła się takiej bezładnej paplaniny, do każdego i o wszystkim - z pogardą pomyślała o Helenie i "zapadła" w swoim fotelu w saloniku. Przez chwilę myślała o tym, co by tu miłego na przyjazd Aleksandra, nic jej jednak nie przyszło do głowy.
   Tymczasem koło pierwszej po południu w całym dom pachniał cudownie ciastem. Helena upiekła aż cztery blachy drożdżowego, prócz tego sernik, jabłecznik i placek ze śliwkami. Na płycie kuchennej dochodził obiad. Kalinka wciąż jeszcze trwała w południowej drzemce, Ania z przejęciem tłumaczyła Ori jak "mydlanymi" kredkami najlepiej malować czerwone liście. Chłopcy właśnie wrócili ze szkoły i zdawali relacje babci Helenie, przeszkadzając sobie wzajemnie.
   Aleksandra nie zdradziły nawet psy! Demol wprawdzie skomlał i radośnie przebiegał swoją łańcuchową ścieżkę, Sopel z daleka merdał ogonem tak szybko, że szybciej już nie można, a Mika podskakiwała panu aż do piersi z radosnym skomleniem. Na psy łańcuchowe zagwizdał z cicha - taki sygnał, że widzi i docenia, Mikę ugłaskał i zostawił za drzwiami, przed domem. Sam wszedł cicho, niemal na palcach. Stał w uchylonych drzwiach kuchni i chłonął ten najpiękniejszy na świecie widok radosnych dzieci, ożywionych, szczęśliwych... Babka Helena zobaczyła go, ale się nie zdradziła, aż Aleksander sam zawołał do dzieci.
   Jak zwykle bardzo przytomna z miejsca zaczęła przygotowywać kąpiel.

   Po raz pierwszy fetowano powrót Aleksandra do domu. Babcia Helena przygotowała sporo pyszności, a Stanisław tak na wszelki wypadek przyniósł litr wódki, w domu też były pełne butelki. Zebrali się wieczorem w kuchni, Józefina chciała w salonie, ale może na dobre wyszło, bo palili te wstrętne, śmierdzące skręty z taniej machorki... Jej synowie nie, tylko "chłopy". Stanisław przyszedł z żoną i dziećmi, był kuzyn Michał z Pokrzywki Małej i dwaj niby-koledzy Aleksandra: Tadeusz Świerczewski i Józef Wróblewski. Leonia okazyjnie pani Kruszyńskiej powiedziała, że pan wrócił, to przyleciała uścisnąć i powinszować powrotu. Helena szczodrą ręką ukroiła jej ciasta, każdego po kawałku, bo u Kruszyńskich piec był zepsuty, chałupa stara i nawet reperować nie było warto... Nie było Leoni, bo ta do dzieci własnych się spieszyła, tylko kielicha golnęła przed drogą. Nie było też Manugiewicza. W gumnie chwilę porozmawiali, bo Aleksander był ciekaw i zwierząt, i co tam w polu. Manugiewicz zdał dokładną, acz krótką relację. Od wieczerzy wymówił się pilną sprawą do załatwienia. Na koniec mocno, z naciskiem, poprosił, aby mu wolno było przywieźć pannę Urszulę, gdy przyjdzie pora.
   Aleksander zawstydził się, bo po powrocie do domu ani nie wspomniał o siostrze.
- Oczywiście, oczywiście - zgodził się natychmiast. - I konie, kiedy będzie trzeba...
- Nie, konie nie będą potrzebne - chłodno powiedział Manugiewicz. Było mu przykro, że nie padło żadne pytanie o Urszulę.
   Pani Józefina jako pierwsza rozsiadła się w szczycie stołu na wpół szczęśliwa, że oto są dwaj jej synowie, i na wpół zła - bo to nie ona grała pierwsze skrzypce. Siedziała w kłębach cuchnącego dymu, który na długo pozostawał w jej sukniach i nijak nie dawał się wywietrzyć. Z całą pewnością TEJ sukni już do kościoła nie nałoży. Co też przyszło na starość do głowy, by w zwykły dzień zakładać odświętną sukienkę! Wszystko przez Paulinę, która przyszła wystrojona, to i ona też pospiesznie się przebrała.
   Mężczyźni, początkowo niezbyt rozmowni, po paru kieliszkach rozkręcali się, podały pytania i odpowiedzi, zaczynały się opowieści. Najpierw Stanisław, że taki areszt to jak szkolenie jakieś. Człowiek się dowiaduje zaskakujących, aż niewiarygodnych rzeczy. Przyciskali go pytaniami, jednak ze względu na kręcące blisko dzieci nie dał się "rozgadać". Aleksander tylko moczył usta, nie pił. Po tym więzieniu też pobolewał go brzuch, więc lepiej z alkoholem uważać. Nigdy nie mógł ostro popić. Pytał, kto z kim i dlaczego. Sąsiedzi bywali krewcy, zdarzało się i mordobicie, i babskie pyskówki. Dzieci nie dawały się zapędzić do łóżka. Paulina zabrała się ze swoimi koło jedenastej, najmłodszy usypiał jej na rękach. Domowe dzieci kleiły się do ojca, a Aleksander, choć zajęty gośćmi, przygarniał je do siebie, całował czupryny, od czasu do czasu o coś pytał i bardzo uważnie słuchał odpowiedzi. Babcia Helena, która też miała bystre oko na wszystko, w głębi serca życzyła sobie bardzo, by Aleksander już taki odmieniony był na zawsze. Wreszcie Kalinka i Ori zaczęły przysypiać mu na rękach. Wraz z nimi starsze dzieci też odesłano do łóżek z zapewnieniem, że jutro nie pójdą do szkoły.
   Michał, znacznie już podpity, rwał się do śpiewania, ale po jednej czy dwóch zwrotkach milkł i się dziwnie zasępiał.
-Mamy już we wsi trzech partyjnych - wypalił wreszcie.
   Tęczyńska aż się przeżegnała.
- Lepiej śpiewaj -prosił Wróblewski.
- Jak to możliwe? - powracało uparte pytanie o tych, co się zapisali.
- I donosić też będą!
- O, to nie jest powiedziane...
- Będą, będą!
- A tam, musieli się zapisać.
- Jak - musieli? Pistolet przystawił ktoś do głowy?
- Gorzej niż pistolet.
- O czym ty mówisz?
- O życiowych wyborach. Kurna chata z klepiskiem zamiast podłogi.
- A no tak. I siedem dziur w dachu!
- Sam widzisz. A jak się nie zapiszesz, to nie ma przydziału na cement, na jakikolwiek budowlany materiał.
- Śniegulki to już ledwie tamtą zimę w chałupie przesiedzieli.
- W tą ostatnią wichurę poszycie z dachu zaczęło u Tomaszków zadzierać.
- Polej, gospodarzu na te smutki!
- Na frasunek gorzałka nie zaszkodzi!
- A Zarzycki? Też się będzie budował?
- Już pustaki sam robi. Jarugom chyba syn załatwił cegłę, parę dni temu przywieźli pierwszy transport.
- Ale Jaruga się nie zapisał. On nie taki.
- Wystarczy, że wszystkie dzieci wysoko partyjne. W samej Warszawie już wszystkie. Nawet ta najmłodsza. A Kruszyńskim  dom się rozlatuje, ale że dzieci u nich nie ma, to i nikt się za nimi nie upomni.
- Jak to nie ma? Pięć grobów na jednym cmentarzu i kilka po świecie. Groby potrafią być bardzo głośne!
- Nie słyszałem nigdy o głośnych grobach.
- Monte Cassino jeden bronił, a teraz rodziców nie ma kto bronić.
- Ta średnia córka to w Powstaniu Warszawskim zginęła...
- A co tam w więzieniu gwarzyliście? Jak jest po innych wioskach?
- Siedział ze mną taki rolnik z pod Augustowa - zaczął Aleksander.- Nie wiedział, za co go aresztowali. Leśni ich od dawna omijają, bo co do wsi przyszli, to był jakiś alarm, że zasadzka... Opowiadał o wcześniejszych latach... Ja tego nie znałem, nie słyszałem. Mówił, że jak ruscy przyszli, to całe wsie z okolic Augustowa przesiedlali we wrześniu trzydziestego dziewiątego i później, wszystkich  na Syberię i do Kazachstanu. Do tej pory nikt nie wrócił. Mówił, że po wojnie, jakoś w maju czterdziestego piątego, czerwonoarmiści pędzili około 350 krów. Polskich krów - do siebie. Na Mazurach to było. Polaków krew zalewała. Znalazł się oddział partyzancki, co te krowy im odbił i kota popędził, zwierzęta szybko między rolników rozprowadził, po jednej, po dwie sztuki.
- O, u nas tez zabierali co się tylko dało.
- To prawda.
- Przy tych ruskich było kilku Polaków. Przyłączyli się do leśnych i - kamień w wodę. Ale ruscy dopiero zaczęli się mścić. Rewizje, aresztowania, a kto trafił do nich to i ślad po nim przepadał. Ani ciała nawet. Mord za mordem szedł, a ciała podrzucali do zbiorowych mogił pozostałych po Niemcach. Nie wszystkie. Już nie pamiętam, ale z jakiejś wioski zabrali wszystkich mężczyzn i zanim doszli do następnej - kolejno wszystkich zabijali, co parędziesiąt  metrów leżał trup. Nawet się nie kryli!
- Przecież to aż nie do wiary...
- A jednak tak było...
- A ciebie o co pytali?
- O braci. Nabieram coraz większej pewności, że ...- urwał i już nie dokończył, przywołany ostrym spojrzeniem Stanisława.



 Wszystko, co powyżej zostało napisane jest fikcją, moim bajaniem o przeszłości,fantazją wyssaną z palca,choć opartą na moich osobistych doświadczeniach. W żadnym wypadku nie jest moim pamiętnikiem. Jakakolwiek zbieżność imion lub nazwisk jest absolutnie przypadkowa. Tzw.radosnej twórczości zostało poddane nazewnictwo małych obiektów - wiosek lub dróg,lasów, kolonii, stawów i innych, jakich wymienić teraz nie potrafię, gdyż moje zmyślanie jest nie zakończone.

10 komentarzy:

  1. Myślę że każdy z nas albo miał a jezeli nie to marzył o takiej babci Helenie.Miałam taką przez kilka lat i wspominam do dziś.Zapachniało mi ciasto drożdzowe.Nie mnie jak już pisałam oceniać.Nawet nie mam odwagi robić jako laik uwag do tego co piszasz.Ale wciągnęłaś mnie w te swoje "bajania" razem z uszami.Mam nadzieje że nie zrobisz mi numeru i nie zobaczę w ostatniej linijce napisu "gdyż moje zmyślanie jest zakończone"

    OdpowiedzUsuń
  2. No widzisz jak oderwałaś mnie od świata realnego,ze zapomniałam Cię tradycyjnie serdecznie pozdrowić.

    OdpowiedzUsuń
  3. Juto Kochana
    Żadne zabawne riposta nie przychodzi mi do głowy.
    Piszę, drukarka mi sie zbuntowała, coś trzeba nacisnąć - a ja nie wiem co.Po zmianie pojemnika z atramentem.
    Pan Manugiewicz zaczyna mi "fikać", nie mogę utrzymać go w ryzach, jeszcze gdzie chłopina przedobrzy.
    Jak to bywa z moimi bohaterami (o czym kiedyś wspominałam chyba u Nivejki) zaczynają żyć własnym życie, a ja nie mam kontroli nad tym, co robią, jak żyją, co mówią...Cztery litery a nie autor...!
    W podzięce za pozdrowienia sciskam Cię serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Pisz Eluś, pisz, czekam na ciąg dalszy.
    Buziaki, ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  6. Anabell
    Siedzę i piszę, prawie maszynistką mogłabym zostać (sekretarką). A pan Manugiewicz fika mi coraz bardziej!
    Wagonik usmiechów!
    Strasznego baboka zrobiłam we wcześniejszym komentarzu i musiałam usunąć...

    OdpowiedzUsuń
  7. Tkaitko nie załamuj się.Zapewniam Cię że są zdecydowanie lepsi od Ciebie jezeli "trzeba coś nacisnąć"I najczęściej naciskam nie to co potrzeba.Manugiewicz się zmęczy i przestanie fikać. Dasz mu radę:))))
    Powodzenia w "naciskaniu":)))))

    OdpowiedzUsuń
  8. Uf
    okiełznałam drukarkę!!!

    OdpowiedzUsuń
  9. Ja rowniez pozdrawiam! Gdyby nie praca, przeczytalabym "od deski..." a tak musze czekac kilka dni :(
    Bardzo wciagajaca lektura>

    OdpowiedzUsuń
  10. Casablanka
    Dziękuję za pochwały. To miłe czytać, że coś się komuś podoba.
    Cały czas oczekuję na krytykę. To mi bardzo potrzebne!
    Jesteście pierwszymi redaktorami mojej pisaniny...

    OdpowiedzUsuń