poniedziałek, 18 czerwca 2018

Środa - 60 zł za 1 kg (14)





Z życia wzięte - 14

Środa - 60 zł za 1 kg
(- czyli jak być mężczyzną pod siedemdziesiątkę)

     Środa, około godziny ósmej czterdzieści pięć rano.
     Ruszamy spod bloku, a Olek od razu rozpoczyna atak w sprawie wyjazdu nad morze. Odpowiadam rzetelnie, chociaż lekko powściągliwie. Olek już się zapala, już chce jechać. Mówię mu o pieczeniu ciasta dla Uli i o tym, że Mateusz zaraz znów wyjeżdża w trasę. Nie zgadzają się nam terminy.
- Nie musimy patrzeć ani na Ulę, ani na twego sąsiada. Możemy pojechać tylko we dwoje.
- Nie chcę jechać tylko we dwoje. Nie chcę kilku dni spędzić na całowaniu i przytulaniu - mówię gwałtownie.
- Doskonale cię rozumiem - stwierdza Olek. - W tym rzecz, że ja też. Skoro jeszcze tego nie zauważyłaś, to powiem ci w tajemnicy: już nie jestem młody. Co będziesz tam kupować? - zmienia temat.
- Tego jeszcze nie wiem. Muszę zobaczyć. W zasadzie niczego nie potrzebuję. Robię to dla Ani.
     Ania wczoraj powiedziała nam, że jej szefowa likwiduje lumpeks. Drastycznie obniżyła ceny, wszystko jest ometkowane od złotówki do pięciu złotych. Gdy przyjeżdżałam tam kiedyś - towar był podły. Wczoraj Ania zapewniła mnie, że nie jest źle. Tylko klientek brak. A ona musi uzbierać sobie ze sprzedaży tysiąc sześćset złotych na wypłatę. To nie będzie łatwe... Zajeżdżamy, wchodzimy, witam się z Anią, całuję ją i przytulam, przedstawiam Olka. W sklepie jest co najmniej dziesięć kobiet. Zaczynamy i my poszukiwania. Ku mojemu zdziwieniu Olek całkiem nieźle sobie poczyna, w jego koszu widzę już podkoszulki i spodnie. Idę tam, gdzie wiszą płaszcze i kurtki. Mierzę kilka sztuk w moim rozmiarze, ale nic mnie nie zachwyca.
- Weź tę - Olek podaje mi materiałową kurtkę trzy czwarte w śliwkowym kolorze. Mierzę. Jest dobra i mało zniszczona. Oglądam dokładnie podszewkę i kładę kurtkę do kosza.
     Olek nic nie mierzy, ale widzę, że jego kosz już jest pełen. Kiedy on zdążył...? Szukam oczami po wieszakach, a Olek już jest przy kasie. Płaci, wychodzi, a po chwili znów szuka między wieszakami. Tymczasem mi trafia się atłasowy, cieniutki szlafroczek, idealny na wyjazd nad morze. "Odkrywam" na kilka kolorowych bluzek, w tym roku modne są krzykliwe kolory. Następnie z koryta wygarniam atłasowy obrus, jeden, drugi, piąty. Nie mają plam. Zgarniam wszystkie - są dla mojej bratowej na wieś. Ona ma ciągle gości! Ach, są także ścierki do naczyń, ale wymagają cerowania, mimo wszystko biorę chyba z dziesięć. Szukam w myślach - czy mogę jeszcze komuś coś kupić? Prześcieradła z gumką dla Tawułki... Dyskretnie woła mnie Olek, pokazuje stroje kąpielowe - każdy po trzy złote. Biały wydaje się na mnie dobry, przyda się zimą na basen.
- A ten? - znów podsuwa mi Olek.
     Zna się na rzeczy. Strój ląduje w koszyku. Ania ma chwilę, podchodzi, by wskazać mi kilka rzeczy. Wszystko, co mi wskazuje ląduje od razu w koszyku, nawet nie patrzę. Ale Ania już się ogląda, bo ma następną klientkę przy kasie. Płacę i ja, a Olek zanosi reklamówkę do auta. I wraca. Szukam rzeczy dla Mateusza - spodnie, majtki, ciemne podkoszulki. Jest tu tego całe mnóstwo, więc dokładnie sprawdzam rozmiar i stopień zniszczenia. Staram się wybrać jak najwięcej. Ryzykuję, ale wybieram dla Mateusza także granatową kurtkę, taką jesienną. Za całe pięć złotych. Mam wrażenie, że do spółki z Olkiem ogołacamy sklep. On kupuje nawet szaliki i rękawiczki na zimę, a widzę, że dobiera parami skarpety. W duchu nie mogę się nadziwić. Ale to nie moja sprawa. Ma znowu pełny kosz, a na wierzchu lądują jeszcze dwie pary sportowych butów. Płacimy oboje. Klientów ubyło. W zasadzie klientek. Pod sklepem jest stoliczek, cztery krzesła i parasol. Dawni właściciele przyjmowali tu przypadkowych gości. Mam nadzieję, że uda mi się poczęstować Anię kawą i babeczkami z rabarbarem. Wracam od auta z termosem i pozostałymi akcesoriami, siadamy wraz z Olkiem, ale Ani ciągle jest zajęta. Jednak Olek ma pomysły i jest nie do podrobienia - idzie do Ani i coś jej po cichu tłumaczy. On zostaje w sklepie, a Ania ląduje na krześle obok mnie.
- Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że przyjechałaś. Dziś jest naprawdę wyjątkowo atrakcyjnie. Te babki w środku, to prawdopodobnie znajome mojej szefowej, więc nie mogę się tak rozsiadać. A i ona sama pewnie niedługo tu będzie. Podobno całą noc metkowała. Daliście mi fajny zarobek, dziękuję. mam przygotowaną paczkę dla mojej córki. Podrzucisz jej?
- No pewnie.
- Dzięki. O, już mnie twój pan woła.
- Olek - przypominam jej.
- Tak, Olek.
- Wracaj szybko, mam kawę.
- Dobrze - odpowiada już w drzwiach.
     Nie wiem, czy tak będzie bo znów wchodzą kobiety.Jedna zostaje przy dziecku w wózku. Hm, mała nadzieja, na chwilę spokojnej rozmowy. Widzę, że Olek niesie następny duży ładunek do auta - to pewnie dla córki Ani. Szukam w pamięci imienia dziewczyny. Ewa! To jest jak odkrycie. Nalewam kawę do trzech kubków - rozpuszczalna, z mlekiem i bez cukru. Do tego słodkie "rabarbarki". Olek wypija kilka łyków i znika w sklepie.Jednakże Ania nie pojawia się od razu. Siedzę spokojnie ciesząc się słonkiem i tą wyprawą. Chcę jak najwięcej czasu spędzać z Olkiem. A on wychodzi z następną reklamówką. Dla kogo? Już więcej się w samochodzie nie zmieści! Wraca i przysiada przy mnie. W ręku ma paczkę wilgotnych chusteczek do odświeżenia rąk. Nie lubię ich ze względu na bardzo intensywny zapach. Ale lepszy rydz, niż nic. Wycieram "spracowane" dłonie, na szczęście ostry zapach szybko się ulatnia. Olek wyciera ręce wyjątkowo starannie i długo, później macha nimi w powietrzu. Wreszcie sięga po kawę.
- Ona zawsze tak ma? - pyta mając na myśli Anię.
- Ależ skąd! Gdyby tak miała, interes by się kręcił. To wyjątkowa sytuacja. A bywało tak, że w ciągu dnia miała mniej niż dziesięć klientek.
     Olek nadgryza bułeczkę, a ja zaglądam do sklepu. Ania jest przy wieszakach i coś pokazuje klientce. Druga już czeka przy kasie. Straszny ruch, śmieję się w myślach, ale dobrze, niech kupują, kupują, kupują! Choć i tak nie wiem, jak ona na tych ciuszkach uzbiera sobie pieniądze na wypłatę. Siadam przy stoliczku, a Olek idzie do sklepu. Piję powoli kawę. Za sklepu wychodzi kilka klientek. Teraz przy wózku z dzieckiem zostaje inna pani. Dzieciak jest fajny, jeszcze nie ma roku, siedzi i się ciekawie rozgląda. Wydaje się, że samochody są w centrum jego zainteresowania. Nawet próbuje coś mówić i pokazuje na auto odjeżdżające z parkingu. Ale ani wcześniejsza pani, ani ta nie zwraca na dziecko specjalnej uwagi, nie stara się z maluszkiem rozmawiać. Domyślam się, że musi to być niania dziecka z przyjaciółką. Ta pierwsza nic nie kupiła. Druga jest znacznie dłużej w sklepie. Olek też się nie pokazują. Wreszcie prawie jednocześnie wychodzi kilka osób z Anią na końcu. Siada przy stoliku. Domyślam się, że już jest zmęczona. Pije kawę i je bułeczkę.
- Mirko, Ewa będzie dopiero po siedemnastej. Czy to dla ciebie duży kłopot?
- Myślę, że nie. Wszystko zależy od Olka.
- Nadal tak często pieczesz? - pyta z uśmiechem. - Dobre!
- Niespecjalnie - odpowiadam.
     Widzę w drzwiach Olka. Ania odkłada wszystko i prawie biegnie do sklepu. Wszystko co ma na sobie jest z lumpeksu - konstatuję ze zdumieniem. Czy to jest aż tak bardzo widoczne? To by znaczyło, że i moje "zdobycze" też się rzucają w oczy. Olek trzyma w rękach koc, a może pled w moich ukochanych fioletowych kolorach. Rozkłada koc i pokazuje niezbyt piękną dziurę.
- Sądzę, że z tym sobie łatwo poradzisz, a kolory są w sam raz na twój fotelik na balkonie.
     Kiedy to on zauważył?
- Biorę.
- Już zapłaciłem.
     Przewiesza przez poręcz krzesełka złożony z powrotem koc  i wraca do sklepu. Mniej więcej po pół godzinie Ania wreszcie może z nami usiąść. Na pięć minut. Wylewnie nam dziękuję za zakupy. Jest już jedenasta godzina, gdy odjeżdżamy spod sklepu.
- Masz ochotę na spacer po lesie, albo "cóś"? - pyta Olek, gdy wyjeżdżamy z miasta.
     Dopiero teraz opowiadam mu o kleszczach i o tym, że nie chcę już żadnej "natury".Olek jest przejęty i najwyraźniej jest mu przykro. Usiłuję żartować, rozbawić go trochę, rozluźnić. W końcu pytam dla kogo robił zakupy.
- Masz rację, że nie dla siebie, choć może coś białego sobie wybiorę. To jest dla Marianka i jego babci.
- Jakiego znów Marianka? - pytam, mając w pamięci byłego męża Ani.
- Mamy w rodzinie upośledzonego chłopaka. O, dziś to już pięćdziesięcioletni facet. Jest bardzo pracowity i silny jak tur. Ale wcale się nie zna na życiu i każdy może go zapędzić w kozi róg. Szkoda mi go, bo to dusza człowiek. A jeszcze bardziej szkoda mi jego babki, starowiny, z którą razem mieszka. Cała rodzina, a i ludzie w wiosce, starają się ich wspomagać. Nawet się cieszę, że była taka niespodziewana okazja, by tyle rzeczy mu kupić z ubrania. Tam była nawet kołdra, ale nie umiałbym jej odkazić. W ogóle mam kłopot z praniem. Może zauważyłaś, że ubieram się albo na biało, albo na dżinsowo. Nie umiem prać kolorowych rzeczy. Kiedyś wyszła mi bura mieszanka i dałem sobie spokój. A to dla Marianka chciałbym zawieźć już uprane. Pomożesz mi?
- No pewnie.
     W tym momencie wibruje moje komórka - Mateusz.
- Przed twoim mieszkaniem na schodach siedzi jakaś kobieta z walizką i straszliwie płacze - mówi po powitaniu.
- Jak wygląda?
     Po kilku zdaniach, wiem, że to Lusia.
- Możesz ją wziąć do siebie? Za dwadzieścia minut będę, ale nie chcę, aby ją ludzie taką oglądali.
- A jeśli nie zechce?
- Podaj jej ten telefon, zamienię z nią dwa słowa.
     Lusia zgadza się natychmiast. A Olek wie, że trzeba się pośpieszyć. Nawet nie muszę mu tego mówić. Lusia z walizką - dopiero teraz dociera do mnie powaga sytuacji.
- Ona jest z walizką - mówię do Olka, a on kiwa głową.
- Zrobimy tak. Weźmiesz ze sobą na górę to, co jest najlżejsze, a ja pojadę do siebie do domu. Zadzwonisz do mnie, gdy już będę się mógł pojawić, wtedy dostarczę ci resztę twoich zakupów i zawieziemy co tam jest dla córki pani Ani. Pasuje?
- Pasuje.
     Już dojeżdżamy. Odpinam pasy, a Olek parkuje. Zanim zdążyłam zaprotestować chwyta mnie w objęcia i mocno całuje. Naprawdę mocno.
- To abyś pamiętała, że jesteś moją kobietą. Nie patrz za innymi facetami. Będę u ciebie na zawołanie. Zgadzasz się?
     Tylko kiwam głową, bo nie mogę wydusić z siebie słowa. Wysiadamy oboje. Biorę dwa pakunki i oficjalnie żegnam się z Olkiem. Spieszę się. Winduję się na to moje drugie piętro i nim włożę klucz do zamka już od sąsiada wychodzi Lusia. Chwytam ją w objęcia i mocno całuję, dopiero wtedy wchodzimy, a Mateusz wtaszcza za nami bagaże, Lusi i moje. Dziękujemy mu obie, a on natychmiast się ulatnia. I dobrze.
- Mów!
- Uciekłam na tydzień z domu - mówi Lusia. - Mam urlop. I uciekłam. Urlop mam dopiero od poniedziałku, ale jutro mam wolne ustawowo, a w piątek pójdę do pracy od ciebie, o ile mi pozwolisz.
- Jasne. I bardzo się cieszę.
- Mama będzie mogła do tego zakładu dopiero w sierpniu. Załamało mnie to. A cioteczki dalej siedzą. Więc zostawiłam je bez pieniędzy, bez recept dla mamy, bez aprowizacji. Zostawiłam tylko obszerną ściągę, co muszą załatwić. Szkoda mi mamy, ale trudno. Bo już myślałam, że zwariuję.
- A gdzie twój Błażej?
- W domu i w pracy. Tak jak zawsze.
- A może byśmy wszyscy pojechali nad morze?
- Wszyscy, to znaczy kto?
- Sąsiad Mateusz ze swoją dziewczyną. Ty z Błażejem. I ja z Olkiem. Na tydzień. Albo prawie na tydzień. Chociaż na trzy dni.
     Jezusie! A ciasto dla Uli?? Ciągle mi ucieka z pamięci. Przecież już nawet masło i cukier kupiłam., I śmietanę kremówkę! Mniejsza o koszty, ale nie mogę zostawić Uli na lodzie! Dwudziesty dziewiąty maja jest we wtorek - układam sobie w głowie. Zatem w niedzielę muszą ubiec biszkopty, a w poniedziałek zrobić całą resztę. Czyli muszę być w domu najpóźniej w niedzielę około osiemnastej. Trudno. Najwyżej na dobę wyrwę się do domu. Zapłacę Olkowi za paliwo. Na upartego biszkopty mogę upiec już w piątek, gdy Lusia będzie ostatni dzień w pracy. Jutro mam odebrać sandałki. A w poniedziałek kupić twaróg i owoce. Dwa rodzaje twarogu. To da się zrobić. Porozmawiam z Olkiem.
     Tymczasem Lusia wylewa łzami swoje żale do rodziny, wściekłość na rodzeństwo i uporczywą własną bezradność. Bardzo mi jej szkoda. Przesunięcie terminu związanego z oddaniem matki do domu opieki jest wyjątkowo trudne do zaakceptowania w tej sytuacji.
- One widziały, że wychodzę z walizką - kończy Lusia. - Wcale się z tym nie kryłam. Muszą zrozumieć, że ja wcale nie żartuję. Mam nadzieję, że uda się im wpłynąć na pozostałe rodzeństwo. Bo ja już absolutnie nie mam siły.
- Problem raczej w tym, czy Błążej będzie mógł się urwać z pracy.
     Błażej ma hurtownię mięsa i wędlin. Wiem, że ma operatywnego wspólnika. Dlatego liczę, że będzie mógł pojechać z nami. Naraz Lusia przytomnieje:
- Olek? Jaki Olek? Czy ja go znam?
- Aleksander Stępień.
- A! Znam go z widzenia. W każdym razie rozpoznaję, gdy przychodzi na pocztę. To twój facet?
- Zaczęliśmy się do siebie zbliżać, ale jeszcze nie wiadomo, co z tego wyniknie.
- A chciałabyś?
- Lusia... Mnie nie jest potrzebny chłop do łóżka - mówię, i wiem że kłamię wyjątkowo bezczelnie - ja chcę przyjaciela i pomocnika we wszystkich życiowych sprawach... Ale nikt nie wie, jak to będzie. Czy on mnie, czy ja jemu będę tyłek myła i parzyła ziółka. To jest wielka niewiadoma. I czy dwoje starszych ludzi przywyknie do siebie? Czy nie będziemy się awanturować... A to by było gorzej, niż niesmaczne. Teraz mam tak zwany święty spokój. A co będzie, gdy razem...?
- Ale lubisz go?
- Na razie bardzo lubię jego towarzystwo. Jednak cały czas pamiętam, że my się dopiero poznajemy.
- Przecież znałaś go wcześniej!
- To był inny rodzaj znajomości. - Lusia kiwa ze zrozumieniem głową. Jest już spokojna. Mogłabym zawołać Olka. Ale nie ma się co tak bardzo śpieszyć. - Dzwoń do Błażeja. Porozmawiaj z nim. Zaproś go tutaj. Będziecie mieć chwilę spokoju.
- Tak zrobię - mówi Lusia wyjmując telefon.
- A te twoje cioteczki nie będą za tobą wydzwaniać?
- Na razie je zablokowałam. Jak i całe moje rodzeństwo. Nie ma mnie. I koniec.
 Lusia zajmuje się Błażejem, a ja wynoszę moje zakupy na balkon i chronię je przed słońcem.
- Chcesz kawę? - krzyczę do Lusi.
- Nie! - odkrzykuje ona.
     Zanoszę jej szklankę i mineralną. Sama idę się umyć. Czy ja nie mam czegoś z głową na punkcie mycia? Obiad. Lusia nie jest wegetarianką. Ziemniaków to ja mam raczej zbyt mało, ale jest kasza gryczana, choć chyba nie najlepiej komponuje się z kurczakiem...  Z zamrażarce mam nie tylko upróżonego kurczaka, ale i jakąś zupę. Rosół. Nie, wykrzywiam się... Ogórkowa. Może być. A do kurczaka zrobię ryż. I pomidory ze śmietaną.
     Telefon! Olek najwyraźniej nie mógł się doczekać.
- Moja Makowa Panienko, muszę do ciebie przyjechać. Kuzynka podrzuciła mi słoik zrazów. Będą w sam raz na dzisiejszy obiad. U ciebie.
- Dobrze - zgadzam się łatwo. - Ale kup do tego z kilogram ziemniaków.
- Robi się, psze pani. Zaraz będę.
     Ogórkową zostawiam, chowam kurczaka. Niespodzianki przynosi życie. I Olek.
- Za chwilę będzie tu Błażej. Przywiezie nam coś na obiad. Ma gotową parzoną golonkę. Jeśli pozwolisz, to zjemy razem obiad.
- Pozwolę. W tej sytuacji może nawet zaproszę Mateusza.
     Obie się śmiejemy i padamy sobie w objęcia. Ściskamy się i całujemy.
- Co ja bym bez ciebie zrobiła - mruczy Lusia. Ciągle jest jeszcze zapuchnięta od niedawnego płaczu, ale już wraca jej humor. Mam nadzieję, że będzie dobrze. Musi być dobrze!

C.d.n.
© Elżbieta Żukrowska 16.06.2018.
fot. Z internetu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz