Z życia wzięte - 12.
Środa - 60 zł za 1 kg (12)
(- czyli jak być mężczyzną pod siedemdziesiątkę)
Wtorek.
No to jestem. Już ganiam w szortach z mopem po mieszkaniu, mam wrażenie, że wszędzie jest pył i kurz. Czyżbym miała jakieś skrzywienie? Julian nigdy nie uważał, abym przeginała w temacie czystości, ale czasem stwierdzał, że przez to sprzątanie nie mam czasu odpocząć. Nie było tak źle. A w nocy przyśnił mi się jakiś OBCY facet, na szczęście nie było nic erotycznego. Częstował mnie strasznie starymi, wymiętolonymi cukierkami. A ja byłam taka oburzona! Taka oburzona! Na szczęście jest nowy dzień. Kawa była smaczna, twarożek z rzodkiewką wręcz znakomity. Bez chleba. Czerwone sandałki stoją niemal na środku przedpokoju, abym nie zapomniała zanieść ich do szewca. Poza tym mam wolne. Przez cały dzień. Co najwyżej ugotuję sobie dwa ziemniaki. Po drodze gdzieś dokupię znów z sześć sztuk. I to wszystko. Żadnych lumpeksów!! Czerwone sandałki czegoś mi przeszkadzają, więc pakuję je w jednorazówkę i następnie do mego kosza. Obok, w innej reklamówce, wkładam do kosza książki z biblioteki. Ale na wyjście jest zdecydowanie za wcześnie. Nie mam co robić. Nudzę się. Telefon! Wręcz rzucam się w jego stronę. A to mój brat. Lubię z nim rozmawiać. Opowiada o zwykłych sprawach, o wnukach, o żonie, o jarmarku, o tym, że za mało deszczu... Nie skarży się na zdrowie, ale sygnalizuje, że był u lekarza. I... trzeba czekać. Te nasze kochane kolejki! A podobno u nas jest dobrze. To w Anglii jest dramat. Tak czytałam... Moje dzieci nie mówią mi, jak u nich jest...
- To kiedy przyjeżdżasz - stereotypowo pyta mój brat na zakończenie.
- Zawiadomię cię - mówię ze śmiechem. - Na razie nadal nie mam walizki. Więc może to ty do mnie przyjedź? - Z tą walizką to nasz stary, mocno ograny żart.
- Ograniczam jazdę za kierownicą - odpowiada serio brat. - Już nie ten refleks.
Kończymy rozmowę "buźkami", co zawsze rozśmiesza mego brata. Włączam laptop i na YouTube znajduję playlistę Cohena - pomarzę sobie trochę, a co? A pranie samo się zrobi! I już lecę do pralki, bo tam czeka ostatnio zdjęta pościel, ciągle nieuprana. Zanim włączyłam - dzwonek domofonu. Wreszcie naprawili!
- Proszę?
- To ja.
- Kto? - pytam, choć już wiem.
- Reniusia.
Co ona tak wcześnie? Wpada jak bomba i już od drzwi "nadaje", że jednak będzie mogła pożyczyć mi pieniądze, bo zlikwidują jedną z lokat, tyle, że będę musiała im wyrównać utracone odsetki. Coś takiego!
- Jesteś najukochańszą przyjaciółką, ale tę sprawę już mam załatwioną i nie muszę od ciebie pożyczać. Znajomi dadzą mi swój klucz i będę u nich grała w dowolnych godzinach. A później się zobaczy, że jest sens kupować pianino. - Reniusia jest zwyczajnie rozczarowana! - Mogę cię poczęstować kawą? - pytam z uśmiechem.
- Oj, bardzo chętnie! Nie miałam czasu wypić, zabrałam się ze znajomymi, a mój sklep otwierają dopiero o dziesiątej.
- Co będziesz kupować?
- Firany i narzuty. Dlatego nie mogę wcześniej po innych sklepach latać, bo nie wiem, ile tam wydam.
- A śniadanie jadłaś?
- Nie, ale to nie jest ważne.
Mimo tego robię dla niej "mój" chleb z kupioną wczoraj wędliną i z pomidorem. Sobie robię dosłownie łyżkę twarożku z trzema rzodkiewkami. Po namyśle dokładam jeszcze dwie.
- Kupiłaś wędlinę - celnie zauważa Reniusia.
- Specjalnie z myślą o tobie - mówię i jest to kłamstwo, bo kupując myślałam o Olku. To był zakup na wszelki wypadek. Kilka paczek wrzuciłam do zamrażarki. Jak tak dalej pójdzie, będę musiała kupić jeszcze jedną! Zamrażarkę, oczywiście.
- O, jak miło! - Zapewnia mnie Reniusia i już pochłania śniadanko, głośno siorbie gorącą kawę. Ma zmyty z paznokci lakier.
- Musisz do mnie przychodzić ze swoim pieczywem. Zazwyczaj mam chleb wyliczony, a zawsze trochę czasu upłynie, nim się następna porcja rozmrozi - pouczam ją.
- Przecież masz mikrofalówkę...
- No tak - przyznaję jej rację, ale nie mam pojęcia, jak się rozmraża chleb w zamrażarce. Nigdy tego nie robiłam. Ględzimy na ten temat. W zasadzie "gdybamy". Wreszcie Reniusia wychodzi, a ja w kilka minut po niej.
W piwnicach domu towarowego jest teraz szewc, fryzjerka, niewielki sklepik kosmetyczny i magiel. Dawno tam nie byłam - magiel mnie zaskakuje. A na wprost niego jest... lumpeks! O psia skóra! O nim nie pamiętałam. Ale nic to - ja tylko do szewca. A pan szewc pracuje to wraz z żoną. Ona pilnuje, aby on nie pił jak... jak szewc! On długo ogląda moje sandałki, wreszcie każe mi przyjść jutro tuż przed zamknięciem, ale lepiej pojutrze rano, niech klej dobrze wyschnie. W porządku. Mówię grzecznie "do widzenia" i wychodzę, od razu kierując się do wyjścia. Po kilku krokach zawracam - przecież nie jestem małym dzieckiem! Nikt i nic nie zmusi mnie do zakupów, o ile naprawdę nie będę tego chciała!
Wchodzę. do lumpeksu.
Sklep jest umiarkowanie duży i urządzony typowo - pod ścianami wieszaki, na środku korytka, pod korytkami kosze. W sklepie "waniajet" stęchlizną mimo otwartych obu piwnicznych okien. Szperam to tu, to tam, ale towar jest byle jaki, choć uginają się wieszaki. Nic to po mnie i nic tu dla mnie. Kobiety rozmawiają między sobą. Dwie wybierają ciuszki dla niemowląt. Ekspedientka, średnio zainteresowana, chyba rozwiązuje krzyżówkę. A może coś podlicza. A nad nią wiszą bajecznie kolorowe topy! Już wiem, że nie wyjdę z pustą ręką. Są wycenione, po osiem złotych sztuka. Nie widać na nich zniszczenia. Decyduję się na wrzosowy i biały w różnokolorowe groszki. Jeszcze raz oglądam je dokładnie. Płacę i jak najszybciej wychodzę, aby znów nie wpadło mi coś w oko! I już idę do biblioteki. Po drodze siebie opieprzam, co brzmi mniej więcej tak:
- Kretynko! Lumpeksowa babo! Szmaciaro zabita! I po co ci następne szmaty? Czy starość uczyniła cię bezmózgim stworzeniem? Kretynka, kretynka, kretynka!
Moje drugie "ja" próbuje się bronić:
- Topik w takiej cenie to prawdziwa okazja. A ja mam tylko dwa. Tymczasem tu nawet idealna kolorystyka! Są piękne! A przede mną lato. Długie, piękne lato. I może pojadę nad morze.
- Masz tak dużo szmat...
I dialog toczy się dalej. Przy głównej ulicy jest czerwony stragan z truskawkami. Cena spadłą, dziś już są po dwanaście złotych. Kupuję je w drodze powrotnej z biblioteki, znów cały kilogram i takie niemyte podjadam przez całą drogę do domu. Na parkingu Mateusz coś grzebie w samochodzie. Podchodzę i częstuję go truskawkami. Prosi, bym mu włożyła do ust, bo ma brudne ręce. Karmię go tak i pogadujemy sobie o wodzie o pogodzie. W końcu pytam, czy mierzył już tez zreperowane spodnie. Tak. Czy może mieć do mnie następną prośbę? Zapewniam go, że może mieć do mnie wiele próśb. To on ma całą stertę takich spodni. Zupełnie nie wie, czemu ich od razu nie wyrzucił, a na dodatek nawet od razu uprał. Czy mogłabym je przejrzeć, zobaczyć, czy nadają się do reperacji i ewentualnie tak poszyć jak wcześniejsze dwie pary. Mam w kobiałce już tylko połowę truskawek. Zgadzam się na spodnie i uciekam.
W domu myję ręce i nogi (standard) i mierzę topiki. Są naprawdę świetne! Włączam zapomniane pranie, topiki upiorę innym razem, bo tu będzie zbyt wysoka temperatura. Idę do kuchni i zjadam solidną porcję mojej kapusty. Resztka będzie na obiad. Nastawiam wodę na galaretkę, myję truskawki, rozpuszczam galaretkę w minimalnej ilości wody, a truskawki oziębiam w zamrażalniku. Następnie studzę galaretkę w misce z zimną woda, dodaje trochę kostek lodu i już wiem, że galaretka za chwilę będzie gęstnieć. Wyjmuję z szafki dziesięć wysokich szklanek i napełniam je do połowy wysokości truskawkami, następnie zalewam niewielką ilością galaretki. Ale nie do pełna! Mam takie dwa plastikowe "korytka" w których ustawiam szklanki pod skosem i ostrożnie dopełniam galaretką, pilnując, by nic się nie wylało. Wstawiam "korytka" do lodówki i od razu wyjmuję jedną śmietanę kremówkę - całe pół litra. Przygotowuje sobie dwa śmietan fiksy i cukier puder oraz miskę i mikser. I cukier wanilinowy. Ubijanie śmietany to dosłownie jest chwila! Do sztywnej dodaję dwie czubate łyżki cukru pudru, torebkę tego cukru o durnowatej nazwie "wanilinowy" i oba śmietan fiksy. Ubijam i po chwili nabieram palcem kremu na spróbowanie. Jeszcze wyczuwam cukier puder, więc przedłużam ubijanie o następną minutę. Koniec. Oblizuję widełki robocika, chowam ubitą śmietanę do lodówki i sprzątam ślady mojej pracy. Od razu obieram sobie dwa ziemniaki i wstawiam je do gotowania na parze. Mięso? Nie, nie mam ochoty... Teraz mogę się wyciągnąć z książką na kanapie. Jest dobrze! Luksus! Odprężam się. Jednocześnie moje myśli żeglują w kierunku Olka i już po chwili nie wiem co czytam. Wiem, że on przyjdzie. Już nie mogę się tego doczekać. Przypuszczam, że będzie odrobinę "seksualnie agresywny". Jestem przekonana, że mu nie ulegnę. Ale może to też takie gadanie jak o lumpeksach? Nie kupię, nie kupię, a potem kupuję zupełnie bez opamiętania!
Tymczasem dzień mija - jest prawie osiemnasta. I wreszcie dzwonek domofonu. Pytam kto i wpuszczam Olka. Nawet nie skropiłam się na świeżo perfumami. Niczym. Chyba jestem potargana! W tym momencie to już nie jest ważne, bo on cicho puka do drzwi, a ja otwieram. Patrzę na niego i nadal nie wiem, jak go powitam. Wszystko jest spontaniczne! Ledwie zamykam drzwi, a on już przygarnia mnie jedną ręką, w drugiej coś trzyma, nie wiem co, bo jego oczy trzymają mnie na uwięzi, a on powolutku całuje mnie w... nos i już mnie puszcza, już śmieje się jak łobuziak, błyszczą mu białe zęby, cały jest rozradowany. Zapraszam go do pokoju. Zsuwa z nóg białe klapki-drewniaki, w takich chodzą lekarze. A mnie podaje kwiaty. Bukiet różnokolorowych róż. Jest ich co najmniej piętnaście. Przynoszę wazon z wodą i układam kwiaty. Pachną, ale słabo. To nic. Olek znów chwyta mnie w swoje race i całuje w oba policzki.
- Czyżby moja dziewczyna nie umiała powitać mnie tak jak lubię? -przygarnia mnie lekko, ale nie trzyma, mogę się swobodnie odsunąć. Tylko... czy chcę? Nie mam odwagi zarzucić mu rąk na szyję. Jestem zbyt mała, by sięgnąć jego ust - sięgam mu pod brodę.
- Chyba był kiepski nauczyciel - nic nie pamiętam - mówię, śmieję się i odchodzę pod okno.
- Kiepski nauczyciel, powiadasz? W takim razie będę musiał raz jeszcze przejrzeć notatki, może nawet poczytać dokładniej. - On też żartuje. Ale kiedy zatrzymuje się przy mnie jest już poważny. Całuje obie moje ręce, a potem dotyka lekkim, jedwabnym muśnięciem moje usta. Nie trzyma mnie przy sobie. Mogę się odsunąć. Mogę odejść. Taki delikatny pocałunek? Jestem zawiedziona! Chcę więcej. Chcę mocniej i dłużej. A jednak odsuwam się i pytam, czy ma chęć na kawę. Olek czuje, że przegrał tę rundę i siada w fotelu.
- A masz coś zimnego?
Zapraszam go do kuchni, niech sam sobie wybierze z moich skarbów ukrytych pod stołem. Bierze niegazowaną wodę mineralną - dobry wybór, popieram go w duchu, jednak i tak nastawiam wodę w czajniku. Na wszelki wypadek. Podaję szklanki. Sama znów znikam w kuchni i za pomocą szprycki do tortów dopełniam dwie szklanki z deserem bitą śmietaną. W słoiczku mam resztkę utartej gorzkiej czekolady. Posypuję desery śladową jej ilością i na środek lekko wciskam po jednej truskawce z zieloną "koronką". Biorę długie łyżeczki i niosę to to pokoju. Olek na sam widok cmoka z zadowolenia.
- Zgoda - mówi. - Może być kawa.
- Kubek czy szklanka?
- Pokaż, co masz. - Idzie za mną do kuchni i sam wybiera sobie kubek. Mam ich mnóstwo, ale "każdy pies z innej budy". Co innego filiżanki. Wybiera sobie duży kubek, a później sam nasypuje kawę. Patrzę, aby zapamiętać ile. - Masz mleko? - Mam. Chwilę "kokosimy" się w kuchni, wreszcie wracamy do pokoju. - Już mi leci ślinka!
Bierze deser i gładko wyjada połowę. Po jego minie widzę, że chce mi coś powiedzieć. A może się mylę? W zasadzie dopiero go poznaję. Siedzimy w fotelach obok siebie. W jednaj ręce mam szklankę, a w drugiej łyżeczkę. Odbiera mi je i stawia na stole, a mnie jakoś tak zgrabnie sadza sobie na kolanach. Nie spodziewałam się, jestem zaskoczona. Ale on już gładzi moje plecy i lekko przytula do siebie. Nie czuję się przymuszona. Obejmuję go za szyję.
- Wreszcie - szepcze z uśmiechem popatrując to na moje usta, to w moje oczy. Chyba jest ciekawy, czy się odważę.
Nie mam odwagi. Wtulam twarz w jego szyję i sycę się zapachem. Nie znam tej wody. Ale wyraźnie oddzielam od niej naturalny zapach Olka. To jest TO. Wciągam go w siebie głęboko, jakbym zaciągała się papierosem.
- Mój maczek, moja Makowa Panienka - szepcze Olek i odnajduje swymi ustami moje.
To, co następuje później jest absolutnie nie do opowiedzenia, bo upiłam się Olkiem. Pamiętam -osobiście zakłada mi na szyję baaardzo długi sznur czerwonych korali z prawdziwego korala, omotuje nim szyję kilka razy i nadal są długie. A na rękę zakłada mi "spiralną" bransoletkę, też z tych korali, ale łączonych ze srebrem. Jestem mile zaskoczona, bo prezent cudny. Przy tych operacjach Olek całuje mnie gdzie może i jak może, ociera się o mnie i głaszcze - jak kot! Nic z tego, nie mam zamiaru mu ulec, choć cała płonę dla niego. On o tym wie. I ciągle na coś liczy, a minęła północ...
- Mireczko, maczku mój - zaczyna, a ja wiem, co chce powiedzieć i kręcę przecząco głową.
Pora by poszedł. Podnosi się niechętnie i całuje na pożegnanie tak, że umieram w jego ramionach z pragnienia. Że chcę, aby tak kończył się świat!
W czasie tego wieczora jest jedno trzeźwe zejście na ziemie - telefonuje Anka z prośbą, bym jutro odwiedziła ją w sklepie. Pojedziemy tam razem z Olkiem. Z samego rana.
C.d.n.
© Elżbieta Żukrowska 12.06.2018.
fot. z internetu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz