wtorek, 25 lipca 2017

LEONARD I CECYL - opowiadanie



LEONARD I CECYL

RODZINA
   O, starość ma nie tylko wady, lecz i słodkie zalety. Można spać bez ograniczeń - nikt z rana nie woła. Choć w wypadku Leonarda Wica życie wykonało salto, bo przecież pies, niespodziewany na stare lata przyjaciel. A było to tak:
   Alusia odeszła wcześnie, jeszcze dzieci na studiach były. Dobre dzieciaki, dobrze się uczyły, nigdy kłopotu z nimi nie miał. Gdy Alusia zachorowała, nie powiedziała zrazu o tym, to dzieciaki zaobserwowały, że jest źle i przymusiły na badania, ale już było za późno. Leonard nie wszystko rozumiał, wydawało mu się, że nowotwór usadowił się na samym szczycie serca i przez to był nieoperowalny. Szybko poszło. Dwa miesiące i do piachu. To było straszne, bardzo bolesne. Alusia była jego wielkim kochaniem, najlepszą przyjaciółką i podporą życiową. A teraz nagle został sam. Jeszcze pracował. Rowerem dojeżdżał do pracy, bo miał do swojego Bumaru prawie trzy kilometry. Po pracy robił zakupy - co tam Alusia na kartce zapisała, a teraz - co sam z wieczora spisał. Te lata pracy przeleciały mu jak z bicza strzelił. I już sam sobie pan na emeryturze. W parę lat później już i po Bumarze śladu nie było. Nie tylko mury rozebrano, ale i na ileś metrów w głąb wybrano ziemię, bo taka skażona... Nieważne.
   Mimo tęsknoty za Alusią (zawsze była mocna, aż dławiąca, ileż to razy uronił łzę, albo i dodatkową tabletkę brał, gdy serce "całkiem się zapominało") jakoś żył, nauczył się gotować, o, nie na przyjęcia, a tyle co dla siebie, bo po barach nie chciał chodzić. No i dzieci bardzo mu pomagały. Bardzo. Najpierw to chyba było to ogrzewanie gazowe, by oszczędzić ojca ręce i plecy... A później to już nawet nie pamiętał, jakie udogodnienia kolejno. W każdym razie dom miał zadbany. To Mateusz głównie tak dbał o ojca i o dom, a od paru lat i swojego grosza nie żałował. Był w mieście wojewódzkim dyrektorem wielkiego przedsiębiorstwa, ale zawsze o ojcu pamiętał i choć dwa razy w miesiącu do ojca zaglądał. Czasem ledwie na godzinę lub dwie, a czasem nawet przenocował. Żonę też przywoził i dzieciaki. Stenia początkowo zaczynała wizytę u teścia od sprzątania i prania, ale Mateusz znalazł kobietę do tego, panią Janeczkę, mieszkała kilka domów dalej, czworo dzieci, mąż pijak, zawsze brakowało pieniędzy... Przychodziła raz w tygodniu i dom Leonarda aż lśnił. Czasem i tak sobie zajrzała, herbatę razem wypili, kawałek swojskiego ciasta przyniosła... A później to i gotowała ojcu dwa razy w tygodniu i na sobotę zawsze ciasto dobre piekła. Dobrze było. Leonard wiedział, że ma dobrą, spokojną starość, tylko Alusi mu brakowało. Czasem tak bardzo się zadumał oglądając stare zdjęcia, że aż się zapominał i ze zdjęciami gadał.



   Była jeszcze Basieńka, córcia ukochana... Ale odkąd robiła w przemyśle filmowym jakoś inaczej się kazała się nazywać, tak wymyślnie, że wcale tego imienia nie zapamiętał. Całymi miesiącami siedziała w Niemczech, we Włoszech, jeszcze gdzieś, przysyłała pocztówki z odległych miejsc świata. On, Leonard, rozumiał, że jego Basieńka jeździ po świecie i szuka dobrych plenerów do filmów, coś tam jeszcze przy tym robi, ale nazewnictwo było nie do zapamiętania. Na niej spoczywał obowiązek (tak to uzgodniła z bratem) dbania o ojca od strony "chemicznej" i odzieżowej. W ten sposób jej ojciec miał nie tylko rewelacyjne kosmetyki i ubrania, ale także proszki do prania i inne preparaty do utrzymania czystości w domu, bo jak nie mogła przyjechać to paczki wysyłała nie licząc się z kosztami.
   Leonard był dumny ze swoich dzieci, jednak nigdy o szczegółach z sąsiadami nie rozmawiał - to wszystko to były sprawy rodzinne. Wiedział, że tak "dbałe" dzieci mało kto ma, takie troskliwe, pamiętliwe, bardzo dla ojca, a wcześniej dla rodziców, życzliwe. Zawsze wdzięczny był za to Alusi, bo to ona tak mądrze dzieci wychowała, on zawsze pracował...

SĄSIEDZI
   Sąsiedzi wszakże widzieli, że jest dobrze ubrany, zadbany, czyściutki, zawsze też ładnie pachniał. O, pani Janeczka, choć generalnie nie była plotkarą, jednak od czasu do czasu też uchyliła rąbka tajemnicy. I ludziska zazdrościli mu... A już w szczególności kilku pijusów, których na tej ulicy nie brakowało. Mówili między sobą, że stary Wic pieniądze ma, a nigdy nawet piwa nie postawił. Ale z jakiej okazji miał to piwo im stawiać?
   W gości nie chodził i do siebie też nie zapraszał, nie miał tego zwyczaju, ale na ulicy chętnie przystawał, sam zagadał, nie unikał znajomych. Niczego od sąsiadów nie pożyczał. Nigdy. Natomiast dbał o wygląd zewnętrzny, zawsze miał koszule wyprasowane, golił się codziennie. Podobał się kobietom i wiedział o tym, ale nie był zainteresowany. I na zalotne uśmiechy nie zawsze odpowiadał uśmiechem, a czasem nawet głośno swoją żonę wspomniał. Mówił na przykład, że jego Alusia to jeszcze piękniej się uśmiechała.
   Gorsza sprawa była z panią Mielcarkową. Była dużo młodsza od Leonarda, ale zakochała się w nim i umyśliła, że się pobiorą. Może w nim, a może w dostatku, jaki Leonarda otaczał. Zaczęła go wręcz nachodzić. W zasadzie nie znała innej drogi, jak przez żołądek do serca, toteż co dzień lub co drugi dzień, przynosiła jakieś frykasy - a to gołąbków naszykowała, a to pasztet z królika, to znów jakąś nowomodną zapiekankę czy sałatkę. Smacznie gotowała, jednak było tego zbyt dużo i za często. Dziękował grzecznie i prosił, aby zaniechała dokarmiania, ale kobieta głucha jakby była i nieustępliwa. Po kilku miesiącach Leonard zorientował się, że babsko swoją namolnością zatruwa mu życie! Starał się robić wszystko, by jej nie wpuszczać do domu, a czasem nawet ukrywał przed nią. Powiedział o tym synowi, a Mateusz też sam już wcześniej widział co się święci. Doradził ojcu kontrę polegającą na tym, że stanie się namolny dla Mielcarkowej. Będzie tam chodził, domagał się poczęstunku, rozlewał herbatę, kruszył ciasto, stawiał jakieś niedorzeczne wymagania. Jednak nie zastosował się do tego. Owszem, odwiedził kobietę kilka razy i za którymś razem przedstawił sprawę jasno. Dodał, że nie chce dawać złudnych nadziei, może więc niech na kogo innego zwróci uwagę, bo on swego zdania do śmierci nie zmieni.

PIES
   Mielcarkowa miała psa, który był zawsze koło domu. Kiedyś Mielcarek chodził z nim na długie spacery, dawał się psu wyszaleć. Wnuczka nazwała go Słodziak, ale to imię wcale do psa nie pasowało. Był wielorasowym mieszańcem, z przewagą cech owczarka niemieckiego. Miał długie, mocne łapy i szeroką pierś. Z daleka widać było, że to silny, groźny pies. Jakoś tak przez przypadek Leonard zawołał na niego po raz pierwszy Cecyl i pies wpatrzył się w Leonarda.
- Chcesz być Cecylem? - upewnił się Leonard, a pies postąpił krok w jego stronę i przywarował. Czy to możliwe, że tęsknił za swoim zmarłym panem, a Mielcarkową ledwie lubił? W każdym razie na Leonarda nigdy nie szczekał, co i Mielcarkową dziwiło, bo innych gości obszczekiwał głośno, warczał, czasem aż w gardle mu tak "gulgotało". Kiedyś był uwiązywany przy budzie, ale ta nowa ustawa zabraniała tego, więc psisko było trzymane w specjalnej zagrodzie z siatki.
   Leonard postanowił ofiarować psu trochę wolności. Czynił to małymi kroczkami, a i tak bardzo szybko oswoił go dla siebie. Prawdę powiedziawszy pies złagodniał także dla innych. Dwa razy Mielcarkowa trafiła do szpitala i Leonard w tym czasie przejął nad psem całkowitą opiekę. Była późna, piękna wiosna, więc zabierał psa na długie spacery - owszem - na smyczy i przy nodze. Ale namyślił się i kupił psu kaganiec, wtedy pozwalał my na swobodne bieganie i widać było, że Cecyl jest z tego powodu szczęśliwy. I Leonard też był.
- Odkupię ci tego psa od Mielcarkowej - zaofiarował się Mateusz.
   Leonard nie zgodził się. Wiedział, że dla kobiety pies jest żywym alarmem i że go po swojemu lubi. Nie broniła im wspólnych spacerów, a gdy jechała w odwiedziny do dzieci - też podrzucała mu psa. Aż doszło do tego, że na stałe postanowiła wyprowadzić się z miasteczka do dzieci, nawet już miała kupca na dom. Tylko ten pies... Czy pan Wic nie przygarnąłby psa? Był bardzo wdzięczny, że mu to zaproponowała.

RÓŻNE SPRAWY
   Wtedy nie myślał, że i on, Leonard, może chorować, że szpital, niedołężność i takie tam... Z łatwością mógł przygarnąć młodszego psa, szczeniaka nawet, ale obydwaj z Cecylem "znaleźli w sobie upodobanie", byli sobie przeznaczeni. Teraz Mateusz przyjeżdżając do ojca przywoził smakołyki dla obydwu.
   Od zawsze zaopatrywał ojca w owoce, także te egzotyczne, jak choćby granaty lub świeże figi. Leonard jednak najbardziej lubił melony i winogrona, choć zjadał wszystko, co syn przywiózł. Teraz już dzieląc się z Cecylem. Z rozbawieniem patrzył na pupila jedzącego kawałki melona czy nawet pomidora.
   Codzienny spacer po polnych drogach był już teraz rutyną, ale też codziennym zwyczajem stały się długie "rozmowy". Leonard opowiadał psu swoje życie. Z detalami, starając się mówić prawdę, nie wybielać siebie przypadkiem, a już najwięcej mówił mu o Alusi. O tym, jak było im dobrze razem w małżeństwie, jaka to Alusia była gospodarna, jak poświęcała się dla rodziny, jak kochała jego i dzieci. Zazwyczaj kończył rozmowę zapewnieniem, że miał bardzo dobre, bardzo szczęśliwe życie. Pani Janeczka wprawdzie marudziła przez jakiś czas, że przy psie to ma teraz dużo więcej sprzątania, na co Mateusz zareagował stwierdzeniem, że w takim razie poszuka kogoś innego - i marudzenie ustało.
   Dni płynęły monotonnie, bez ekscytacji, co bardzo odpowiadało Leonardowi. W zasadzie teraz już wszędzie chodził z psem, bo wiedział, że Cecyl nie lubi zostawać sam w domu. Zabierał go nawet na cmentarz, zapalał znicze, modlił się i rozmawiał z Alusią, a pies grzecznie leżał obok grobu. Od czasu do czasu razem zachodzili na grób Mielcarka i tam też zapalał świeczkę i modlił się za duszę dawnego sąsiada. A pies leżał obok i czekał. Czasem zaskomlił, więc tłumaczył psu, że tu jest pochowany jego poprzedni pan. A Cecyl zazwyczaj odpowiadał krótkim, cichym szczeknięciem. Leonard był przekonany, że pies albo wszystko rozumie, albo wyczuwa intuicyjnie. Wszakże nie opowiadał o tym nikomu, nawet synowi, bo bał się, że będzie wyśmiany.
   Przywiązywali się do siebie coraz bardziej - Leonard i Cecyl. I choć generalnie pies był wyjątkowo posłuszny, to jednak jak by mógł oprzeć się gonieniu kota, o ile tylko akurat nie był na smyczy. Po kilku minutach sam wracał do pana i po psiemu prosił o wybaczenia. Wszystko było w jego zachowaniu i w oczach. A Leonard przebaczał, bo rozumiał psią naturę. Podobnie, a nawet bardziej aktywnie było, gdy chodziło o suczkę... Wydaje się, że w tym temacie Cecyl miał nawet spore sukcesy...

OSTATNI SPACER
   W ostatnich latach były bardzo nieprzyjemne jesienie - słotne i wietrzne, zresztą zimy też były takie "chlapate", że nawet Cecylowi odechciało się spacerów. Wylegiwał się obok pana na kanapie, albo tuż koło jego nóg na dywanie. Słuchał ciągle tych samych opowieści, oglądał te same zdjęcia, ale to mu wcale nie przeszkadzało. Ważne, że pan opowiadał. A pan wyraźnie był słabszy, niż jeszcze rok, czy dwa lata temu. I pies to wyczuwał. Zachowywał się tak, jakby otaczał swego pana specjalną opieką. Gdy zdarzało się, że była ładniejsza pogoda i razem szli na spacer - szedł dostojnie przy nodze, dostosowując się do tempa pana. Uwolnienie od smyczy oznaczało, że może swobodnie pobiegać, ale też dużo szybciej sam z siebie powracał do pana. Częściej się do pana łasił i tulił. Była miedzy nimi "szorstka czułość", bliskość tak bardzo potrzebna im obu.
   Dzieci i wnuki widziały, że Leonard nagle się postarzał. Nastąpiło to jakby skokowo. Mateusz zabrał ojca do siebie i zapłacił za wszystkie możliwe badania, tak aby komplet wyników mieć jak najszybciej. Leonard wprawdzie się na to buntował, ale zdanie syna przeważyło.
   W tym czasie Cecyl był pod opieką pani Janeczki i prawdę powiedziawszy korzystał tylko z wody. Nie jadł. Ewidentnie tęsknił. W tej sytuacji nawet Mateusz rozumiał, że musi ojca jak najszybciej odwieźć do domu, bo Stenia w żadnym razie na psa się nie godziła. Były jeszcze psie hotele...
   Serce. Leonard miał słabieńkie serce. Takie bezstresowe bycie w małym miasteczku przedłużało mu życie. Przesiedlenie do syna z pewnością będzie stresujące. Lekarz kazał to głęboko rozważyć. Lepiej często ojca odwiedzać, ale tak, by nie naruszać jego spokoju.
   Nie do opisania jest psia radość z powrotu Leonarda! Znów byli razem i wiedli długie wieczorne  "rozmowy", patrzyli sobie w oczy, dzielili się łakociami. Obaj na swój sposób byli szczęśliwi!
   Minęła zima i znów wiosenne wiatry, wiosenne śpiewy ptaków... Mateusz ustawił nową zgrabną ławeczkę-bujankę pod drzewem jabłoni u ojca. Siadywali tam obaj - pan ze swoim psem. Cecyl rzadko był teraz na smyczy, bardzo posłuszny, prawie nie oddalał się od swego pana. A ten coraz rzadziej chodził i do centrum miasteczka, i na cmentarz. Na rogu ulicy codziennie przez poranną godzinę ustawiał się samochód z pieczywem, co sygnalizował klaksonem, a Leonard już niczego więcej nie kupował. Chyba że kaszankę dla Cecyla, ale to od czasu do czasu załatwiała mu pani Janeczka.
   W maju była rocznica śmierci Alusi i nie do pomyślenia było, by nie zaniósł świeżych kwiatów i zniczy na grób. Zresztą dzień należał do wyjątkowo pięknych. Przy okazji Leonard wziął ze sobą dwa noże do naostrzenia - na rynku była taka budka, gdzie robili to od ręki.
   Tak i poszli sobie we dwóch spacerowym krokiem, bo przecież nigdzie się im nie spieszyło. Leonard jak zwykle miał ze sobą pół litrową butelkę wody - tak na wszelki wypadek. Po drodze opowiadał Cecylowi o swoich sprawach i wydawało się, że pies pilnie słucha, bo spoglądał na pana bardzo rozumnie. Załatwili co trzeba na cmentarzu, Leonard wyjątkowo długo rozmawiał ze swoją Alusią i nawet powiedział, że chyba już niedługo znowu się spotkają, tak to jakoś jej przyobiecał.
   Później poszli dalej, aż na rynek, gdzie od ręki naostrzono mu oba noże. Zapłacił po trzy złote od sztuki. Przeszedł się jeszcze wzdłuż straganów z warzywami, ale to tylko tak z ciekawości, bo niczego nie potrzebował. Poczuł się bardzo zmęczony i aż pożałował, że ma tak daleko do domu. Mimo tego nie poszedł krótszą drogą, ale tą, która prowadziła przez skwer porośnięty starodrzewiem. Tam było zawsze chłodno i dlatego umyślił sobie posiedzieć, aż dobrze wypocznie. Po drodze kupił jeszcze pół kilograma kaszanki dla Cecyla i przysiadłszy już na ławce rozwinął pakuneczek, każdą kaszankę przekroił na pół i karmił psa powoli. A ten bez pośpiechu brał każdy kawałek, tak jakoś delikatnie, uważnie i zjadał ze smakiem. Kaszanka była trochę ostro przyprawiona, więc Leonard nalewał wodę z butelki na swoją dłoń i pozwolił psu zaspokoić pragnienie. Sam też upił kilka łyków. Następnie wszystko starannie spakował, jednak nie miał zamiaru już ruszać do domu. Oparł się wygodnie, wyciągnął nieco nogi i odpoczywał z przymkniętymi oczami. Czuł się bardzo, bardzo zmęczony. Cecyl ułożył się pod ławką. Raz i drugi zaskomlał, wstał, polizał rękę swego pana. Przeszedł się obok - smycz wypadła z bezwolnych palców... Cecyl wspiął się przednimi nogami na ławce i wył. Długo, rozpaczliwie wył...

© Elżbieta Żukrowska 19-20-21. lipca 2017 r.
fot. Stanisław J. Zieliński

Ps. Udowadniam, że mogę tylko o miłości, choćby to była TYLKO taka jak ta powyżej...  :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz