wtorek, 15 sierpnia 2017

SZCZENIĘCE LATA MALWINY Zet - opowiadanie





Szczenięce lata Malwiny Zet

Okruchy

Pierwszy obraz to podmurówka pod stodołę. Dla 2-3 letniego dziecka wydawała się ogromna! Z prawej strony była tuż przy ziemi, a z lewej wyższa ode mnie! Biegałam po niej szeroko rozłożywszy rączki i z całych sił wołałam - ra - ra - ra! Właśnie nauczyłam się wymawiać r i wyśpiewywałam w ten sposób swoją radość.
Mniej więcej z tego samego okresu pochodzi obraz mego taty, który nosił na rękach moją bardzo chorą starszą siostrzyczkę. Podobno siniały jej już paznokcie. Cudem wróciła do życia....
Inny obraz dotyczy panów związanych z melioracją. Mieszkali u nas przez jakiś czas, robili pomiary na polach, a w domu plany. Mogłam mieć wtedy 4 - 5 lat. Panowie czasem brali mnie na ręce. Jeden z nich udawał, że wrzuca mnie do studni... Dobrze, że mu z rąk nie wskoczyłam wprost na jej dno! Nie wolno tak żartować. Nigdy!
Zamarznięty zimą staw, dużo śniegu, ślizgawka dla "pieszych" i górka dla mających sanki. Pomimo, że powtarzało się to każdej zimy - obraz zlewa mi się w jedno, jakby to tylko jedna zima była. Cudowny, niesamowity świat szczęśliwego dziecka!

Pewnej wiosny chłopczyk prawie w moim wieku namówił mnie na brzózki. Obok wioski był brzozowy zagajnik. Zabawa polegała na tym, by wejść jak najwyżej na młodą, gibką brzózkę, aż ona zegnie się od ciężarem dzieciaka i wtedy z niewielkiej już wysokości zeskoczyć na ziemię. Uległam czarowi opowieści Józia (w moim życiu było przynajmniej trzech w pewnym sensie znaczących Józefów), wstałam o świcie, Józio zresztą też i poszliśmy na te brzózki. Jakieś dzieciaki jeszcze do nas dołączyły, ale nie pamiętam, kto. Pewnie, że się bałam. Ale skoro inni włazili, to ja też, a nogi aż dygotały! Zwyciężyć strach, wspiąć się wysoko, a później zeskoczyć - cudowne, niezapomniane uczucie! Jeszcze wyjaśnienie, dlaczego tak wcześnie rano - bo później rodzice zabierali nas ze sobą w pole, za mali na pracę, każdy na swoim polu, najczęściej przy wozie (tak się wtedy mówiło na furmankę), nudził się jak przysłowiowy Mops. Ale jeszcze o Józiu. Był chyba o rok starszy ode mnie, a przy tym taka iskierka. Rozgrzał się przy tych skokach, a może marynarka była na niego za ciasna, bo ją zdjął. I wtedy po raz pierwszy w życiu zobaczyłam coś niesłychanego - Józio miał ciemnoszarą skórę. Ręce i twarz były w miarę czyste. Natomiast reszta musiała być niemyta przez kilka miesięcy. Aż trudno było w to uwierzyć. Zaczęliśmy o tym rozmawiać i okazało się, że Józio jest dumny z tego brudu! To wszystko razem było bardzo niewiarygodne, tym bardziej, że wielokrotnie byłam w domu u Józia, a dom był zawsze czyściutki. I przed domem. I w ogródku. Niesamowite!
A za samowolne wyjście z domu o świcie też była bura, a może nawet lanie. Nigdy więcej nie poszłam na brzózki.
Zdarzyło się, że jeden pokój rodzice odnajęli nauczycielowi. Z daleka był - aż z Augustowa. Kiedyś zimą przywiózł swego siostrzeńca Jureczka. Do dziś pamiętam jak chłopczyk miał na imię. Zabierał go ze sobą do szkoły i maluch brał udział w zajęciach pierwszaków. Mama gotowała posiłki, ale Juruś należał do niejadków. Nie powiem, abym uwielbiała zupy mleczne pełne kożuchów... jednak czego się nie robi, gdy jest za to nagroda specjalna? Mama miała jedną jedyną pomarańczę. Dostanie ją ten, kto szybciej zje owsiankę. Przez te kożuchy naprawdę musiała się wysilić i nie tylko zamykać oczy. Dla Jureczka pomarańcza nie była dostateczną atrakcją, więc bez sensu mieszał i mieszał w talerzu. Jednak mama dała pomarańczę niejadkowi... Strasznie mnie to zabolało. Mimo, że byłam mała - umiałam się dzielić i na pewno oddałabym pół pomarańczy. Mama mi nie zaufała. To tak strasznie zabolało, że wybiegłam trzaskając drzwiami. Nie dałam szans Jureczkowi na okazanie się wielkodusznym. Oczywiście później oberwałam jeszcze kazanie na temat trzaskania drzwiami.
Ale trafiło się też i lanie!A było to tak:
Mama gdzieś się bardzo spieszyła, a ja marudziłam w kuchni nad mleczną zupą z kożuchami. Wprost dławiłam się nimi aż po odruch wymiotny. Wolałam iść do szkoły głodna niż zjeść zupę. Tymczasem mama już się ubrała, miała właśnie zapiąć skórzany pas na swoim (prawdziwym) kożuchu. Popędzała mnie, a ja mamie odpyskowałam, nie pamiętam już co. I wtedy mama, tym swoim grubym skórzanym pasem, zdzieliła mnie z całej siły po głowie. Chciała po plecach, ale odchyliłam się i pas śmignął dokładnie od ucha do ucha. Zaszumiało, zadzwoniło... A resztę pominę milczeniem. Nigdy więcej mama mnie nie uderzyła.
Elektryfikacja wsi - emocje nie do opisania! Radio! Kilka lat później także adapter.
A teraz już włącza się szkoła, praca w gospodarstwie, swego rodzaju monotonia, aż po nudę. To niedziela miała dać nie tylko oddech, ale i jakieś niespodzianki. Było ich stanowczo zbyt mało... Np. po mszy św. herbata na plebanii, gdzie nie do pomyślenia było, abym zabrała głos. Zakupy w jedynym czynnym prywatnym sklepie, gdzie ludzie nie mieli pojęcia, co znaczy kolejka. Wizyta u krawcowej, która zawsze coś dla nas szyła i przymiarki u niej ciągnęły się w nieskończoność.
Pracy było dużo, radosnych przerywników zdecydowanie zbyt mało... Musiały być jakieś rozrywkowe epizody, jak chociażby bożonarodzeniowe przedstawienie w szkole. Za każdym razem były tłumy! Podczas jednego z przedstawień deklamowałam fragment "Kraty" Poli Gojawiczyńskiej, jednak z całą pewnością nie była to choinka.

Epizody

Długo z tym zwlekałam - jednak w końcu się przedstawię. Jestem Mirosława Anna z domu Rusinek, a po mężu - Zet, popularnie zwana Malwinką.

A teraz mogę wreszcie o swoim imieniu i o krowach. Podobno Mira, Mireczka, Mirusia nigdy do mnie nie pasowało, więc rodzice zmienili to na Malwinkę. Przez długi czas wzrastałam nieświadoma tych "zakrętasów", ale gdy poszłam do szkoły... Mirka? Jaka Mirka? Jednak i Malwina też mi nie pasowała. Tylko nie było odwrotu. Dzieci ze wsi znały mnie jako Malwinę - toteż to właśnie imię towarzyszyło mi przez całą podstawówką. Moje bunty nie miały tu najmniejszego znaczenia.
A teraz krowy. Wraz z rodzeństwem wymyślaliśmy im najdziwniejsze imiona, bo kto to słyszał, aby nazywać krowę Bajka, Figa, Malwa, Jałata (co z serbskiego miało znaczyć, że jest nicponiem), Cętka, Filipa, itd. Figa i Malwa były bliźniaczkami z matki Hardej. I były tak samo harde, jak ich rodzicielka. A przy tym wyrosły na potężne, wielkie krowy, chyba największe we wsi, i poza tym były zadziorne, cwane, złośliwe, lecz dawały dużo tłustego bardzo mleka. Figa była niemal wiśniowa. Malwa miała sierść koralową. Obie były... piękne!
Kiedy miałam około dziesięciu lat zaczęłam postrzegać zbieżność imienia Malwy z moim. To doprowadzało mnie do rozpaczy! Malwa i Malwinka! Tragedia! A jednak nigdy i nikomu nic na ten temat nie powiedziałam, obawiając się, że dopiero narażę się na śmieszność! Pasłam te "moje" krowy i zgrzytałam zębami, a cwana Malwa zawsze zdołała wymknąć się spod mojej kurateli, by "wejść w szkodę" - co oznaczało zazwyczaj przekroczenie miedzy.
Skąd wiedziałam, że te dwie moje krowy są ponad wszystkie we wsi? Albowiem pod wieczór, gdy kolejne stada zmierzały latem do domu, dochodziło do łączenia się kilku stad i moje natychmiast zaczynały rozrabiać. Pierwsza z rogami ruszała Malwa, a Figa tuż za nią. Na szczęście zazwyczaj były już o tej porze bardzo spragnione wody i tylko pewnie dlatego udawało się nam rozdzielić "bydlątka". Pasłam krowy nie używając kija lub bata, toteż wpadanie między nie z gołą ręką było nieco ryzykowne. Może nawet bardzo ryzykowne. Tato od czasu do czasu robił mi bat z jałowcowego kija i cienkiego rzemyka, jednak w zadziwiający sposób gubiłam to narzędzie tortur. Nie wiem gdzie i jak. Ale naprawdę gubiłam...
Miałam nadal około dziesięciu lat. I oto moje pierwsze doświadczenie na styku chłopcy-dziewczęta. Bardzo przykre. Dla mnie dramatyczne. Nie-do-za-pom-nie-nia!
Wracałam pieszo z kościoła z nieszporów. Do wcześniejszej wioski szła nas spora gromada, a teraz zostaliśmy Józek i ja. On miał jakieś 14-15 lat i należał do wyrośniętych, silnych chłopców. Byłam ustrojona w białe tenisówki i białą sukienkę. Sukieneczka była moją dumą - uważałam ją za prześliczną. Głównie z powodu cudnego, niemal jedwabnego, materiału, ale też dlatego, że była odcinana w pasie i składała się jakby z trzech coraz obfitszych falban. Cudownie się układała. Sama sobie wydawałam się w niej najpiękniejsza! Sprawdzałam zawsze przed lustrem jak pięknie się "kołuje"... Dzieci na wsi na ogół bardzo szybko zdobywały wiedzę o tym, że to nie bocian przynosi im małe rodzeństwo. Ja też o tym wiedziałam, przecież nie umiałam tak do końca dodać dwa do dwóch. A tymczasem gdy doszliśmy do zagajnika poprzedzającego moją wioskę Józek chwycił mnie za rękę i w ten zagajnik wciągnął, informując przy tym co mi zrobi w ohydny, wulgarny sposób. Nie mam pojęcia, jak zdołałam się jemu wyrwać. Może mieliśmy spocone ręce? A może Józek bał się bardziej ode mnie? Dość, że udało mi się uciec, choć biegł za mną i coś tam wołał. A wołać mógł bezpiecznie - nikt by nas w tym lasku nie usłyszał.
Ponieważ nie do końca rozumiałam słowo gwałt, jakoś nie bardzo martwiłam się o swoje ciało, natomiast grozą przejmowało mnie ewentualne zniszczenie sukienki. Oczywiście białe tenisówki też uległy zabrudzeniu w zieleniach traw, ale z tym umiałam sobie poradzić. Natomiast sukienka? Och! Ponieważ wróciłam do domu "w stanie nienaruszonym" - nic nie musiałam mówić rodzicom, sukienka była czysta i nawet nie bardzo poszarpana przez gałęzie. A to, że nic nie mówiłam rodzicom świadczy o tym, w jakich stosunkach z nimi byłam. A gdyby do czegoś doszło? Nie wiem. Nie wyobrażam sobie. Trzeba było tak się zachowywać, by jak najmniej martwić rodziców. Oczywiście, że dużo było we mnie szczerych chęci, gorzej z wykonaniem... A dotyczyło to absolutnie wszystkiego, a nie tylko spraw ewentualnego gwałtu. Kilka lat później wioskę obiegła wiadomość, że siedemnastolatek z "dobrego domu" usiłował zgwałcić lekko opóźnioną w rozwoju panienkę... Byłam bardzo, bardzo tym wstrząśnięta... Ktoś dodał komentarz "hormony buzują"...
Tak się jakoś złożyło, że zawsze w lepszych stosunkach byłam z tatą niż mamą. Miałam z nim częsty "indywidualny" kontakt. Na przykład przez cały czas jesiennych orek, kiedy to tato jeszcze przed świtem wyjeżdżał z domu w pole, nosiłam tacie gorące śniadanie w postaci prawie placków naleśnikowych, posypanych obficie cukrem. I butelką z herbatą. Prawie - bo były "bogatsze", na wielu jajach, przy tym dość grube i smażone na dość dużej ilości smalcu. U nas nazywały się jajecznicą. Mogłam wtedy tatę o wszystko zapytać, miał dla mnie czas. Sam odpoczywał, ale i konie też potrzebowały odpoczynku. Mówił mi, że każdy rolnik musi być dobrym piechurem, aby jednego dnia przejść około trzydziestu kilometrów - oczywiście za pługiem. Jeździłam z tatą na większość tzw. spędów, gdyż ktoś musiał pilnować koni i kolejki, gdy tato coś załatwiał w biurach różnych instytucji. Przy tej okazji któregoś razu pokazał mi niezwykły, olbrzymi okaz knura - zwierze ważyło ponad 300 kg. Prawdziwy potwór! Innego rodzaju "wycieczki" były do powiatowego miasteczka. Nie mam pojęcia po co tato tam jeździł. Mógł pojechać autobusem. Ale nie, my jechaliśmy ponad dwie i pół godziny w jedną stronę! Ile to czasu na rozmowy!

Cuda - wianki

Ale zdarzyło się takie lato, że bardzo chorowałam. Najpierw zatrułam się azotoksem, którym kazano mi posypywać zaatakowane przez stonkę ziemniaki. Azotoks sypało się do dwóch pończoch, a ja szłam bruzdą i potrząsałam pończochami - dwa ugrzechy (rajki) jednocześnie. Paskudztwa musiało mi wystarczyć na potrząchanie w obie strony - tam i z powrotem. Po opyleniu kilu rządków było już po mnie... W kilka dni potem miałam idiotyczny wypadek w stodole - spadłam z sąsieku z wysokości kilku metrów na klepisko. Miałam o tyle szczęsne, że leżało tam trochę różnych szmat - puste worki przygotowane już na zboże, jakiś stary kożuch i "niedzielne" koce służące do okrycia nóg w podróży. To uratowało mnie od połamania i nie wiadomo od czego jeszcze... Nie minął tydzień, a dostałam się pod krowie rogi... I tego już było za dużo. Poczciwy doktor Adamek zabrał mnie do szpitala i pielęgnował przez dwa tygodnie. Chyba najbardziej zły był o ten azotoks, były rozmowy o jakimś potężnym zatruciu, następne wypadki miały się brać z osłabienia organizmu, zaburzeniu błędnika i koncentracji, coś jeszcze, coś jeszcze, coś jeszcze...
Dziś wiem, że azotoks rozkłada się po sześćdziesięciu latach! Zatem jest nadal w moim organizmie i to cud prawdziwy, że moje dzieci urodziły się zdrowe (a mogły wystąpić zaburzenia genetyczne i nowotwory, być może coś jeszcze).
Doktor Adamek był niesłychanie stanowczy i dzięki niemu miałam wolne wakacje! Pierwsze wolne wakacje w moim życiu! Pierwsze i jedyne. Zostałam wywieziona na drugi koniec Polski, do rodziny. Miałam tam dobrze się odżywiać, odpoczywać, nabierać sił, kąpać się, pływać, cieszyć się młodym życiem. Ciocia miała dwie córki w zbliżonym do mego wieku, a Lidka i Ala były zaprzyjaźnione z połową dzieciaków z miasteczka. Poza tym ciocia miała telewizor! TE-LE-WI-ZOR!!!  W domu byłam nauczona bezwzględnego posłuszeństwa. Nie do pomyślenia też było, abym skłamała! A tu nauczyłam się nie tylko pływać, ale i oszukiwać, przemilczać, trochę koloryzować, murem stać za kuzyneczkami (z wzajemnością) itp.
Wszystkie ciepłe dni spędzaliśmy nad wodą, wieczory przed telewizorem. W dni deszczowe spotykaliśmy się u kogoś w mieszkaniu, tak, by było nas kilkoro. Graliśmy w "państwa, miasta, góry", w gry planszowe, zaplatałyśmy sobie wzajemnie wymyślne warkocze, nawet bawiłyśmy się lalkami... Najbardziej jednak lubiłam przebieranki. Natomiast w dni bezdeszczowe a pochmurne ganialiśmy po całym miasteczku, robiliśmy podchody, bawiliśmy się w chowanego, nawet tańczyliśmy na podwórku... Ach, jeszcze piłka, rowery i chyba trzy wyprawy na grzyby... Było po prostu cudownie!
Lecz była także praca!
Wujka prawie nie widywaliśmy - ciągle gdzieś pracował, był budowlańcem, chyba powinnam powiedzieć, że prywatnie budował ludziom domy. A ciocia pracowała jako zastępca księgowej w dużej mleczarni. Chodziła do pracy na 7:00, a wracała trochę po 15:00. Siłą rzeczy wujek jej nie pomagał, cały dom był na jej głowie, tzn. zakupy, obiady, pranie, sprzątanie. Wcale nie nauczyła dziewczynek nawet sprzątania! Mnie się to nie mieściło w głowie! Umiałam wtedy ugotować kilka zup, przyrządzić mięso na kilka sposobów, że o zakupach i praniu nie wspomnę. A porządek był w pierwszej kolejności. To zabrzmi humorystycznie, ale wzięłam się za moje cioteczne siostrunie! Pod koniec wakacji nie tylko umiałam kłamać, ale Ala była specjalistką w kilku zupach, a schabowe Lidki nie miały sobie równych! Ja sama najczęściej smażyłam różnego rodzaju placki, a na każdą niedzielę piekłam ciasto. Ciocia była zachwycona! I aż uwierzyć nie mogła, że jej córcie są teraz takie porządnickie! Pochwały cioci dały mi niesamowitą satysfakcje!
Chyba mama też musiała być dumna, bo płakała czytając list, który przywiozłam od cioci, a potem mocno mnie wycałowała. I jeszcze pytała - To naprawdę tak było? Tak było?
Natomiast doktor Adamek znów zlecił całą serię badań i podobno wyniki były przyzwoite. Z wyjątkiem oczu. Okazało się, że muszę nosić okulary... że zamiera mi lewe oko...
Lidka z Alą do dziś pozostają moimi serdecznymi przyjaciółkami...

Trzeci Józek? Hm... To mój mąż. Ale to już jest opowiadanie dla osób b a r d z o pełnoletnich.

© Elżbieta Żukrowska 10. - 15. sierpnia 2017 r.
fot. Zdzisław Marciniak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz