STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska
Cz. 42. Koniec września 1975 r.
Walizeczka i psineczka
- Tu jest dziesięć tysięcy
dolarów – spokojnie tłumaczył mężczyzna. - Proszę, aby pani
to gdzieś przełożyła, bo ta walizeczka to moje służbowe
wyposażenie i zabieram ją ze sobą. Może wody? - zapytał
spojrzawszy na starszą panią.
- Tak, wody... Proszę wziąć
walizeczkę i iść za mną – starała się wziąć w garść,
trzęsły się jej nie tylko ręce, ale i nogi. Wskazała drzwi do
swojego pokoju. - Chwila. Naprawdę muszę napić się wody. Zaraz
wracam.
W kuchni połknęła także tabletkę na
uspokojenie. A następnie w swoim pokoju otworzyła sekretarzyk,
wyjęła leżące tam papiery i poprosiła, aby mężczyzna przełożył
pieniądze.
- To nie wszystko – powiedział z miłym
uśmiechem. - Są jeszcze precjoza dla panny Steffi, jak mówi Liam.
- Z wewnętrznej kieszeni wieka walizeczki wyjął płaskie etui i
też je otworzył. Na czarnym aksamicie zalśniły klejnoty. - To
jest zielony ametyst oprawiony w białe i żółte złoto. Rzecz
unikatowa i bardzo cenna, warta na pewno ponad pół miliona złotych.
Naszyjnik, bransoleta, dwie pary kolczyków, druga ametystowa
bransoleta ze złotym zegarkiem. I pierścionek. Miały być dwa
pierścionki, ale pan Liam w końcu powiedział, że ten drugi da
pannie Steffi osobiście, chyba jako zaręczynowy. W etui na dnie są
także certyfikaty. To chyba wszystko. Liam powiedział, że dolary
są celowo w niskich nominałach, aby nie było kłopotu z ich
spieniężeniem. Z tego samego powodu banknoty są używane. To
tyle... Jak się pani czuje? Dobrze, to przełożę te pieniądze. A
później, jeśli pani pozwoli, umyję ręce i wproszę się na pani
kawę.
Babcia Stefania nadal miała kłopoty z mówieniem.
Starała się opanować i choć trzęsącymi rękoma, to jednak
ugościła włoskiego „kuriera”, do końca nie poznawszy nawet
jego nazwiska.
- Będzie pani pewnie rozmawiała z wnuczką
przez telefon – stwierdził podając jej rękę na pożegnania. -
Radzę nie podawać kwoty i ani słowem nie wspominać o klejnotach.
Telefony często są na podsłuchu.
- Posłucham tej rady.
- Kobiety czasem chcą przekazać wiadomość w zakamuflowany
sposób. Proszę tego nie robić. To wszystko są sposoby znane
odpowiednim służbom... Jest pani sama w domu... Radziłbym jakoś
się zabezpieczyć. Jakieś dodatkowe zamki w drzwiach.. Proszę coś
wymyślić, jeśli nie dziś to w najbliższym czasie. Prawdę
powiedziawszy nie trzymałbym takiej gotówki w domu.
-
Muszę wytrzymać do powrotu syna. A to, że jestem chwilowo sama, to
doskonały powód na założenie dodatkowych zamków.
-
Jeszcze jedna rada, ale to jeśli chodzi o złodziei. Nigdy,
przenigdy nie trzyma się całej gotówki w jednym miejscu. Jednakże
nie znam miejsca do ukrycia tak wielkiej kwoty w domu. Do widzenia.
- Do widzenia. I jeszcze raz dziękuję. Szczęśliwej drogi panu
życzę.
Mężczyzna włączył silnik i wolno, ostrożnie
wycofał się z podwórka. Jeszcze nie znikł jego samochód, a już
obok „objawiała się” Teresa. Niosła maleńką skrzynkę
warzyw.
- Kto to był? Znaki dyplomatyczne. Ho, ho, ho!
- Znajomy Beli. Nikogo nie zastał u nich w domu – skłamała
gładko i przejęła z rąk Teresy skrzyneczkę. - Dzięki. - „A
swoją drogą to nie śpieszyłaś się z tymi warzywami”.
- I tak ni stąd, ni zowąd znał adres na Cichą? Ciekawe...
W kuchni pani Stefania zaczęła od nastawienia zupy na cielęcej
kostce. Przypomniała sobie o dużej walizce i poszła do salonu. Gdy
otworzyła, zobaczyła dużo bieli. Wyjmowała kolejno rzeczy i
układała na kupki – ręczniki duże, małe i całkiem lilipucie,
dwa szlafroki, kilka kompletów pościeli łącznie z
prześcieradłami, a pod nimi sześć białych i delikatnych jak
mgiełka koszulek nocnych, także białych. „Ma chłopak gest”.
Biorąc pod uwagę pieniądze – to więcej niż gest. W zasadzie
zabezpieczył Stefcię do końca życia... „Wszystko by jej oddał
– pomyślała z czułością. - Och, byle wyzdrowiał. Panie Boże,
czuwaj nad nim. Nie dopuść do najgorszego!”.
Wróciła
pani Maria.
- Oooo! - Cóż więcej mogła powiedzieć? -
Piękne! I jakie delikatne. To zapewne będzie luksusowy hotel.
Doskonały materiał i bardzo piękne zdobienia – podziwiała
dotykając tkanin.- I te szlaki z napisami... „Hotel Steffi”... I
tyle bocianów! I jaskółek.
- Też tak myślę.
-
Był może już telefon z Włoch?
- Niestety, jeszcze nie.
Czekam z niepokojem. Ale teraz muszę do kuchni i do łazienki. Tu
obiad, tam pranie, na szczęście nasza stara „frania” jest w
dobrej formie - zażartowała. - Na obiad szczawiowa z jajkiem,
ziemniaki i pulpeciki ze słoika. Wiem, że o tej porze roku nie
powinno się robić szczawiowej... Jaką zrobić surówkę?
-
Dla mnie surówka niepotrzebna, bo lubię drugie danie popijać taką
kwaskową zupą. To mi wystarczy.
- Ja też. A Piotruś
pewnie będzie chciał kiszone ogórki.
- Księżycowe –
uśmiechnęła się pani Maria.
- Tak. Księżycowe. To idę.
Później posprzątam te prezenty.
- Słyszałam, że ksiądz
proboszcz jest umierający.
- Tak. Wiem o tym od pana
Władysława.
- Bardzo lubiłam rozmowy z nim... Ale to już
się skończyło, choć... nigdy nic nie wiadomo.
Babcia
Stefania właśnie odcedzała ziemniaki, gdy przyjechał Hubert.
- Wszystko w porządku, babciu – oznajmił. - Wstawię auto do
garażu i pójdę do siebie.
- Myślę, że na razie nie
wstawiaj. Chciałam cię prosić, byś pojechał do Karolinki, bo
Mieczysław ma szczeniaka dla Piotrusia. Miałbyś jeszcze siły, by
tam pojechać? Piotruś zaraz wraca ze szkoły...
- Dobrze,
babciu. Pod warunkiem, że mnie jednak nakarmisz, bo pięknie
obiadowo u ciebie pachnie... A do mamy zadzwonię, niech się nie
martwi. Odpocznę chwilę i będę mógł jechać. Na razie lecę do
toalety...
Wrócił Piotrek. Na wiadomość o psie odtańczył
w kuchni jakiś szalony taniec. Babcia go zignorowała, a Huberta
zapytała o ślusarza.
- Po co ci dodatkowe zamki? - zdziwił
się wnuk.
- Jakoś mi tak nieswojo pod nieobecność Edzia.
Drzwi wejściowe mają dwa zamki, ale te do piwnicy i na werandę
tylko po jednym. To mi nie zapewnia poczucia bezpieczeństwa. Teraz
to bym nawet wstawiła kraty w oknach – dodała niby żartobliwie,
ale naprawdę wolałaby, aby były. Jednak montowanie krat byłoby
ostentacją, więc lepiej nie. Lecz co tam zamki, jak tak łatwo
można wybić szybę w oknie i swobodnie wejść do domu?
Zjedli obiad razem z panem Smulczyńskim i panią Marią. Młodzi
pojechali do Karolinki, pani Maria poszła się położyć,
Smulczyński wrócił do pracy. A pani Stefania też – musiała
trzykrotnie wypłukać uprane rzeczy, część od razu powiesiła do
suszenia na dworze, a znacznie większą część, bo pościel,
obrusy i ścierki zamoczyła w zimnej wodzie – niech czekają do
jutra. Rano ugotuje krochmal, wykrochmali wszystko i natychmiast
powiesi, aby do wieczora wyschło. Dziś jej dłonie aż płonęły
od wykręcania tych dużych sztuk. To nie była lekka praca.
Zasłużyła na solidny odpoczynek. Poszła do swego pokoju i
natychmiast przypomniała sobie o tej „górze pieniędzy”.
Schować? Gdzie je ma schować? Wróciła do kuchni po świeżą,
wykrochmaloną, aż sztywną ściereczkę i osłoniła nią dolary. Z
wierzchu przycisnęła ściereczkę kilkoma książkami. W razie
niespodziewanego otwarcia sekretarzyka przynajmniej nie będzie ich
widać. Zamknęła sekretarzyk na kluczyk. Gdzie go położyć?
Zawsze tkwił w zameczku... Wsunęła go pod kupkę chusteczek do
nosa. Wreszcie może się położyć i głęboko myśleć o schowkach
na te pieniądze. Bolały ją plecy po pracy, a na myśl o
pieniądzach pojawił się ból głowy. Rozpostarła na łóżku
owczą skórę, tę od Stefci, i na niej się położyła, okrywając
nogi kocem. Myśli miała rozbiegane – przecież drzwi do domu nie
są zamknięte nawet na jeden klucz! Wstała, pozamykała wewnętrzne
zamki, ale już się nie położyła, bo zadzwonił telefon –
Edzio!
Mówił, że dolecieli szczęśliwie, z lotniska
odebrała ich siostra Liama i od razu zawiozła do „wypasionego”
hotelu. Bela nawet nie chciał wejść do środka, bo to nie na ich
kieszenie, im potrzebny jakiś skromny pensjonacik. Ze śniadaniem.
Ale dziewczyna powiedziała, aby nie martwili się o koszty, bo to
sprawa Rybbingów. Po pobieżnym rozlokowaniu się poszli do
szpitala. Poszli, bo to całkiem po sąsiedzku, jakieś trzy minuty
spacerkiem. Najważniejsze jest to, że Liam nadal żyje, ale to
życie ledwie się w nim tli. Oni, bracia, widzieli go ledwie przez
szybkę. Stefcia była w środku i uprosiła lekarza, by pozwolił
jej zostać. Oczywiście poznali rodziców Liama. Ojciec to kropka w
kropkę Liam. Natomiast matka... Hm... Lepiej nie mówić. Ładna
kobieta, ale wygląda na zołzę. Oczywiście jest struta chorobą
Liama. Siostra jest do Liama bardzo podobna. W sumie miła
dziewczyna. Stefcia została w szpitalu, a oni dwaj wrócili. Teraz
się rozpakują i trochę odpoczną, później znów pójdą do
szpitala. Muszą wyciągnąć Stefcię na jakiś posiłek.
-
Wiesz, jakie są rokowania?
- Żadne. I to jest
najsmutniejsze. Sytuacja zmienia się z godziny na godzinę. Raz jest
nieco lepiej, raz dużo gorzej. On chyba ma słabe serce, ale to
tylko moje domysły. Ojciec wierzy, że on z tego wyjdzie. Bardzo się
ucieszył, że Stefcia przyjechała. Mówił, że to dla Liama będzie
najlepsze lekarstwo. Więc siedzi z nim ta nasza mała bidulka. Ona
jest jak ścięta mrozem. Sama rozpacz...
- Edziu, dbajcie o
to, by jadła, bo ona z sił opadnie. Jakby nie dała rady jeść
normalnych posiłków, to chociaż nie pije dużo świeżo
wyciśniętych soków. A wieczorem aplikujcie jej dużo lodów, bo są
kaloryczne – doradziła.
- A ten facet z przesyłką był?
- Tak. Nawiózł tu nam szlafroków, ręczników i bielizny
pościelowej. To z tego nowego hotelu. Chyba to są próbki. Wszędzie
napisy „Hotel Steffi”. Piękne i dobrej jakości.
- U
ciebie, mamo, wszystko w porządku?
- Tak. Ale chcę
dodatkowych zamków w drzwiach. Jakoś się sama boję być w domu.
- A pani Maria?
- Jest pani Maria, oczywiście. Edziu –
dodała bardzo ściszając głos – przecież to kaleka. A we mnie
też już nie ma siły. Natomiast Piotruś to jeszcze dziecko, mimo
wszystko. Chcę dodatkowych zamków. Do kogo się tu zwrócić?
- Zamek każdy chłop ci założy, żadna filozofia. Jednak
najpierw trzeba dobry kupić. Taki naprawdę dobry. Ja się na tym
nie znam. Może porozmawiaj z Puszczykiem? To stary ślusarz i siedzi
w temacie od lat.
- Andrzej Puszczyk? Toż to mój kolega z
młodości... Przejdę się jutro do niego.
- A swoją drogą
to masz rację, mamo. Do nas do domu można wejść mając ledwie
spinkę do włosów. Popieram. Niech założy jakieś dobre,
sprawdzone zamki. Te stare też niech wymieni na lepsze. Na drzwi od
werandy koniecznie trzy, tak jak do drzwi wejściowych.
- A
do piwnicy?
- Też trzy. Jak już wymieniać, to wszystkie. U
ludzi kurniki są lepiej zabezpieczone niż nasz dom.
-
Zatem uzgodniliśmy.
- Mamo... Ja nawet nie zapytałem, czy
ty masz pieniądze na dom. Całkiem mi to z głowy wyszło. Weź ode
mnie z biurka, chyba wiesz, gdzie trzymam...
- Dobrze. Na
razie mam, ale nie wiem, ile te zamki mogą kosztować. To w sumie
dziewięć zamków.
- Nie oszczędzaj na zamkach, nie warto.
Coś jeszcze? Bo marzę o tym, aby się położyć.
- Jak
Stefcia wróci to niech do mnie zadzwoni. Chcę usłyszeć jej głos.
Po głosie poznam jak się ona czuje... A, Piotrek z Hubertem
pojechali do Karolinki po psa.
- O! To się młody ucieszył!
Mamo, ale ty weź od razu tabletkę, tę od Beli.
- Tam jest
napisane, że raz dziennie, z rana...
- Weź od razu, na
wszelki wypadek. Cały dom jest na twojej głowie, musisz się dobrze
czuć. A od jutra będziesz brać jedną z rana. Jednak teraz weź od
razu. Licho nie śpi. Obiecujesz?
- Tu nie ma co obiecywać.
Zaraz połykam. Pozdrów Belę. A Stefcia niech koniecznie zadzwoni.
Kobiety inaczej patrzą, na pewno więcej powie mi o Liamie niż wy
razem wzięci. A, i majtki sobie kup!
Ona też chciała się
położyć. Ale najpierw połknęła tabletkę przeciwuczuleniową.
„Boże, dziękuję Ci, że ten chłopak żyje. Wyprowadź go z tego
nieszczęścia na prostą drogę”. Wreszcie się położyła.
Jednak myśli nie chciały tak od razu się uspokoić. Dopiero gdy
zahaczyła nimi o Tomka – jakby doznała pewnej ulgi. Musi
zadzwonić do niego i opowiedzieć o Liamie, na pewno jest ciekaw.
Zaczęła wspominać dawne czasy, dzieciństwo synów, a nawet
wojnę... Nie, nie, wojny nie chciała. Lepiej ich śluby. Tak
nieliczne były te momenty, gdy miała ich trzech jednocześnie...
Podobni do siebie, a jednak każdy inny, i całkiem różne
charaktery. Belę cały czas wołał świat, pędził gdzieś, dom
był dla niego za ciasny! Edzio szedł przez życie cichutko, tak aby
go nikt nie widział, nikt nie słyszał, a Tomek był cały na
zewnątrz – dla ludzi. Aż dziw, że starczało mu czasu na
rodzinę. Dla wszystkich trzech rodzina była bardzo ważna, jednak
dla Tomka chyba równoprawna z jego pacjentami. A może tylko tak się
jej zdawało z daleka? Gdy ona, matka, była chora, rzucił wszystko
i przyjechał ją ratować. Czy gdyby teraz pojechał do Włoch,
mógłby uratować Liama? Co za bzdura! Tam nad Liamem pochylały się
utytułowane głowy, gdzie jej Tomkowi do takich medycznych sław!
Jednakże nie dawali sobie rady! W Wierzbinie lekarze nie dawali
sobie rady z tymi bakteriami, jakimi została zarażona w Egipcie, a
jej Tomek poradził sobie... Kiedyś wspomniał jej, że chyba ma w
rękach jakiś dar, że pod jego dotykiem chory zdrowieje. Wyciągnął
młodą dziewczynę z nowotworu, tego akurat był pewny. A jeśli to
był cud? Mógł być cud. Innym razem wspomniał przez telefon, że
nie może dłużej rozmawiać, bo musi lecieć już do łóżeczka
jakiegoś chorego dziecka. Nie pamiętała co dzieciakowi było, ale
Tomek czuwał nad nim przez trzy doby niemal bez przerwy. I uratował
chłopczyka. Jeszcze mimochodem wspominał o ciężkich przypadkach,
przez które nie może akurat teraz przyjechać do matki. W zasadzie
niemal na okrągło miał kogoś śmiertelnie chorego... A jeśli
Tomek rzeczywiście ma taki dar w rękach? Kto to może wiedzieć?
Gdy ona sama była chora godzinami trzymał swoje dłonie na jej
brzuchu i życie do niej wróciło. Z dnia na dzień czuła się
lepiej. Mówił, że przyjechał ją uzdrowić. Żartował? A jeśli
naprawdę uzdrawiał? Ach, uzdrawiał, czy nie – przecież do Włoch
nie pojedzie. Nie miał nawet paszportu. Nic nie można było zrobić.
Rozmyślania o Tomku odsunęły z jej głowy obraz pieniędzy i
wreszcie usnęła.
Wrócili Hubert i Piotrek z pieskiem.
Podniosła się wrzawa i śmiech. Później zajrzał Smulczyński,
naoliwił jej zamek w drzwiach do piwnicy, dostał pół chleba i
poszedł do domu. Babcia Stefania przypomniała sobie o
„rozbebeszonym” neseserze, poskładała wszystko do niego z
powrotem i Piotrek odniósł neseser do pokoju Stefanii. Wrócił
ład, lecz nie spokój. Psiaka było wszędzie pełno, obwąchiwał
całe mieszkanie na dole i zostawiał „mokre ślady”, a Piotrek
był zaskoczony tym, że to on ma sprzątać. Nie tylko sprzątać –
ale także gotować jedzenie dla psa.
- Ale ja nie umiem!
- To musisz się nauczyć, bo inaczej twój pies umrze z głodu!
I nie chcę go widzieć w salonie! Nie będzie mi tu sikał na dywan!
Jak zmądrzeje, to od czasu do czasu pozwolę mu wchodzić.
-
Musisz mu uszyć legowisko – podpowiedział Hubert.
- To
znaczy CO? - babcia zrobiła „wielkie oczy”.
- Piotrek,
przynieś mi jakąś bardzo starą i za małą na ciebie bluzę
dresową.
A kiedy już Piotrek przyniósł, Hubert tłumaczył
babci, jak ją wypchać, jak przyszyć rękawy, by z bluzy zrobiło
się prawie okrągłe legowisko, obwiedzione usztywnionym rantem
rękawów. Sprawa okazała się dla babci prosta i obiecała, że
zajmie się tym jak najszybciej, nawet ma jakieś stare, byle jakie
jaśki wypełnione watą, które rozpruje i poświęci dla psa. A w
rękawy włoży zniszczone ręczniki.
- Później całość
przykryj starym kocykiem, czymś łatwym do prania, może też być
stary ręcznik – instruował dalej Hubert.
- Dobrze,
legowisko zrobię, ale psem zajmować się nie będę! - zbuntowała
się babcia.
- Chyba jednak od tego nie uciekniesz, bo
Piotrek za długo jest w szkole, psinka tyle nie wytrzyma bez
sikania... No patrz, znowu kałuża! Ganiaj po szmatę Piotruś.
- No nie wiem... To mi się wcale nie podoba! - narzekała
babcia. - I smycz jakąś trzeba mu kupić. Albo chociaż kawałek
mocnego sznurka... A skąd ty tyle o tym wszystkim wiesz?
-
Moi koledzy mają psy, czasem tam chodzę i widzę.
- To mi
przepis na zupę dla psa przynieś. A właśnie – jak on ma na
imię?
Ale Piotrek jeszcze nie wiedział. - Myślę nad tym.
Nie spodziewałem się przecież szczeniaka. Ale fajny jest, co nie?
Rzeczywiście szczeniak był sympatyczny. Czarny, na grubych i
dość długich łapach, na pewno nie należał do psich miniaturek.
Oprócz inteligentnego spojrzenia brązowych, niemal czarnych oczu,
miał też temperament, co udowadniał swoją niesamowitą
ruchliwością. Ale ręce Piotra i tak wydawały mu się
najwygodniejszym legowiskiem, kiedy na chwilę zapragnął
wypoczynku. Od pierwszej chwili garnął się do niego, jakby to on
sam wybrał Piotra na swego pana.
- O, mamy nowego lokatora
– powiedziała pani Maria wjeżdżając do salonu.
- I w
ten sposób zniknie cisza i spokój w naszym domu – pokiwała głową
babcia. - Piotruś, wyjdź z nim na dwór, niech tam trochę posika,
a ja zrobię kolację dla wszystkich.
- Mnie już nie
uwzględniaj, babciu. Ja już lecę do domu – oznajmił Hubert. - I
jeszcze jedno, Piotruś: nie pozwalaj, by ci psa dziewczyny
zagłaskały na śmierć. Najlepiej przez jakiś czas nie chwal się
kolegom. No i koleżankom. Niech on wrośnie w ten dom i niech
zrozumie, że ty jesteś jego panem. W zasadzie tylko ty powinieneś
go karmić. Pamiętaj o tym. Miski się myje za każdym razem i
często zmienia wodę. O, miski też trzeba kupić. Pamiętaj – nie
pozwalaj obcym głaskać psa. A zupę z samochodu wziąłeś?
- Jaką zupę? - zainteresowała się natychmiast babcia.
-
Babcia Helenka dała słoik psiej zupy. To na dziś i na jutro rano
starczy, ale później trzeba ugotować. I żadnych kurzych kości!
- Uf... To się cieszę, że dziś nic nie muszę gotować, bo po
prawdzie jestem tym praniem bardzo zmęczona. Na szczęście, mimo
kontaktu z psem, nie kicham i nie puchnę. Może będzie dobrze choć
w tej jednej sprawie. Ale tak czy tak nie mam zamiaru go dotykać.
To z całą pewnością nie był nudny dzień. A jeszcze się nie
skończył.
c.d.n.
fot. własne
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz