STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska
Cz. 44. Październik 1975 r. Nic się
nie dzieje
Czas w Wierzbinie wcale nie przyspieszył.
Pani Stefania żyła od telefonu do telefonu głodna nowych
wiadomości. Tymczasem Puszczyk powymieniał zamki, musiał gdzieś
po nie jechać, bo tych najlepszych w Wierzbinie nie było. Trochę
się buntował, bo droga, bo koszty, ale zamknęła mu usta mówiąc,
że przecież zwróci mu za paliwo, niech no się tylko pospieszy.
Podkreśliła, że boi się spać sama w domu, bo Edzio wyjechał.
Psiak sikał nadal, choć Piotrek rzeczywiście się starał, rower
stał zakurzony w garażu, gdyż pies był zdecydowanie ważniejszy.
Ciągle jeszcze nie miał imienia. Babcia Stefcia – zgodnie z
obietnicą – uszyła maluchowi legowisko. Leżało teraz w kącie
kuchni i maluch chętnie tam przysypiał pod nieobecność Piotra.
Postanowiła uszyć jeszcze jedno, aby na stałe było w pokoju
wnuka. Choć nie dociekała, to jednak wiedziała, że szczeniak śpi
razem z Piotrusiem, a na to nie było jej zgody. Tereska sprzedała
wreszcie wszystką kapustę i przyszła się pochwalić utargiem.
Pani Maria coraz częściej mówiła o powrocie do Krakowa, ale
jeszcze z dnia na dzień odkładała pakowanie, bo pogoda była
wspaniała, wręcz idealna. Trwała piękna polska złota jesień.
Namawiała męża, by przyjechał na niedzielę i zobaczył to cudo.
Nie tylko zobaczy, ale i powąchał. Kraków z całą pewnością tak
pięknie nie pachnie. Obiecał, że przyjedzie.
A młoda
Stefcia pełniła codziennie dyżur przy Liamie. Trzymała go za
rękę, mówiła do niego, czasem robiła mu zimne okłady na głowę,
czasem swoją głowę kładła na jego piersi i słuchała jak bije
serce. Nie miała pojęcia, skąd wie, że akurat potrzebny jest
okład na czoło albo to położenie własnej głowy na jego piersi.
Gdy któregoś razu matka Liama nie odsunęła się od chorego, by
zrobić miejsce dla Stefci – to usiadła po turecku w nogach jego
łóżka i zaczęła masować mu stopy. Następnego dnia przyniosła
ze sobą balsam do stóp i od tego dnia codziennie dużo czasu
poświęcała na taki masaż. Z rodziną Liama prawie nie rozmawiała.
Oni do niej nie zagadywali, więc i ona milczała - „robiła swoje”
- jak myślała o tych wszystkich drobnych czynnościach przy Liamie.
Zdarzało się, że gdy nie było nikogo z rodziny Liama, cichutko mu
śpiewała wszystkie sobie znane piosenki. Zauważyła, że reaguje
na to poruszeniem gałek ocznych pod zamkniętymi powiekami. Czyli
słyszał ją. Słyszał! Gdy milkła - drobny, ledwie wyczuwalny
ruch palców był jednak jakby bardziej natarczywy. Dla niej to
znaczyło, że Liam chce, aby była przy nim, aby mówiła lub
śpiewała, że czuje jej obecność i jest mu ona miła. Nie
wiedziała, że w dalekiej Polsce stryj Tomasz po kilka godzin
dziennie „medytuje” nad zdjęciem Liama. Specjalnie wstawał
teraz o godzinę wcześniej, by już z samego rana posyłać
narzeczonemu Stefci tę swoją dobrą energię, czy jak to tam
nazwać. Obowiązkowo skupiał się nad tym także po pracy, choć
Marysia czasem mu przeszkadzała, nie domyślając się nawet, co jej
mąż robi, dlaczego tak siedzi bez słowa, skupiony i nieobecny
duchem. Zapytała tylko, czy czasem nie jest chory. Nie było można
stwierdzić, które z tych działań przyniosło pozytywne wyniki,
ale wreszcie Stefcia usłyszała, że krwiak zaczął się wchłaniać.
Zakręciło się jej w głowie z radości!
- Mamo –
relacjonował Edward – to były takie wiadomości, że wszyscy aż
odetchnęliśmy, głównie ze względu na Stefcię. Ona nawet wtedy
normalnie zjadła posiłek i jakby sama wracała do życia.
Poznaliśmy Olofa, to jest brata Liama. Oni tacy do siebie podobni,
jakby byli bliźniakami! Obaj poszli w Rybbingów. Z ojcem da się
pogadać. Siedzimy w tym szpitalu, bo nie chcemy zostawiać Stefci
samej, ale do pokoju Liama zaglądamy tylko na chwilę, więc czasem
gawędzimy z ojcem. No dobra. To teraz ty mów, co w domu. Masz nowe
zamki?
- Tak, Andrzej pozakładał, podobno są nie do
otworzenia.
- Kamień z serca. Ale w to nie wierz –
wszystkie zamki da się otworzyć. Jak sobie radzisz? - O psie
już pewnie wiesz...
- Tak, wiem, ale co z twoim uczuleniem?
- Na razie nic nie odczuwam.
- Kto robi zakupy?
- A różnie. Zakupy to nie problem. W zasadzie wszyscy troje robimy.
Jest dobrze. A Piotruś jest bardzo szczęśliwy. Dobrze, że ma tego
psa. Jeszcze mu nie dał imienia.
- Jest teraz w domu?
- Tak. Odrabia lekcje. Pies psem, ale w nauce nie może się
opuścić. To mądry dzieciak. Nie będzie problemów.
-
Możesz go zawołać do telefonu?
- No pewnie!
Było
dużo rozmów telefonicznych, bo i pani Maria rozmawiała z mężem,
zatelefonowała nawet Zuzanna ( całkowite zaskoczenie!), i trwał
niemal codzienny kontakt z Tomaszem. Były też telefony znajomych do
Edwarda, ale tu nic nie dało się zrobić. I basine niecierpliwe
„kiedy oni wracają?”, aż pani Stefania przykazała Beli, by sam
do Basi zadzwonił i wszystko wyjaśnił. W zasadzie tak Bela jak i
Edward radzi by wrócić do Polski. Siedzenie w Rzymie wydawało się
stratą czasu. Jednak nie mogli zostawić Stefci samej. Trochę
zwiedzili Rzym, bo urywali się ze szpitala na godzinę lub dwie, ale
Edward odczuwał te wędrówki jak kradzione chwile. Za każdym razem
bał się, że pod jego nieobecność coś złego się wydarzy.
Mieszkanie w hotelu, i to takim luksusowym, obydwu ich rozleniwiało,
ale jednocześnie było nudne. Bela chociaż rozumiał z grubsza
telewizyjne wiadomości i filmy, Edward jedynie patrzył na migające
przed oczyma obrazy. Zrobił te „bieliźniane” zakupy, jak to
obiecał matce, jednak wszystko wydawało mu się koszmarnie drogie.
W ten sposób tym bardziej doceniał prezenty od Liama. O czarnej
sukience nawet Stefci nie wspomniał, niech sobie dalej leży w jego
bagażach. Był człowiekiem czynu, chciał coś robić, załatwiać,
posuwać sprawy do przodu – cicho i bez rozgłosu, bez rzucania się
ludziom w oczy. A tymczasem mógł tylko siedzieć i czekać.
Siedzieć i czekać. I tak w nieskończoność.
Zmarł
stareńki ksiądz proboszcz. Był bardzo lubiany, to też cała
parafia był jego śmiercią poruszona. Jednakże sam pogrzeb nie
odbył się od razu, miał być dopiero w dwa tygodnie po jego
śmierci.
Ta śmierć przypomniała pani Stefanii, że dawno
nie była na cmentarzu. Ale jakże tu iść, skoro Piotrek w szkole,
a w domu psisko (i pieniądze!)? Na razie nie chciała zostawiać
szczeniaka bez opieki, a branie go ze sobą na cmentarz w gruncie
rzeczy uważała za niewłaściwe... Zaś popołudniami bywała już
tak zmęczona, że na tak daleki spacer (blisko dwa kilometry w jedną
stronę) nie będzie miała ochoty. Może więc jednak wziąć
psiaka? Piotruś zaczął na niego mówić Alf, czy to już było
imię na stale? Słyszała, że wołał na niego także Tajger, a raz
czy dwa Basior. Żadne z tych imion babci nie pasowało, ale to w
końcu pies Piotrusia. Musi powiedzieć pani Marii o planowanym
spacerze. Przypuszczała, że też zechce jechać, bo jeszcze na
miejscowym cmentarzu nie była. Tak czy tak, kazała Teresie
przygotować dwie doniczki chryzantem – ładnych, bo to na nasz
grób!
- A w jakim kolorze?
- Kolor jest nieważny,
byle kwiaty były ładne, najlepiej jednakowe. I niezbyt duże, bo
sama je będę musiała zanieść na cmentarz.
- Wolczyk
zaraz powinien przyjechać, to mógłby babcię zawieźć. Przecież
i tak będzie jechał koło cmentarza.
- Może to dobry
pomysł... Idę się ogarnąć, aby być w każdej chwili gotową.
Oby szczeniak pod jej nieobecność nie narobił bałaganu...
Zamknąć go w łazience? Czy może w kuchni? Spakowała rzeczy
potrzebne do oczyszczenia nagrobka. Założyła wygodniejszą bluzkę
i spodnie (nie lubiła chodzić w spodniach, ale na cmentarz uważała
je za konieczne, bo te wszystkie pochylenia się...), a później od
nowa uczesała włosy, starannie zawijając podwójną koronę nad
czołem. Od jakiegoś czasu zastanawiała się nad ścięciem ich,
lecz nie mogła sobie wyobrazić siebie w krótkiej fryzurze.
Nawracające często bóle głowy jednakże sugerowały zmianę. Musi
poradzić się Stefci... Dała szczeniakowi świeżej wody, a gdy się
napił – wyprowadziła go przed dom. Biegał jak szalony! Na
szczęście przyszedł na wołanie. Teraz zapukała do pani Marii.
- Wybieram się na cmentarz. Jeszcze dziś jest dobra pogoda, a
od jutra spodziewane są deszcze, więc nie chcę sprawy odkładać.
- Chętnie z panią pójdę.
- Rzecz w tym, że
chyba pojadę samochodem ze znajomym. Jeszcze go nie ma, więc to nie
jest do końca uzgodnione. Będę miała dwie dość duże doniczki
chryzantem, więc ta podwózka jest mi bardzo na rękę.
-
To może ja bym pojechała przodem i byśmy się spotkały gdzieś
przy cmentarzu.
- Wie pani co? - wpadła na nowy pomysł
pani Stefania. - Może on podwiezie mi te kwiaty do kiosku przy
cmentarzu, tam jest taki z kwiatami i zniczami, a ja bym poszła
razem z panią. No i szczeniaka też muszę ze sobą wziąć, bo
jakoś boję się zostawić go samego w domu.
- Dobry
pomysł. Ale to będzie piękny spacer! Jeszcze nie byłam na waszym
cmentarzu. To ja się szybciutko przygotuję.
- A nie jest
pani głodna? Zaraz pora drugiego śniadania.
- Ach tam z
jedzeniem! Nie umrę z głodu!
Teresa przyniosła pod dom
chryzantemy, całkiem ładne – stwierdziła w myślach pani
Stefania. Żółciutkie. Lubiła ten kolor. Wkrótce też nadjechał
Wolczyk i mogła z nim uzgodnić sprawę dostarczenia kwiatów. Zanim
on załaduje towar od Teresy – one już będą blisko cmentarza.
Pozostało wziąć szczeniaka na smycz i mogły ruszać. A szczeniak
początkowo „nie umiał się znaleźć”. Był zdziwiony tym, że
coś go trzyma blisko wózka – bo to pani Maria trzymała smycz.
Chciał biec to tu, to tam, gdyby nie uważne skracanie smyczy przez
panią Marię wpadałby nawet pod koła wózka. Po pewnym czasie,
może też zmęczony ciągłym szarpaniem się, złapał właściwy
rytm spaceru i już tylko gdzie nie gdzie usiłował zostawić swój
jednoznaczny, zapachowy ślad. A później nawet się „wykupkał”
i w związku z tym pani Maria uznała, że może go bezpiecznie
wprowadzić na cmentarz. Jednak do tego nie doszło, bo kobieta z
kiosku podpowiedziała, by zaczepić smycz na płotku na wprost
otwartych drzwi do jej kiosku, a ona psa przypilnuje. Nawet podała
mu wodę w miseczce.
- Wiele osób zostawia psy pod moją
opieką – zapewniła z odrobiną dumy.
Wracając z
cmentarza bardzo wolnym krokiem obie panie – Stefania i Maria –
znacznie więcej rozmawiały niż w drodze na cmentarz. Omawiały to,
co przesuwały się przed ich oczyma – sporo osób sprzątało
swoje ogródki, w jednym z sadów płonęło, a w zasadzie dymiło
się ognisko, w innym zrywano ostatnie jabłka, ktoś zamaszyście
zamiatał chodnik przylegający do posesji.
- Tu kurz, a tam
taki przyjemny dym. Lubię zapach ogniska – zauważyła pani Maria,
a wiatr, jakby specjalnie na jej życzenie, przyniósł obfitą smugę
wonnego dymu. Stefania zwolniła kroku, by jak najdłużej pozostać
w tym miłym dla obu zapachu.
- Jako dziecko też sprzątałam
ogród i paliłam ogniska. Lubiłam ten czas – powiedziała.
- Cieszę się, że wybrałam się na ten spacer. To taka miła
odmiana... Ja teraz prawie nie bywam na grobach, bo też w święto
zmarłych jest zazwyczaj brzydka pogoda, a przed czasem nigdy tam nie
jeździmy. Za daleko. Moje dzieci też nie jeżdżą. Nie nauczyliśmy
ich tego... Dla nich cmentarz, a nawet kościół, to przykry
obowiązek. Wiem o tym i nie nalegam.
- Was chyba też
nieczęsto odwiedzają.
- Niestety. Nie jesteśmy zżyci...
Mogę tylko zazdrościć pani rodziny, gdzie jeden obok drugiego
staje murem – dodała ze smutkiem, a po długiej chwili milczenia
uzupełniła: - Po wypadku prawie cztery lata nie było mnie w domu.
Szpitale, operacje, sanatoria... Dziećmi na zmianę opiekowały się
babcie, a przez jakiś czas nawet wynajęta kobieta. Mąż musiał
pracować, od tego nie było odwołania. Dzieci mało z nami
przebywały, nawet z mężem, który był w domu. Bo był i nie był
– ciągle siedział na uczelni, pieniądze były bardzo potrzebne.
Moje leczenie było dość kosztowne. Dzieci nie miały dobrych
wzorców. No i ta ciągła zmiana – u jednej babci, u drugiej,
czasem kilka miesięcy w domu pod obcą opieką. One nie wiedziały,
jak mają żyć, kogo mają słuchać, czasem wręcz nie umiały
odróżnić dobra od zła. Kiedy wreszcie wróciłam do domu, to
nadal byłam skupiona na sobie, bo przecież nie byłam do końca
zdrowa. To był bardzo trudny dla nas czas. Bardzo. Nie wiem, jakbym
przez to wszystko przeszła, gdyby nie miłość mego męża. Nigdy
mnie nie zawiódł. Zawsze czułam jego miłość i opiekę. A to
znaczyło, że on też był bardziej skupiony na mnie niż na
dzieciach. I rosły tak... Wykrzywione drzewka w obcym otoczeniu...
One nas na swój sposób kochają, jednak ani nie umieją tego
okazać, ani ja nie umiem powiedzieć im, czego bym od nich chciała.
Chyba się obawiają, że swoją obecnością mogą nam przeszkadzać.
Nic nie wiemy o ich sprawach i niemal nie znamy wnucząt. A to
strasznie boli... Och, przepraszam... Nie powinnam... Przepraszam...
Wróciły do domu. Pani Maria dała psu świeżej wody,
którą pił bardzo zachłannie, i jeszcze raz wyprowadziła go na
podwórko. Później ułożył się – bez zachęty! - na swoim
kuchennym legowisku i chyba natychmiast zasnął. Szczeniak trojga
imion – Alf-Tajger-Basior – zażartowała w myślach. Ciekawe,
które będzie to ostateczne.
Po osiemnastej zadzwoni
Tomasz.
- Mamo, jadę jutro ze znajomym do Białegostoku,
służbowo. On straszny gaduła, więc w samochodzie nie będę mógł
się skupić. A jechać muszę. Potem mam jeszcze spotkanie z
profesorem Ludwigiem, może mi coś podpowie, dla mnie to bardzo
ważne spotkanie. Zapewne wrócę umordowany, więc pewnie już nie
skupię się na Liamie.
- Jak musisz, to musisz i nie ma o
czym dyskutować.
- Gdyby okazało się, że ja... że moje
skupienie... że ja naprawdę coś mogę, to jutro może być u Liama
chwilowe pogorszenie. Ale nie martw się. Na następny dzień znów
do tej operacji powrócę.
- Dobrze, synku. I dobrze, że
mnie o tym uprzedzasz. Na razie z dnia na dzień jest lepiej, choć
owo lepiej następuje bardzo drobnymi kroczkami. Ale zawsze.
- Ty pewnie nie wiesz, jaki to rodzaj krwiaka?
- Nie wiem.
Nawet nie wiedziałam, że są różne.
- A są. Niektóre
nadzwyczaj niebezpieczne. Prawdę powiedziawszy ja też się na tym
nie znam. U mnie ważniejsze są grypy, przeziębienia i anginy oraz
wszelkie drobne urazy. I jeszcze bóle brzucha – zaśmiał się
cicho, dyskretnie. - W innych sprawach douczam się na bieżąco...
Dobra, mamo. Nie będę przedłużał. Powiedz mi tylko jak ty się
czujesz?Ale najprawdziwszą prawdę. Jak na spowiedzi.
-
Dobrze się czuję. Nic mnie nie boli oprócz kręgosłupa. Jednakże
gdy przychodzi popołudnie jest tak, że brakuje mi siły. Nic mi się
nie chce robić. Zapadam w fotel i drzemię. Nawet przygotowanie
kolacji bywa wtedy problematyczne. Ale tak zapewne wygląda starość.
- To staraj się więcej odpoczywać a mniej robić. Bardzo cię
o to proszę. Jest cały szereg prac, które można sobie odpuścić
i dziury w niebie nie będzie. Piotruś ci pomaga?
- Tak.
Tylko teraz ma mniej czasu, bo dostał przyjaciela, takiego
trzymiesięcznego szczeniaka.
- To świetnie! Jednak nie
wyręczaj Piotrka w tych czynnościach przy psie. Pamiętaj! I bierz
tabletki antyuczuleniowe, to bardzo ważne. Jak wróci Edek to niech
ci wynajmie jakąś kobietę do pomocy. W końcu stać go na to.
Zresztą sam mu o tym powiem. I jeszcze jedno – niech lekarz cię
skieruje na rozszerzone badania. Edek będzie umiał to załatwić.
Wiem, że na takie badania nie kierują zbyt chętnie... Być może
będziesz musiała wtedy spędzić kilka dni w szpitalu, najwyżej
odpoczniesz sobie. Ale nie zaniedbaj sprawy badań.
W tym
dniu nie było świeżych wiadomości z Rzymu.
c.d.n.
fot. tapeciarnia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz