sobota, 16 kwietnia 2022

Cz.44 Październik 1975 r. Nic się nie dzieje


 

STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 44. Październik 1975 r. Nic się nie dzieje

Czas w Wierzbinie wcale nie przyspieszył. Pani Stefania żyła od telefonu do telefonu głodna nowych wiadomości. Tymczasem Puszczyk powymieniał zamki, musiał gdzieś po nie jechać, bo tych najlepszych w Wierzbinie nie było. Trochę się buntował, bo droga, bo koszty, ale zamknęła mu usta mówiąc, że przecież zwróci mu za paliwo, niech no się tylko pospieszy. Podkreśliła, że boi się spać sama w domu, bo Edzio wyjechał. Psiak sikał nadal, choć Piotrek rzeczywiście się starał, rower stał zakurzony w garażu, gdyż pies był zdecydowanie ważniejszy. Ciągle jeszcze nie miał imienia. Babcia Stefcia – zgodnie z obietnicą – uszyła maluchowi legowisko. Leżało teraz w kącie kuchni i maluch chętnie tam przysypiał pod nieobecność Piotra. Postanowiła uszyć jeszcze jedno, aby na stałe było w pokoju wnuka. Choć nie dociekała, to jednak wiedziała, że szczeniak śpi razem z Piotrusiem, a na to nie było jej zgody. Tereska sprzedała wreszcie wszystką kapustę i przyszła się pochwalić utargiem. Pani Maria coraz częściej mówiła o powrocie do Krakowa, ale jeszcze z dnia na dzień odkładała pakowanie, bo pogoda była wspaniała, wręcz idealna. Trwała piękna polska złota jesień. Namawiała męża, by przyjechał na niedzielę i zobaczył to cudo. Nie tylko zobaczy, ale i powąchał. Kraków z całą pewnością tak pięknie nie pachnie. Obiecał, że przyjedzie.
A młoda Stefcia pełniła codziennie dyżur przy Liamie. Trzymała go za rękę, mówiła do niego, czasem robiła mu zimne okłady na głowę, czasem swoją głowę kładła na jego piersi i słuchała jak bije serce. Nie miała pojęcia, skąd wie, że akurat potrzebny jest okład na czoło albo to położenie własnej głowy na jego piersi. Gdy któregoś razu matka Liama nie odsunęła się od chorego, by zrobić miejsce dla Stefci – to usiadła po turecku w nogach jego łóżka i zaczęła masować mu stopy. Następnego dnia przyniosła ze sobą balsam do stóp i od tego dnia codziennie dużo czasu poświęcała na taki masaż. Z rodziną Liama prawie nie rozmawiała. Oni do niej nie zagadywali, więc i ona milczała - „robiła swoje” - jak myślała o tych wszystkich drobnych czynnościach przy Liamie. Zdarzało się, że gdy nie było nikogo z rodziny Liama, cichutko mu śpiewała wszystkie sobie znane piosenki. Zauważyła, że reaguje na to poruszeniem gałek ocznych pod zamkniętymi powiekami. Czyli słyszał ją. Słyszał! Gdy milkła - drobny, ledwie wyczuwalny ruch palców był jednak jakby bardziej natarczywy. Dla niej to znaczyło, że Liam chce, aby była przy nim, aby mówiła lub śpiewała, że czuje jej obecność i jest mu ona miła. Nie wiedziała, że w dalekiej Polsce stryj Tomasz po kilka godzin dziennie „medytuje” nad zdjęciem Liama. Specjalnie wstawał teraz o godzinę wcześniej, by już z samego rana posyłać narzeczonemu Stefci tę swoją dobrą energię, czy jak to tam nazwać. Obowiązkowo skupiał się nad tym także po pracy, choć Marysia czasem mu przeszkadzała, nie domyślając się nawet, co jej mąż robi, dlaczego tak siedzi bez słowa, skupiony i nieobecny duchem. Zapytała tylko, czy czasem nie jest chory. Nie było można stwierdzić, które z tych działań przyniosło pozytywne wyniki, ale wreszcie Stefcia usłyszała, że krwiak zaczął się wchłaniać. Zakręciło się jej w głowie z radości!
- Mamo – relacjonował Edward – to były takie wiadomości, że wszyscy aż odetchnęliśmy, głównie ze względu na Stefcię. Ona nawet wtedy normalnie zjadła posiłek i jakby sama wracała do życia. Poznaliśmy Olofa, to jest brata Liama. Oni tacy do siebie podobni, jakby byli bliźniakami! Obaj poszli w Rybbingów. Z ojcem da się pogadać. Siedzimy w tym szpitalu, bo nie chcemy zostawiać Stefci samej, ale do pokoju Liama zaglądamy tylko na chwilę, więc czasem gawędzimy z ojcem. No dobra. To teraz ty mów, co w domu. Masz nowe zamki?
- Tak, Andrzej pozakładał, podobno są nie do otworzenia.
- Kamień z serca. Ale w to nie wierz – wszystkie zamki da się otworzyć. Jak sobie radzisz? - O psie już pewnie wiesz...
- Tak, wiem, ale co z twoim uczuleniem?
- Na razie nic nie odczuwam.
- Kto robi zakupy?
- A różnie. Zakupy to nie problem. W zasadzie wszyscy troje robimy. Jest dobrze. A Piotruś jest bardzo szczęśliwy. Dobrze, że ma tego psa. Jeszcze mu nie dał imienia.
- Jest teraz w domu?
- Tak. Odrabia lekcje. Pies psem, ale w nauce nie może się opuścić. To mądry dzieciak. Nie będzie problemów.
- Możesz go zawołać do telefonu?
- No pewnie!
Było dużo rozmów telefonicznych, bo i pani Maria rozmawiała z mężem, zatelefonowała nawet Zuzanna ( całkowite zaskoczenie!), i trwał niemal codzienny kontakt z Tomaszem. Były też telefony znajomych do Edwarda, ale tu nic nie dało się zrobić. I basine niecierpliwe „kiedy oni wracają?”, aż pani Stefania przykazała Beli, by sam do Basi zadzwonił i wszystko wyjaśnił. W zasadzie tak Bela jak i Edward radzi by wrócić do Polski. Siedzenie w Rzymie wydawało się stratą czasu. Jednak nie mogli zostawić Stefci samej. Trochę zwiedzili Rzym, bo urywali się ze szpitala na godzinę lub dwie, ale Edward odczuwał te wędrówki jak kradzione chwile. Za każdym razem bał się, że pod jego nieobecność coś złego się wydarzy. Mieszkanie w hotelu, i to takim luksusowym, obydwu ich rozleniwiało, ale jednocześnie było nudne. Bela chociaż rozumiał z grubsza telewizyjne wiadomości i filmy, Edward jedynie patrzył na migające przed oczyma obrazy. Zrobił te „bieliźniane” zakupy, jak to obiecał matce, jednak wszystko wydawało mu się koszmarnie drogie. W ten sposób tym bardziej doceniał prezenty od Liama. O czarnej sukience nawet Stefci nie wspomniał, niech sobie dalej leży w jego bagażach. Był człowiekiem czynu, chciał coś robić, załatwiać, posuwać sprawy do przodu – cicho i bez rozgłosu, bez rzucania się ludziom w oczy. A tymczasem mógł tylko siedzieć i czekać. Siedzieć i czekać. I tak w nieskończoność.
Zmarł stareńki ksiądz proboszcz. Był bardzo lubiany, to też cała parafia był jego śmiercią poruszona. Jednakże sam pogrzeb nie odbył się od razu, miał być dopiero w dwa tygodnie po jego śmierci.
Ta śmierć przypomniała pani Stefanii, że dawno nie była na cmentarzu. Ale jakże tu iść, skoro Piotrek w szkole, a w domu psisko (i pieniądze!)? Na razie nie chciała zostawiać szczeniaka bez opieki, a branie go ze sobą na cmentarz w gruncie rzeczy uważała za niewłaściwe... Zaś popołudniami bywała już tak zmęczona, że na tak daleki spacer (blisko dwa kilometry w jedną stronę) nie będzie miała ochoty. Może więc jednak wziąć psiaka? Piotruś zaczął na niego mówić Alf, czy to już było imię na stale? Słyszała, że wołał na niego także Tajger, a raz czy dwa Basior. Żadne z tych imion babci nie pasowało, ale to w końcu pies Piotrusia. Musi powiedzieć pani Marii o planowanym spacerze. Przypuszczała, że też zechce jechać, bo jeszcze na miejscowym cmentarzu nie była. Tak czy tak, kazała Teresie przygotować dwie doniczki chryzantem – ładnych, bo to na nasz grób!
- A w jakim kolorze?
- Kolor jest nieważny, byle kwiaty były ładne, najlepiej jednakowe. I niezbyt duże, bo sama je będę musiała zanieść na cmentarz.
- Wolczyk zaraz powinien przyjechać, to mógłby babcię zawieźć. Przecież i tak będzie jechał koło cmentarza.
- Może to dobry pomysł... Idę się ogarnąć, aby być w każdej chwili gotową.
Oby szczeniak pod jej nieobecność nie narobił bałaganu... Zamknąć go w łazience? Czy może w kuchni? Spakowała rzeczy potrzebne do oczyszczenia nagrobka. Założyła wygodniejszą bluzkę i spodnie (nie lubiła chodzić w spodniach, ale na cmentarz uważała je za konieczne, bo te wszystkie pochylenia się...), a później od nowa uczesała włosy, starannie zawijając podwójną koronę nad czołem. Od jakiegoś czasu zastanawiała się nad ścięciem ich, lecz nie mogła sobie wyobrazić siebie w krótkiej fryzurze. Nawracające często bóle głowy jednakże sugerowały zmianę. Musi poradzić się Stefci... Dała szczeniakowi świeżej wody, a gdy się napił – wyprowadziła go przed dom. Biegał jak szalony! Na szczęście przyszedł na wołanie. Teraz zapukała do pani Marii.
- Wybieram się na cmentarz. Jeszcze dziś jest dobra pogoda, a od jutra spodziewane są deszcze, więc nie chcę sprawy odkładać.
- Chętnie z panią pójdę.
- Rzecz w tym, że chyba pojadę samochodem ze znajomym. Jeszcze go nie ma, więc to nie jest do końca uzgodnione. Będę miała dwie dość duże doniczki chryzantem, więc ta podwózka jest mi bardzo na rękę.
- To może ja bym pojechała przodem i byśmy się spotkały gdzieś przy cmentarzu.
- Wie pani co? - wpadła na nowy pomysł pani Stefania. - Może on podwiezie mi te kwiaty do kiosku przy cmentarzu, tam jest taki z kwiatami i zniczami, a ja bym poszła razem z panią. No i szczeniaka też muszę ze sobą wziąć, bo jakoś boję się zostawić go samego w domu.
- Dobry pomysł. Ale to będzie piękny spacer! Jeszcze nie byłam na waszym cmentarzu. To ja się szybciutko przygotuję.
- A nie jest pani głodna? Zaraz pora drugiego śniadania.
- Ach tam z jedzeniem! Nie umrę z głodu!
Teresa przyniosła pod dom chryzantemy, całkiem ładne – stwierdziła w myślach pani Stefania. Żółciutkie. Lubiła ten kolor. Wkrótce też nadjechał Wolczyk i mogła z nim uzgodnić sprawę dostarczenia kwiatów. Zanim on załaduje towar od Teresy – one już będą blisko cmentarza. Pozostało wziąć szczeniaka na smycz i mogły ruszać. A szczeniak początkowo „nie umiał się znaleźć”. Był zdziwiony tym, że coś go trzyma blisko wózka – bo to pani Maria trzymała smycz. Chciał biec to tu, to tam, gdyby nie uważne skracanie smyczy przez panią Marię wpadałby nawet pod koła wózka. Po pewnym czasie, może też zmęczony ciągłym szarpaniem się, złapał właściwy rytm spaceru i już tylko gdzie nie gdzie usiłował zostawić swój jednoznaczny, zapachowy ślad. A później nawet się „wykupkał” i w związku z tym pani Maria uznała, że może go bezpiecznie wprowadzić na cmentarz. Jednak do tego nie doszło, bo kobieta z kiosku podpowiedziała, by zaczepić smycz na płotku na wprost otwartych drzwi do jej kiosku, a ona psa przypilnuje. Nawet podała mu wodę w miseczce.
- Wiele osób zostawia psy pod moją opieką – zapewniła z odrobiną dumy.
Wracając z cmentarza bardzo wolnym krokiem obie panie – Stefania i Maria – znacznie więcej rozmawiały niż w drodze na cmentarz. Omawiały to, co przesuwały się przed ich oczyma – sporo osób sprzątało swoje ogródki, w jednym z sadów płonęło, a w zasadzie dymiło się ognisko, w innym zrywano ostatnie jabłka, ktoś zamaszyście zamiatał chodnik przylegający do posesji.
- Tu kurz, a tam taki przyjemny dym. Lubię zapach ogniska – zauważyła pani Maria, a wiatr, jakby specjalnie na jej życzenie, przyniósł obfitą smugę wonnego dymu. Stefania zwolniła kroku, by jak najdłużej pozostać w tym miłym dla obu zapachu.
- Jako dziecko też sprzątałam ogród i paliłam ogniska. Lubiłam ten czas – powiedziała.
- Cieszę się, że wybrałam się na ten spacer. To taka miła odmiana... Ja teraz prawie nie bywam na grobach, bo też w święto zmarłych jest zazwyczaj brzydka pogoda, a przed czasem nigdy tam nie jeździmy. Za daleko. Moje dzieci też nie jeżdżą. Nie nauczyliśmy ich tego... Dla nich cmentarz, a nawet kościół, to przykry obowiązek. Wiem o tym i nie nalegam.
- Was chyba też nieczęsto odwiedzają.
- Niestety. Nie jesteśmy zżyci... Mogę tylko zazdrościć pani rodziny, gdzie jeden obok drugiego staje murem – dodała ze smutkiem, a po długiej chwili milczenia uzupełniła: - Po wypadku prawie cztery lata nie było mnie w domu. Szpitale, operacje, sanatoria... Dziećmi na zmianę opiekowały się babcie, a przez jakiś czas nawet wynajęta kobieta. Mąż musiał pracować, od tego nie było odwołania. Dzieci mało z nami przebywały, nawet z mężem, który był w domu. Bo był i nie był – ciągle siedział na uczelni, pieniądze były bardzo potrzebne. Moje leczenie było dość kosztowne. Dzieci nie miały dobrych wzorców. No i ta ciągła zmiana – u jednej babci, u drugiej, czasem kilka miesięcy w domu pod obcą opieką. One nie wiedziały, jak mają żyć, kogo mają słuchać, czasem wręcz nie umiały odróżnić dobra od zła. Kiedy wreszcie wróciłam do domu, to nadal byłam skupiona na sobie, bo przecież nie byłam do końca zdrowa. To był bardzo trudny dla nas czas. Bardzo. Nie wiem, jakbym przez to wszystko przeszła, gdyby nie miłość mego męża. Nigdy mnie nie zawiódł. Zawsze czułam jego miłość i opiekę. A to znaczyło, że on też był bardziej skupiony na mnie niż na dzieciach. I rosły tak... Wykrzywione drzewka w obcym otoczeniu... One nas na swój sposób kochają, jednak ani nie umieją tego okazać, ani ja nie umiem powiedzieć im, czego bym od nich chciała. Chyba się obawiają, że swoją obecnością mogą nam przeszkadzać. Nic nie wiemy o ich sprawach i niemal nie znamy wnucząt. A to strasznie boli... Och, przepraszam... Nie powinnam... Przepraszam...
Wróciły do domu. Pani Maria dała psu świeżej wody, którą pił bardzo zachłannie, i jeszcze raz wyprowadziła go na podwórko. Później ułożył się – bez zachęty! - na swoim kuchennym legowisku i chyba natychmiast zasnął. Szczeniak trojga imion – Alf-Tajger-Basior – zażartowała w myślach. Ciekawe, które będzie to ostateczne.
Po osiemnastej zadzwoni Tomasz.
- Mamo, jadę jutro ze znajomym do Białegostoku, służbowo. On straszny gaduła, więc w samochodzie nie będę mógł się skupić. A jechać muszę. Potem mam jeszcze spotkanie z profesorem Ludwigiem, może mi coś podpowie, dla mnie to bardzo ważne spotkanie. Zapewne wrócę umordowany, więc pewnie już nie skupię się na Liamie.
- Jak musisz, to musisz i nie ma o czym dyskutować.
- Gdyby okazało się, że ja... że moje skupienie... że ja naprawdę coś mogę, to jutro może być u Liama chwilowe pogorszenie. Ale nie martw się. Na następny dzień znów do tej operacji powrócę.
- Dobrze, synku. I dobrze, że mnie o tym uprzedzasz. Na razie z dnia na dzień jest lepiej, choć owo lepiej następuje bardzo drobnymi kroczkami. Ale zawsze.
- Ty pewnie nie wiesz, jaki to rodzaj krwiaka?
- Nie wiem. Nawet nie wiedziałam, że są różne.
- A są. Niektóre nadzwyczaj niebezpieczne. Prawdę powiedziawszy ja też się na tym nie znam. U mnie ważniejsze są grypy, przeziębienia i anginy oraz wszelkie drobne urazy. I jeszcze bóle brzucha – zaśmiał się cicho, dyskretnie. - W innych sprawach douczam się na bieżąco... Dobra, mamo. Nie będę przedłużał. Powiedz mi tylko jak ty się czujesz?Ale najprawdziwszą prawdę. Jak na spowiedzi.
- Dobrze się czuję. Nic mnie nie boli oprócz kręgosłupa. Jednakże gdy przychodzi popołudnie jest tak, że brakuje mi siły. Nic mi się nie chce robić. Zapadam w fotel i drzemię. Nawet przygotowanie kolacji bywa wtedy problematyczne. Ale tak zapewne wygląda starość.
- To staraj się więcej odpoczywać a mniej robić. Bardzo cię o to proszę. Jest cały szereg prac, które można sobie odpuścić i dziury w niebie nie będzie. Piotruś ci pomaga?
- Tak. Tylko teraz ma mniej czasu, bo dostał przyjaciela, takiego trzymiesięcznego szczeniaka.
- To świetnie! Jednak nie wyręczaj Piotrka w tych czynnościach przy psie. Pamiętaj! I bierz tabletki antyuczuleniowe, to bardzo ważne. Jak wróci Edek to niech ci wynajmie jakąś kobietę do pomocy. W końcu stać go na to. Zresztą sam mu o tym powiem. I jeszcze jedno – niech lekarz cię skieruje na rozszerzone badania. Edek będzie umiał to załatwić. Wiem, że na takie badania nie kierują zbyt chętnie... Być może będziesz musiała wtedy spędzić kilka dni w szpitalu, najwyżej odpoczniesz sobie. Ale nie zaniedbaj sprawy badań.

W tym dniu nie było świeżych wiadomości z Rzymu.


c.d.n.
fot. tapeciarnia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz