niedziela, 17 kwietnia 2022

Cz.45. Październik 1975 r. Steffi w Rzymie


 

STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska

Cz.45. Październik 1975 r. Steffi w Rzymie

Chciała usnąć, jednakże sen nie przychodził.
Tak było każdego wieczora w Rzymie. Tysiączne myśli przemykały po jej głowie, nie były jednorodnym pasmem. Nie odkrywały ciągu zdarzeń z minionego właśnie dnia. Skakały z tematu na temat. Nawet męczyły. Chciała zanurzyć się w swojej miłości, w tych wewnętrznych opowieściach o Liamie, nikomu nie zdradzonych, tajemnych, najpiękniejszych, a nie mogła! Bo niespodziewanie widziała twarz jego matki, czasem spojrzenie, które wydawało się jej wręcz wrogie! Buntowała się w sobie – bo jak to? Przecież to matka ściągnęła ją do Włoch, więc skąd ta wrogość?Nie, nie chciała myśleć o matce, starała się odsunąć wizję jej umęczonej bólem twarzy – bo przecież cierpiała patrząc na syna, myśląc o jego ciężkim stanie, o bezradności lekarzy – tego akurat Steffi była pewna.
Chciała mieć „czyste” myśli. O nim. O Liamie. Krzyczała w myślach Liam, Liam, LIAM! I posyłała mu całą miłość uwięzioną w sobie. Każdego dnia czuła – tam, siedząc przy nim w szpitalu – że drobiny jej uczucia spływają na jego umęczone ciało, podnosząc je do zdrowia, uspokajają, wygładzają wyostrzone chorobą rysy twarzy. Liam! Dotykała go niemal cały czas. Opuszki palców wydawały się nieść ulgę choremu. Była tego niemal pewna! Czasem jakiś skurcz przebiegał po jego twarzy – może chce się uśmiechnąć? - myślała. I z jeszcze większą czułością gładziła jego palce wystające spod gipsu, albo nogi. Obdarzała go całą swoją miłością, szeptała „kocham cię” i wierzyła, że on to słyszy.
W hotelowym łóżku czuła się bardzo samotna. Kuliła się, okrywała kołdrą i całą sobą pragnęła odnaleźć obok ukochanego. Liam! Miała wrażenie, że boli ją całe ciało. Objęła poduszkę i pragnęła w nią zapłakać, ale łzy nie przychodziły, tylko piekły ją suche oczy. Drżała, mimo, że nie było jej zimno. Za ścianą słyszała głosy ojca i stryja – ojciec znów nie dawał się przekonać do zwiedzania Rzymu. Wcześniej i ją namawiali, ale odstąpienie od łóżka Liama uważała za... niedopuszczalne? Karygodne? Nie, to nawet nie wchodziło w rachubę! Alice też usiłowała ją przekonać, że nie powinna cały czas tkwić przy jej bracie. Zapewniała, że będzie jej przewodniczką po Rzymie.
- Nie po to tu przyjechałam – upierała się Steffi.
- Jesteś niemożliwa!

Gdy usłyszała strzępy rozmowy lekarza i pielęgniarki uznała, że jej obecność przy Liamie jest niezbędna. Tamtych dwoje mówiło, że w jej obecności Liam jest spokojniejszy, a wszystkie parametry trzymają się idealnego poziomu. To był taki dobry znak! To dawało jej wiarę, iż Liam wyzdrowieje. Na razie niech chociaż otworzy oczy, niech da znak, że wie o jej obecności... Niech ten okropny krwiak wreszcie się cofnie! Podobno cofał się, ale czy nie trwało to zbyt długo? Tak bardzo się o Liama bała! Tak bardzo pragnęła dla niego zdrowia!
I gorąco pragnęła, by był razem z nią, tu, w tym hotelowym pokoju...
W pokoju było gorąco, a poduszka okazała się za twarda. Kwiaty pachniały zbyt intensywnie, jakby chciały zabrać jej cały tlen. Wyniosła je do salonu i postawiła na podłodze zaraz za drzwiami. Usłyszała śmiech stryja. Ojciec coś powiedział, lecz nie dosłyszała, co. Stanęła w otwartym oknie z nadzieją na chłodniejszy powiew, ale Rzym był nadal gorący. Nagrzane słońcem mury właśnie oddawały swoje ciepło. Wytrzepała poduszkę i znów się położyła.
Liam!

Wszystkie jej myśli znów biegły do niego.
Tego pierwszego wieczoru w Göteborgu... Położył się przy niej w spodniach i koszulce, choć ona była naga. Schowała twarz na jego piersi, zawstydzona swoją nagością, niespokojna, przerażona nawet... Trzymał ją w ramionach. Gładził jej plecy. Delikatnie całował twarz i szyję, ssał koniuszki uszu. Przeczesywał jej włosy palcami. Nie czuła żadnego przymusu, a tego chyba obawiała się najbardziej. Niczego nie żądał. Nie ponaglał. Teraz pomyślała, że wówczas smakował jej obecność. Uczył się jej zapachu. Jego usta na jej ustach... Subtelny dotyk, ledwie muśniecie... Jedno, drugie, trzecie... Chyba właśnie wtedy rozchyliła wargi... Nie, nie pamiętała wszystkiego, choć bardzo by chciała tu i teraz odtworzyć minuta po minucie cały tamten wieczór... Była zbyt oszołomiona...
W Krakowie, od czasu do czasu, były takie babskie pogaduchy o facetach. Najczęściej gdy wieczorem robiły sobie kolacje. Ni stąd, ni zowąd zwykłe „podaj masło” lub „posłodzić ci herbatę?”, zamieniało się w wyrzucanie z siebie starych frustracji i przywoływanie nowych marzeń o miłości. Padały pytania, a w ślad za nimi bywały czasem bardzo zaskakujące odpowiedzi. Wszystkie tęskniły za miłością, od czasu do czasu były zakochane, ale tylko Dorota Baraniecka z Markiem Szkiłądziem stanowili parę. Jako dzieci mieszkali obok siebie, spotykali się na tym samym podwórku. Marek, kilka lat starszy od Doroty, zawsze był jej obrońcą w podwórkowych zatargach. Żadne z nich nigdy nie miało innego partnera, ale trochę to trwało, nim zrozumieli, że się kochają. Gdzie indziej się uczyli, nie mogli być zawsze razem. I dopiero gdy Dorota zaczęła studiować w Krakowie ich związek nabrał rumieńców. Skończyły się tęsknoty i długie wyczekiwania na spotkanie. Jednak Dorota miała zasady – odda się Markowi dopiero po ślubie. Dziewczyny się z niej naśmiewały, że taka cnotka. Najbardziej śmiała się Zosia.
Bo Zosia miała stałego faceta. Mówiła na niego Buria. Dziewczęta wiedziały, że z nich wszystkich ona jest najbardziej „pokręcona”. Ten Buria – Zosia nigdy nie wymieniała jego prawdziwego imienia ani nazwiska – w zasadzie Zosię utrzymywał. Był gdzieś tam dyrektorem. Dziewczyny nawet dziwiły się, że nie wynajął dla niej oddzielnego mieszkania, „gniazdka miłości”, ale w zasadzie to Zosia takiego gniazdka nie chciała. Mieszkając z dziewczętami miała więcej swobody niż w takim gniazdku, gdzie Buria mógłby wpadać kiedy mu się zapragnie. Teraz musiał się z nią umawiać, nie mógł jej zaskakiwać. Podobno wcześniej przez pół roku miała takie gniazdko wynajmowane przez innego faceta, na którego dziś pogardliwie mówiła Czarnuch. Dziewczęta domyślały się, że był księdzem, ale pewności nie miały. Mówiła, że chciał z niej mieć kochankę, sprzątaczkę, kucharkę i Bóg wie, kogo jeszcze. „A kiedy miałam się uczyć?” - pytała retorycznie. Jedynie jego dłonie wspominała z pewnym sentymentem – wąskie, szczupłe, zadbane. Ręce pianisty. Buria, choć to imię jednoznacznie kojarzyło się z burzą, podobno był spokojny i umiarkowanie szczodry. Rozwiedziony, dzieciaty, mocno starszy pan, bo tuż przed emeryturą. „Najwspanialszy kochanek, jakiego miałam” - zapewniała Zosia. Bo dla niej liczył się seks. I dodawała, by nie gardziły takimi starszymi panami, gdyż seks z nimi jest bardzo ekscytujący, wyrafinowany, intrygujący.
- A za chwilę będziesz mu ziółka parzyć i gotować kleiki – śmiała się Magda.
- Tym niech się zajmie ewentualna nowa żona – odpowiadała Zosia. - Aż tak długo to ja z nim nie będę. Chcę spokojnie skończyć studia i prysnąć gdzieś w Polskę. Bardzo bym chciała dokładnie do Sopotu. Już robię rozeznanie w tej sprawie...
Zaosine marzenie – Sopot. Każda miała jakieś marzenie. A nawet marzeń wiele!
Iga marzyła o miłości.
Była najpiękniejszą dziewczyną jaką znała Stefcia. Do złudzenia przypominała Elizabeth Taylor. Miała przepiękne, gęste, lekko kręcone czarne włosy, które okalały delikatną twarz o bardzo regularnych rysach. Wielkie brązowe oczy, idealny nosek i usta, piękny profil... Dziewczyna, w której tak łatwo można było się zakochać... Te długie nogi... Ten kształtny biust... I zakochiwali się, owszem. Ale wciąż to nie był ten jedyny i wymarzony. Iga nie miała szczęścia w miłości. Wszystko kończyło się na marzeniach. Ona i Magda najdłużej mieszkały na tej stancji. Obie studiowały na UJ-cie. To Iga sprawiła, że miały telefon. Podobnie jak i to, że stara, niebezpieczna już kuchenka poszła na złom, a jej miejsce zajął zdecydowanie nowszy model, choć nie była to nówka z taśmy produkcyjnej. Dzięki niej miały idealną pralkę, a w przedpokoju wieszak z lustrem. Umiała załatwić absolutnie wszystko. A już w szczególności była mistrzynią w zdobywaniu „absolutnie nieosiągalnych” książek. Tylko miłości sobie załatwić nie umiała. Ta upragniona wciąż była poza jej zasięgiem. W swoich adoratorach – a miała ich całkiem sporo – wynajdowała wady nie do zaakceptowania. Czasem jakiegoś wybrańca zapraszała nawet na herbatę na stancję. I choć dziewczęta mówiły, że jest świetny – ona po kilku randkach i tak z niego rezygnowała.
Magda...
Była najstarszą z dziewcząt i chyba dlatego jakby im wszystkim trochę matkowała. Od jej „tak” lub „nie” w zasadzie nie było odwołania. Goniła je do nauki! Stefci początkowo wydawało się to troszkę zabawne, może dlatego, że sama była wyjątkiem – lubiła się uczyć. Ale dla Zosi i Dorotki taka koleżeńska kontrola bardzo się przydawała. Magda była stateczna, odpowiedzialna, opanowana. Jej zdanie zazwyczaj było bardzo wyważone. Sama z siebie żartowała, że „nie umie NIE używać mózgu”. Lecz przecież i ona pragnęła miłości, bała się, że jej młodość przemija w sposób nudny, może nawet traci coś bezcennego... Od czasu do czasu z kimś się spotykała, jednak – jak sama żartowała – to tylko po to, by nie wyjść z wprawy. A sprawy związane z seksem były jej dobrze strzeżoną tajemnicą.
Nastka, która tak szybko zniknęła z ich mieszkania, zajmowała pokój razem z inną Ukrainką, która też się wyprowadziła wkrótce po odejściu Nastki. Wtedy w tym pokoju zamieszkały Zosia i Dorota, koleżanki ze studiów.
Dla Stefci cały ten „babiniec” był jak druga rodzina. Tęskniła za dziewczętami.
Zaczął się nowy rok akademicki. Przeczuwała, że będzie musiała wziąć dziekankę, bo nie zostawi Liama, nawet gdy on rzeczywiście zacznie wracać do zdrowia. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to sama rekonwalescencja będzie bardzo długo trwała. Musi być wtedy przy nim. Jeśli nie skończy studiów to też nie będzie dziury w niebie. Liam jest najważniejszy!
Tęskniła za babcią i Piotrkiem. Jednakże obecnie jej miejsce było tu – przy Liamie. O powrocie do Wierzbiny nawet nie mogło być mowy! Czy miała jakieś plany na przyszłość? Nie. Za to miała jedno gorące pragnienie – niech Liam wyzdrowieje. Boże mój – błagała – niech on wyzdrowieje. Niech on wyzdrowieje!
Tymczasem następnego dnia lekarze z niezadowoleniem kręcili głowami. Coś poszło nie tak, ale jej nie powiedziano o co chodzi. Matka Liama fuknęła pod nosem coś niezrozumiałego, chyba po szwedzku, Stefcia miała wrażenie, że jest nie tyle zmartwiona, co wściekła. Po południu przyjechały obie siostry, Alice była wyraźnie zmartwiona. To od niej Stefcia chciała wyciągnąć jakieś poważniejsze informacje, ale dziewczyna zbyła ją jednym słowem – regres. Dopiero ojciec Liama wyjaśnił jej, że nie ma dalszego postępu, że zatrzymało się wchłanianie krwiaka. Jedynie kości się ładnie zrastają.
- Nie martw się. Zahamowanie to jeszcze nie jest regres. Może organizm musi odpocząć, by znów nabrać rozpędu – pocieszał Stefcię.
- Ale pana żona i córki...?
- Babskie fanaberie. Chciałyby cudu – mówił żywo gestykulując. - Potrzebny jest czas i spokój, a nie takie tam histerie. Nie martw się. Ja też wierzę, że twoja obecność ma pozytywny wpływ na Liama. Moją żoną się nie przejmuj. Żyje teraz w wielkim napięciu i chyba nie zawsze jest sobą.
- Jeśli jesteśmy dla państwa ciężarem, to przeniesiemy się do jakiegoś skromniejszego hoteliku...
- O czym ty mówisz? Nigdzie się nie przenoście. Nawet o tym nie myśl. Kaisa musi trochę oprzytomnieć i powstrzymać emocje. Porozmawiam z nią. - A więc jednak ojciec Liama słyszał to fuknięcie swojej żony... - Pójdziesz ze mną na kawę? Do tej kawiarni na dole.
- Dobrze – zgodziła się natychmiast.
- To zaczekaj chwilę. Powiem żonie, że tam idziemy.
Nie chciała kawy, raczej napiłaby się soku i zjadła coś małego. Powiedziała to po drodze, a Rybbing kazał jej usiąść przy stoliku i po kilku minutach przyniósł bogato zastawioną tacę.
- Myślę, że kawę jednak też powinnaś wypić, bo sprawiasz wrażenie osoby bardzo wycieńczonej.
Piła i jadła. Rozluźniła się. A ojciec Liama zadawał jej całe mnóstwo pytań, ale czynił to jakoś tak ciepło, można powiedzieć po przyjacielsku. Po raz pierwszy. Odpowiadała między kęsami. Nigdy tak jeszcze z nim nie rozmawiała. Wypytywał o dom rodzinny, o studia, o plany, o Polskę. Zdała sobie sprawę, że tej rozmowy potrzebowała bardziej niż jedzenia. Jakby wreszcie została dostrzeżona przez Rybbingów. Jakby upadł jakiś mur, zniknęła dzieląca ich bariera. Uczciwie powiedziała, że teraz nie ma żadnych planów. Liam jest najważniejszy i tylko o nim myśli, o jego zdrowiu. Reszta się nie liczy.
- A gdyby nie ten wypadek? - dociekał.
- Skończyłabym studia, pobralibyśmy się, odbyłabym gdzieś staż, nie mam pojęcia gdzie. To wszystko były sprawy drugoplanowe.
- A gdybyś nigdy nie spotkała mego syna?
- To studia i praca byłyby najważniejsze. I chyba powrót na stałe do domu, zakładając, że tam bym znalazła pracę. Kocham Kraków, jednakże rodzina jest ważniejsza. Moja babcia nie jest bardzo stara, ale chyba zaczyna brakować jej sił. A tato z całą pewnością jest przepracowany. Jest prezesem spółdzielni wielobranżowej, a prócz tego ma na głowie dwa duże gospodarstwa, w których hoduje się kwiaty i warzywa. Dziwię się, że on daje radę. Ma ludzi, jednak mimo wszystko... Te gospodarstwa to trzyma dla Piotra, ale on ma dopiero trzynaście lat. Czyli przed tatą jeszcze przynajmniej dziesięć lat takiego wysiłku, bo Piotr musi skończyć studia.
- Chcesz wyjechać do Szwecji? Gdzie mieliście zamiar zamieszkać po ślubie?
- Nie mieliśmy takich planów.
- Nigdy o tym nie rozmawialiście? - zdziwił się bardzo.
- To by było przedwczesne. Jestem przekonana, że znaleźlibyśmy kompromis.
- Zależy ci na nim?
- Jak na nikim na świecie. Jest dla mnie najważniejszy. Kocham Liama. Usiłuje się uczyć szwedzkiego – uśmiechnęła się delikatnie. - Ale kiepsko mi idzie, bo to z płyt. Miałam nadzieję, że w Krakowie znajdę prywatnego nauczyciela i się szybko podciągnę. Czy... - zawahała się, ale uniosła do góry brodę i zadała to trudne pytanie: - Czy państwo akceptujecie mnie jako narzeczoną Liama?
Czekając na odpowiedź aż wstrzymała oddech.
- Tak. Oczywiście, że tak – spokojnie odpowiedział pan Rybbing.
Długą chwile siedzieli w milczeniu. Steffi skubała jakieś drobne ciasteczka, wypiła do końca sok i kawę.
- Niewiele rozmawiałem z synem – odezwał się wreszcie ojciec Liama. - Przez telefon to nie jest taka rozmowa... Wolę oko w oko. Mniej więcej na dwa dni przed wypadkiem powiedział mi, że gdyby coś stanęło na przeszkodzie, to mam pamiętać, że ten budowany hotel jest twój... Ale ty nie masz hotelarskiego doświadczenia... Musisz to jakoś nadrobić.
- A mnie mówił, że buduje go dla was, dla pana i pana żony, abyście mogli w cieple spędzać zimy.
- Jedno drugiego nie wyklucza.
- No nie wiem... Dla mnie ważny jest Liam, a nie jego hotele. Całe moje życie ma sens jedynie z Liamem. Muszę już wracać do niego, za długo mnie tam nie ma.
- Tak. Masz rację. Idź. Jednak o siebie też dbaj. Musisz być silna. Musisz więcej wypoczywać. Powinnaś też zwiedzić Rzym i okolice. Wierz mi, że warto. Powinnaś każdego dnia zrobić choć krótki spacer, tak dla własnego zdrowia. Za dużo oddychasz szpitalem, a to nie jest dla ciebie dobre. Ale weź kogoś do towarzystwa, bo Rzym wcale nie jest bezpieczny.
- Wiem, ale nie teraz. Teraz muszę być przy Liamie. On jest najważniejszy. Boję się, że pod moją nieobecność... Och, lepiej nie mówić i nie myśleć. Dziękuję za kawę i za rozmowę. Ta rozmowa była mi bardzo potrzebna. Dziękuję raz jeszcze.

c.d.n.
fot. z internetu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz