STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska
Cz.45. Październik 1975 r. Steffi
w Rzymie
Chciała usnąć, jednakże sen nie przychodził.
Tak było każdego wieczora w Rzymie. Tysiączne myśli
przemykały po jej głowie, nie były jednorodnym pasmem. Nie
odkrywały ciągu zdarzeń z minionego właśnie dnia. Skakały z
tematu na temat. Nawet męczyły. Chciała zanurzyć się w swojej
miłości, w tych wewnętrznych opowieściach o Liamie, nikomu nie
zdradzonych, tajemnych, najpiękniejszych, a nie mogła! Bo
niespodziewanie widziała twarz jego matki, czasem spojrzenie, które
wydawało się jej wręcz wrogie! Buntowała się w sobie – bo jak
to? Przecież to matka ściągnęła ją do Włoch, więc skąd ta
wrogość?Nie, nie chciała myśleć o matce, starała się odsunąć
wizję jej umęczonej bólem twarzy – bo przecież cierpiała
patrząc na syna, myśląc o jego ciężkim stanie, o bezradności
lekarzy – tego akurat Steffi była pewna.
Chciała mieć
„czyste” myśli. O nim. O Liamie. Krzyczała w myślach Liam,
Liam, LIAM! I posyłała mu całą miłość uwięzioną w sobie.
Każdego dnia czuła – tam, siedząc przy nim w szpitalu – że
drobiny jej uczucia spływają na jego umęczone ciało, podnosząc
je do zdrowia, uspokajają, wygładzają wyostrzone chorobą rysy
twarzy. Liam! Dotykała go niemal cały czas. Opuszki palców
wydawały się nieść ulgę choremu. Była tego niemal pewna! Czasem
jakiś skurcz przebiegał po jego twarzy – może chce się
uśmiechnąć? - myślała. I z jeszcze większą czułością
gładziła jego palce wystające spod gipsu, albo nogi. Obdarzała go
całą swoją miłością, szeptała „kocham cię” i wierzyła,
że on to słyszy.
W hotelowym łóżku czuła się bardzo
samotna. Kuliła się, okrywała kołdrą i całą sobą pragnęła
odnaleźć obok ukochanego. Liam! Miała wrażenie, że boli ją całe
ciało. Objęła poduszkę i pragnęła w nią zapłakać, ale łzy
nie przychodziły, tylko piekły ją suche oczy. Drżała, mimo, że
nie było jej zimno. Za ścianą słyszała głosy ojca i stryja –
ojciec znów nie dawał się przekonać do zwiedzania Rzymu.
Wcześniej i ją namawiali, ale odstąpienie od łóżka Liama
uważała za... niedopuszczalne? Karygodne? Nie, to nawet nie
wchodziło w rachubę! Alice też usiłowała ją przekonać, że nie
powinna cały czas tkwić przy jej bracie. Zapewniała, że będzie
jej przewodniczką po Rzymie.
- Nie po to tu przyjechałam –
upierała się Steffi.
- Jesteś niemożliwa!
Gdy usłyszała strzępy rozmowy
lekarza i pielęgniarki uznała, że jej obecność przy Liamie jest
niezbędna. Tamtych dwoje mówiło, że w jej obecności Liam jest
spokojniejszy, a wszystkie parametry trzymają się idealnego
poziomu. To był taki dobry znak! To dawało jej wiarę, iż Liam
wyzdrowieje. Na razie niech chociaż otworzy oczy, niech da znak, że
wie o jej obecności... Niech ten okropny krwiak wreszcie się
cofnie! Podobno cofał się, ale czy nie trwało to zbyt długo? Tak
bardzo się o Liama bała! Tak bardzo pragnęła dla niego zdrowia!
I gorąco pragnęła, by był razem z nią, tu, w tym hotelowym
pokoju...
W pokoju było gorąco, a poduszka okazała się za
twarda. Kwiaty pachniały zbyt intensywnie, jakby chciały zabrać
jej cały tlen. Wyniosła je do salonu i postawiła na podłodze
zaraz za drzwiami. Usłyszała śmiech stryja. Ojciec coś
powiedział, lecz nie dosłyszała, co. Stanęła w otwartym oknie z
nadzieją na chłodniejszy powiew, ale Rzym był nadal gorący.
Nagrzane słońcem mury właśnie oddawały swoje ciepło. Wytrzepała
poduszkę i znów się położyła.
Liam!
Wszystkie jej myśli znów biegły
do niego.
Tego pierwszego wieczoru w Göteborgu... Położył
się przy niej w spodniach i koszulce, choć ona była naga. Schowała
twarz na jego piersi, zawstydzona swoją nagością, niespokojna,
przerażona nawet... Trzymał ją w ramionach. Gładził jej plecy.
Delikatnie całował twarz i szyję, ssał koniuszki uszu.
Przeczesywał jej włosy palcami. Nie czuła żadnego przymusu, a
tego chyba obawiała się najbardziej. Niczego nie żądał. Nie
ponaglał. Teraz pomyślała, że wówczas smakował jej obecność.
Uczył się jej zapachu. Jego usta na jej ustach... Subtelny dotyk,
ledwie muśniecie... Jedno, drugie, trzecie... Chyba właśnie wtedy
rozchyliła wargi... Nie, nie pamiętała wszystkiego, choć bardzo
by chciała tu i teraz odtworzyć minuta po minucie cały tamten
wieczór... Była zbyt oszołomiona...
W Krakowie, od czasu
do czasu, były takie babskie pogaduchy o facetach. Najczęściej gdy
wieczorem robiły sobie kolacje. Ni stąd, ni zowąd zwykłe „podaj
masło” lub „posłodzić ci herbatę?”, zamieniało się w
wyrzucanie z siebie starych frustracji i przywoływanie nowych marzeń
o miłości. Padały pytania, a w ślad za nimi bywały czasem bardzo
zaskakujące odpowiedzi. Wszystkie tęskniły za miłością, od
czasu do czasu były zakochane, ale tylko Dorota Baraniecka z Markiem
Szkiłądziem stanowili parę. Jako dzieci mieszkali obok siebie,
spotykali się na tym samym podwórku. Marek, kilka lat starszy od
Doroty, zawsze był jej obrońcą w podwórkowych zatargach. Żadne z
nich nigdy nie miało innego partnera, ale trochę to trwało, nim
zrozumieli, że się kochają. Gdzie indziej się uczyli, nie mogli
być zawsze razem. I dopiero gdy Dorota zaczęła studiować w
Krakowie ich związek nabrał rumieńców. Skończyły się tęsknoty
i długie wyczekiwania na spotkanie. Jednak Dorota miała zasady –
odda się Markowi dopiero po ślubie. Dziewczyny się z niej
naśmiewały, że taka cnotka. Najbardziej śmiała się Zosia.
Bo Zosia miała stałego faceta. Mówiła na niego Buria.
Dziewczęta wiedziały, że z nich wszystkich ona jest najbardziej
„pokręcona”. Ten Buria – Zosia nigdy nie wymieniała jego
prawdziwego imienia ani nazwiska – w zasadzie Zosię utrzymywał.
Był gdzieś tam dyrektorem. Dziewczyny nawet dziwiły się, że nie
wynajął dla niej oddzielnego mieszkania, „gniazdka miłości”,
ale w zasadzie to Zosia takiego gniazdka nie chciała. Mieszkając z
dziewczętami miała więcej swobody niż w takim gniazdku, gdzie
Buria mógłby wpadać kiedy mu się zapragnie. Teraz musiał się z
nią umawiać, nie mógł jej zaskakiwać. Podobno wcześniej przez
pół roku miała takie gniazdko wynajmowane przez innego faceta, na
którego dziś pogardliwie mówiła Czarnuch. Dziewczęta domyślały
się, że był księdzem, ale pewności nie miały. Mówiła, że
chciał z niej mieć kochankę, sprzątaczkę, kucharkę i Bóg wie,
kogo jeszcze. „A kiedy miałam się uczyć?” - pytała
retorycznie. Jedynie jego dłonie wspominała z pewnym sentymentem –
wąskie, szczupłe, zadbane. Ręce pianisty. Buria, choć to imię
jednoznacznie kojarzyło się z burzą, podobno był spokojny i
umiarkowanie szczodry. Rozwiedziony, dzieciaty, mocno starszy pan, bo
tuż przed emeryturą. „Najwspanialszy kochanek, jakiego miałam”
- zapewniała Zosia. Bo dla niej liczył się seks. I dodawała, by
nie gardziły takimi starszymi panami, gdyż seks z nimi jest bardzo
ekscytujący, wyrafinowany, intrygujący.
- A za chwilę
będziesz mu ziółka parzyć i gotować kleiki – śmiała się
Magda.
- Tym niech się zajmie ewentualna nowa żona –
odpowiadała Zosia. - Aż tak długo to ja z nim nie będę. Chcę
spokojnie skończyć studia i prysnąć gdzieś w Polskę. Bardzo bym
chciała dokładnie do Sopotu. Już robię rozeznanie w tej
sprawie...
Zaosine marzenie – Sopot. Każda miała jakieś
marzenie. A nawet marzeń wiele!
Iga marzyła o miłości.
Była najpiękniejszą dziewczyną jaką znała Stefcia. Do
złudzenia przypominała Elizabeth Taylor. Miała przepiękne, gęste,
lekko kręcone czarne włosy, które okalały delikatną twarz o
bardzo regularnych rysach. Wielkie brązowe oczy, idealny nosek i
usta, piękny profil... Dziewczyna, w której tak łatwo można było
się zakochać... Te długie nogi... Ten kształtny biust... I
zakochiwali się, owszem. Ale wciąż to nie był ten jedyny i
wymarzony. Iga nie miała szczęścia w miłości. Wszystko kończyło
się na marzeniach. Ona i Magda najdłużej mieszkały na tej
stancji. Obie studiowały na UJ-cie. To Iga sprawiła, że miały
telefon. Podobnie jak i to, że stara, niebezpieczna już kuchenka
poszła na złom, a jej miejsce zajął zdecydowanie nowszy model,
choć nie była to nówka z taśmy produkcyjnej. Dzięki niej miały
idealną pralkę, a w przedpokoju wieszak z lustrem. Umiała załatwić
absolutnie wszystko. A już w szczególności była mistrzynią w
zdobywaniu „absolutnie nieosiągalnych” książek. Tylko miłości
sobie załatwić nie umiała. Ta upragniona wciąż była poza jej
zasięgiem. W swoich adoratorach – a miała ich całkiem sporo –
wynajdowała wady nie do zaakceptowania. Czasem jakiegoś wybrańca
zapraszała nawet na herbatę na stancję. I choć dziewczęta
mówiły, że jest świetny – ona po kilku randkach i tak z niego
rezygnowała.
Magda...
Była najstarszą z
dziewcząt i chyba dlatego jakby im wszystkim trochę matkowała. Od
jej „tak” lub „nie” w zasadzie nie było odwołania. Goniła
je do nauki! Stefci początkowo wydawało się to troszkę zabawne,
może dlatego, że sama była wyjątkiem – lubiła się uczyć. Ale
dla Zosi i Dorotki taka koleżeńska kontrola bardzo się przydawała.
Magda była stateczna, odpowiedzialna, opanowana. Jej zdanie
zazwyczaj było bardzo wyważone. Sama z siebie żartowała, że „nie
umie NIE używać mózgu”. Lecz przecież i ona pragnęła miłości,
bała się, że jej młodość przemija w sposób nudny, może nawet
traci coś bezcennego... Od czasu do czasu z kimś się spotykała,
jednak – jak sama żartowała – to tylko po to, by nie wyjść z
wprawy. A sprawy związane z seksem były jej dobrze strzeżoną
tajemnicą.
Nastka, która tak szybko zniknęła z ich
mieszkania, zajmowała pokój razem z inną Ukrainką, która też
się wyprowadziła wkrótce po odejściu Nastki. Wtedy w tym pokoju
zamieszkały Zosia i Dorota, koleżanki ze studiów.
Dla
Stefci cały ten „babiniec” był jak druga rodzina. Tęskniła za
dziewczętami.
Zaczął się nowy rok akademicki.
Przeczuwała, że będzie musiała wziąć dziekankę, bo nie zostawi
Liama, nawet gdy on rzeczywiście zacznie wracać do zdrowia. Jeśli
wszystko pójdzie dobrze, to sama rekonwalescencja będzie bardzo
długo trwała. Musi być wtedy przy nim. Jeśli nie skończy studiów
to też nie będzie dziury w niebie. Liam jest najważniejszy!
Tęskniła za babcią i Piotrkiem. Jednakże obecnie jej miejsce
było tu – przy Liamie. O powrocie do Wierzbiny nawet nie mogło
być mowy! Czy miała jakieś plany na przyszłość? Nie. Za to
miała jedno gorące pragnienie – niech Liam wyzdrowieje. Boże mój
– błagała – niech on wyzdrowieje. Niech on wyzdrowieje!
Tymczasem następnego dnia lekarze z niezadowoleniem kręcili
głowami. Coś poszło nie tak, ale jej nie powiedziano o co chodzi.
Matka Liama fuknęła pod nosem coś niezrozumiałego, chyba po
szwedzku, Stefcia miała wrażenie, że jest nie tyle zmartwiona, co
wściekła. Po południu przyjechały obie siostry, Alice była
wyraźnie zmartwiona. To od niej Stefcia chciała wyciągnąć jakieś
poważniejsze informacje, ale dziewczyna zbyła ją jednym słowem –
regres. Dopiero ojciec Liama wyjaśnił jej, że nie ma dalszego
postępu, że zatrzymało się wchłanianie krwiaka. Jedynie kości
się ładnie zrastają.
- Nie martw się. Zahamowanie to
jeszcze nie jest regres. Może organizm musi odpocząć, by znów
nabrać rozpędu – pocieszał Stefcię.
- Ale pana żona i
córki...?
- Babskie fanaberie. Chciałyby cudu – mówił
żywo gestykulując. - Potrzebny jest czas i spokój, a nie takie tam
histerie. Nie martw się. Ja też wierzę, że twoja obecność ma
pozytywny wpływ na Liama. Moją żoną się nie przejmuj. Żyje
teraz w wielkim napięciu i chyba nie zawsze jest sobą.
-
Jeśli jesteśmy dla państwa ciężarem, to przeniesiemy się do
jakiegoś skromniejszego hoteliku...
- O czym ty mówisz?
Nigdzie się nie przenoście. Nawet o tym nie myśl. Kaisa musi
trochę oprzytomnieć i powstrzymać emocje. Porozmawiam z nią. - A
więc jednak ojciec Liama słyszał to fuknięcie swojej żony... -
Pójdziesz ze mną na kawę? Do tej kawiarni na dole.
-
Dobrze – zgodziła się natychmiast.
- To zaczekaj chwilę.
Powiem żonie, że tam idziemy.
Nie chciała kawy, raczej
napiłaby się soku i zjadła coś małego. Powiedziała to po
drodze, a Rybbing kazał jej usiąść przy stoliku i po kilku
minutach przyniósł bogato zastawioną tacę.
- Myślę, że
kawę jednak też powinnaś wypić, bo sprawiasz wrażenie osoby
bardzo wycieńczonej.
Piła i jadła. Rozluźniła się. A
ojciec Liama zadawał jej całe mnóstwo pytań, ale czynił to jakoś
tak ciepło, można powiedzieć po przyjacielsku. Po raz pierwszy.
Odpowiadała między kęsami. Nigdy tak jeszcze z nim nie rozmawiała.
Wypytywał o dom rodzinny, o studia, o plany, o Polskę. Zdała sobie
sprawę, że tej rozmowy potrzebowała bardziej niż jedzenia. Jakby
wreszcie została dostrzeżona przez Rybbingów. Jakby upadł jakiś
mur, zniknęła dzieląca ich bariera. Uczciwie powiedziała, że
teraz nie ma żadnych planów. Liam jest najważniejszy i tylko o nim
myśli, o jego zdrowiu. Reszta się nie liczy.
- A gdyby nie
ten wypadek? - dociekał.
- Skończyłabym studia,
pobralibyśmy się, odbyłabym gdzieś staż, nie mam pojęcia gdzie.
To wszystko były sprawy drugoplanowe.
- A gdybyś nigdy nie
spotkała mego syna?
- To studia i praca byłyby
najważniejsze. I chyba powrót na stałe do domu, zakładając, że
tam bym znalazła pracę. Kocham Kraków, jednakże rodzina jest
ważniejsza. Moja babcia nie jest bardzo stara, ale chyba zaczyna
brakować jej sił. A tato z całą pewnością jest przepracowany.
Jest prezesem spółdzielni wielobranżowej, a prócz tego ma na
głowie dwa duże gospodarstwa, w których hoduje się kwiaty i
warzywa. Dziwię się, że on daje radę. Ma ludzi, jednak mimo
wszystko... Te gospodarstwa to trzyma dla Piotra, ale on ma dopiero
trzynaście lat. Czyli przed tatą jeszcze przynajmniej dziesięć
lat takiego wysiłku, bo Piotr musi skończyć studia.
-
Chcesz wyjechać do Szwecji? Gdzie mieliście zamiar zamieszkać po
ślubie?
- Nie mieliśmy takich planów.
- Nigdy o
tym nie rozmawialiście? - zdziwił się bardzo.
- To by było
przedwczesne. Jestem przekonana, że znaleźlibyśmy kompromis.
- Zależy ci na nim?
- Jak na nikim na świecie. Jest dla
mnie najważniejszy. Kocham Liama. Usiłuje się uczyć szwedzkiego –
uśmiechnęła się delikatnie. - Ale kiepsko mi idzie, bo to z płyt.
Miałam nadzieję, że w Krakowie znajdę prywatnego nauczyciela i
się szybko podciągnę. Czy... - zawahała się, ale uniosła do
góry brodę i zadała to trudne pytanie: - Czy państwo akceptujecie
mnie jako narzeczoną Liama?
Czekając na odpowiedź aż
wstrzymała oddech.
- Tak. Oczywiście, że tak –
spokojnie odpowiedział pan Rybbing.
Długą chwile
siedzieli w milczeniu. Steffi skubała jakieś drobne ciasteczka,
wypiła do końca sok i kawę.
- Niewiele rozmawiałem z
synem – odezwał się wreszcie ojciec Liama. - Przez telefon to nie
jest taka rozmowa... Wolę oko w oko. Mniej więcej na dwa dni przed
wypadkiem powiedział mi, że gdyby coś stanęło na przeszkodzie,
to mam pamiętać, że ten budowany hotel jest twój... Ale ty nie
masz hotelarskiego doświadczenia... Musisz to jakoś nadrobić.
- A mnie mówił, że buduje go dla was, dla pana i pana żony,
abyście mogli w cieple spędzać zimy.
- Jedno drugiego nie
wyklucza.
- No nie wiem... Dla mnie ważny jest Liam, a nie
jego hotele. Całe moje życie ma sens jedynie z Liamem. Muszę już
wracać do niego, za długo mnie tam nie ma.
- Tak. Masz
rację. Idź. Jednak o siebie też dbaj. Musisz być silna. Musisz
więcej wypoczywać. Powinnaś też zwiedzić Rzym i okolice. Wierz
mi, że warto. Powinnaś każdego dnia zrobić choć krótki spacer,
tak dla własnego zdrowia. Za dużo oddychasz szpitalem, a to nie
jest dla ciebie dobre. Ale weź kogoś do towarzystwa, bo Rzym wcale
nie jest bezpieczny.
- Wiem, ale nie teraz. Teraz muszę być
przy Liamie. On jest najważniejszy. Boję się, że pod moją
nieobecność... Och, lepiej nie mówić i nie myśleć. Dziękuję
za kawę i za rozmowę. Ta rozmowa była mi bardzo potrzebna.
Dziękuję raz jeszcze.
c.d.n.
fot. z internetu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz