poniedziałek, 18 kwietnia 2022

Cz.46. Październik 1975 r. W Rzymie


 

STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska

Cz.46. Październik 1975 r. W Rzymie

Stefcia wróciła do hotelu zmęczona bardziej niż zwykle. I zasmucona. Popołudniem przy Liamie zebrała się cała świta lekarzy, musiała wyjść ze szpitalnej sali. Rozdygotana czekała na korytarzu. Nie mieli dla niej dobrych wieści. „Trzeba czekać i mieć nadzieję” - z trudem opanowała łzy. Później siedziała w nogach łóżka i znów gładziła stopy Liama. Alice dała jej dwa pakieciki wilgotnych chusteczek – „te są do twarzy, a te do nóg”. Pani Rybbing siedziała trzymając Liama za rękę, więc ona się tam nie pchała. Miała wrażenie, że serce jej pęknie – nie przez matkę, ale przez to pogorszenie zdrowia, bo jednak tak to odbierała. Wyszła ze szpitala bardzo późno. W zasadzie zwlekała także dlatego, że czekała na ojca albo stryja, ale nie przyszedł żaden z nich. Zabolało.
Kolacja już na nią czekała. Panowie zjedli bez niej. Piła sok, jadła sałatkę, a w ustach miała gorycz. Stryj zapytał, czy zamówić dla niej coś na gorąco. Pokręciła przecząco głową. Czuła się opuszczona. Żaden nawet nie zapytał, jak się czuje Liam. Byli tu na wczasach? Żartowali na temat prania skarpetek i majtek! Przy okazji dowiedziała się, że byli dziś w Watykanie i teraz ojciec chciał jej o tym opowiedzieć. Nie słuchała. Wyszła do łazienki. Stała w strugach wody i wspominała wspólne kąpiele. „Boże mój! - to za mało, za mało, za mało! Wróć mi Liama! Daj mu żyć! Przywróć mu zdrowie!” - zapłakała, skowyczała zupełnie nad sobą nie panując.
Pukanie do drzwi łazienki:
- Chodź! Mamy babcię na telefonie – wołał ją ojciec.
- Nie dziś. Jutro. - odpowiedziała przez drzwi.
- Coś się stało?
Nie chciała rozmawiać. Jednak ogarnęła się – wytarła ciało i długą chwilę poświęciła włosom. Z mokrymi nie mogła iść do łóżka. Zrobiła codzienną przepierkę bielizny, którą każdego dnia rozkładała na ręczniku na oparciu fotela w swoim pokoju - do wyschnięcia. Ale miała już do uprania dwie sukienki i bluzkę. Żałowała, że wzięła ze sobą tak mało ubrań. Chyba musi poprosić pokojówkę o upranie tych rzeczy, bo później trzeba je będzie uprasować...
- Siadaj – powiedział ojciec, kiedy już pokazała się w salonie w hotelowym szlafroku. Poklepał miejsce na fotelu obok siebie.
- Idę się położyć – zaprotestowała. - Jestem wyjątkowo zmęczona.
- Babcia kazała cię pozdrowić.
- Dziękuję. - A jednak usiadła, podwijając jedną nogę pod siebie. No i co, że nieelegancko? Za to tak jej było wygodnie. - Co w domu?
- Bez zmian. Nic się nie dzieje. Jedynie Piotrek szaleje ze szczeniakiem. Prosiłem mamę, aby opłaciła twoją stancję.
- Ach, tak. Całkiem mi to wyszło z głowy. I tak chyba wezmę dziekankę. To się powinno wyjaśnić w tym tygodniu. A wtedy zrezygnuję ze stancji.
- Masz jakieś plany?
- Ty chyba oszalałeś – wtrącił się Bela. - Jakie plany można mieć w tej sytuacji?
- Nie mam. Nie mam odwagi mieć jakichkolwiek planów. Co jeszcze u babci?
- Pani Maria zostanie aż do mego powrotu – i całe szczęście! Babcia wspominała o zlikwidowaniu kurnika, ale to chyba takie tylko gadanie. Jakieś bydle zadusiło jej jedną kurę, więc się wystraszyła. Ale Smulczyński znalazł dziurę i już ją zalał cementem.
- Ten kurnik jest za blisko parku – zauważył Bela.
- Co u Liama? - nareszcie zapytał Edward.
Stefcia opuściła głowę. W palcach nerwowo zwijała i rozwijała pasek szlafroka. Co miała powiedzieć? Znów poczuła pod powiekami łzy i przez chwilę walczyła z nimi.
- Chyba jest gorzej – powiedziała wreszcie. - Nic mi nie mówią. Ja tam jestem na przyczepkę. W końcu nie jestem rodziną. Mówią Rybbingom, a oni czasem rzucą mi jak z łaski jakieś słowo. Dosłownie jak ochłap dla psa. Gdyby nie moja miłość – już dawno by mnie tu nie było – zakończyła z goryczą. - Nie wiem, czy nie obwiniają mnie za to pogorszenie – dodała po dłuższym milczeniu. - Stryjku, załatw mi jakąś zupę i kawę. Możesz? Mam taki lód w żołądku. W sobie...
- Zupę? Oczywiście, że mogę. Kawa i cisto dla nas wszystkich. Jak w domu – zgodził się, sięgając po telefon.
- Tylko nie rybną. I bez owoców morza.
- Może powinniśmy zaprosić Rybbingów na jakiś wspólny posiłek? - zasugerował Edward.
- Gdzie? W restauracji w hotelu? A później i tak dopisaliby to do rachunku, a oni by zapłacili. Nie. Zdecydowanie nie – zaprotestowała Stefcia.
- W Rzymie jest wiele restauracji – upierał się ojciec. - Przecież i tak musimy z nimi porozmawiać. Ja już muszę wracać do Polski. Jeśli będziemy zwlekać, to do tej rozmowy nigdy nie dojdzie.
- Pewnie masz rację.
- O ślubie też nikt nie wspomina...
- Tato, zapomnij o ślubie! To była pewnie tylko taka desperacka myśl matki. Nie ma tematu. A dlaczego już musisz wracać?
- Dwa samochody zepsute i nikt nie umie załatwić do nich części zamiennych. Dzwoniłem dziś do zakładu i rozmawiałem z Muszyńskim. Ach, jeszcze Osipko w szpitalu po operacji wyrostka. Tam wszystko idzie w rozsypkę beze mnie. Na stolarni podobno kompletny bałagan, bo Monika przyjęła jakieś pilne zlecenie... I oczywiście nie dowieźli nam w terminie brzozy. Nie mówiąc o tym, że niektóre materiały się kończą, a tylko ja mam dojścia do właściwych osób.
- Jesteś człowiekiem niezastąpionym – powiedziała Stefcia z przekąsem. - Mam nadzieję, że chociaż w Karolince spokój...
- Względny spokój. Miecio chyba namieszał coś w dokumentach, a Tereska ani myśli się tym zająć. Piotruś prosił, abym jemu pozwolił.
- I co? Zgodziłeś się? Przecież on ma dopiero trzynaście lat!
- Ale to on odkrył ten bałagan. Tak, zgodziłem się.
- Koniec świata!
- Zapomniałem ci powiedzieć, co mówiła babcia. Dzwonił ten zaprzyjaźniony fryzjer i babcia dała mu namiary na nas, to znaczy numer telefonu i nazwę hotelu.
- Miałam do niego zadzwonić i całkiem zapomniałam... - zmartwiła się Stefcia.
- Skoro ma te namiary, to się pewnie niedługo odezwie.
- Gdyby cię zaprosił na wspólne zwiedzanie Rzymu, to nie waż się mu odmawiać – powiedział Edward bardzo „ojcowskim” tonem, kategorycznym i nie znoszącym sprzeciwu.
- Zdecydowanie tak – poparł go Bela. - Ty za długo siedzisz w tym szpitalu. Dwie godziny dziennie wystarczy. Zobacz, jak oni mało są z Liamem. A ty zawsze jak na dyżurze. Mnie się to nie podoba. Nie powinno tak być. W Polsce byś tyle nie siedziała, bez względu na chorobę. A oni i tak tego nie doceniają.
- Stryjku! Przecież ja nie siedzę dla Rybbingów, a dla Liama. Po to tu przyjechałam. I zawsze boję się, że coś złego się stanie pod moją nieobecność. A poza tym nie wiem, czy mam ochotę na zwiedzanie Rzymu.
- Twój ojciec też tak mówił, a wrócił z Watykanu bardzo zadowolony. No i ciągle mamy dobrą pogodę na zwiedzanie.
- Dobrze, pomyślę – zgodziła się Stefcia.
Byli przy kawie, gdy Bela sentencjonalnie powiedział:
- Musimy żyć własnym życiem, nie oglądając się na tych Szwedów.
- I robić to, co my uważamy za słuszne – dodał Edward.
- A co jest teraz słuszne? - zapytała retorycznie Stefcia.
Odpowiedzi nie było.
Stefcia pożegnała się z panami i poszła do siebie, ale wróciła się.
- Stryjku, mówiłeś, ze widziałeś jakiś antykwariat.
- Tak. I to niedaleko. A co byś chciała?
- Coś po polsku. Może jakieś wiersze. Coś z klasyki, o ile coś takiego będzie.
- Lepiej Trylogię Sienkiewicza, bo przewiduję dużo czasu na czytanie – zażartował Edward.
- Dowcipny się znalazł – mruknął pod nosem Bela.
- Może być i Trylogia, ale to już po angielsku – zgodziła się Stefcia.
- A ty mu przeczytasz o obronie Jasnej Góry i tym go od razu ożywisz.
Stefcia zostawiła to bez komentarza.
Na drugi dzień była w szpitalu jako pierwsza – nikogo od Rybbingów jeszcze nie było. Przywitała się z pielęgniarką. To była ta najstarsza, czarnowłosa, najbardziej surowa. Mimo tego Stefcia zapytała, jak się Liam czuje.
- Chyba po wczorajszym kryzysie dziś jest znacznie lepiej – odpowiedziała i szybko położyła palec na ustach.
Wszedł lekarz. Stafcia natychmiast chciała wyjść, ale zatrzymał ją, kładąc dłoń na ramieniu. Pochylił się nad Liamem. Słuchał jego serca i trzymał za rękę. Później przez chwilę rozmawiał z pielęgniarką. Po włosku.
- Jest lepiej niż wczoraj – powiedział do Stefci. - Kryzys minął.
Stefcia pocałowała Liama w usta i rozszeptała się po polsku, jednocześnie obmywając mu twarz. Miał już długi zarost. Ktoś powinien mu umyć włosy – pomyślała, ale pewnie nie wolno go ruszać. Jednak zmieniono pościel – zauważyła. Usiadła na zwykłym miejscu i przytuliła twarz do jego twarzy. „Kocham cię, mój chłopaku. Tak bardzo cię kocham! Zdrowiej nam jak najszybciej. Zdrowiej, bo nie mogę żyć bez twojej miłości.”.
Przyszła Alice. Stefcia chciała ustąpić jej miejsca, ale została powstrzymana.
- Lekarz powiedział, że kryzys minął – poinformowała siostrę Liama.
- Mam zamiar jechać do Pineto. Trzeba spakować rzeczy Liama i zwolnić pokoje. Chciałabym, abyś pojechała ze mną. To siedzenie w szpitalu na pewno ci nie służy – Alice uśmiechała się do niej łagodnie: miała uśmiech brata.
- Chętnie – zgodziła się Stefcia. W gruncie rzeczy pragnęła odmiany, mimo strachu o zdrowie Liama. Oby mu się tylko nie pogorszyło.
- Jeszcze się nie umówiłam. Chciałam dziś, jednak Orvor jest bardzo zajęty. Ma do mnie zadzwonić i dogadać konkretnie. Przyśle po mnie... po nas samochód, więc pewnie to będzie jutro lub pojutrze rano.
- Ale i tak najpierw zechcę być w szpitalu.
- Oczywiście – Alice przysiadła na skraju łóżka i gładziła brata po udzie, nie odkrywając go.
- Liam dziś spokojniej oddycha – zauważyła Stefcia. - On kupił wam prezenty w Polsce, ale pewnie nie zdążył dać...
- Jeśli wiesz, co dla kogo, to zrobisz to w jego imieniu – Alice znów posłała Stefci łagodny uśmiech.
- Jesteś bardzo podobna do brata – odpowiedziała Stefcia, rewanżując się uśmiechem.
- Tak mówią.
- Alice... A jak tu jest z praniem w hotelu....?
- Nikt ci nie powiedział? W szafie znajdziesz taki specjalny worek, do którego włożysz swoje pranie. Potem go gdzieś na widoku zostawisz. I już. Dostaniesz z powrotem uprane i uprasowane. Nie ma kłopotu.
- Nie brałam dużo ubrań...
- Możemy coś dokupić.
- Nie, nie. Nie chcę. W domu mam ich aż za dużo. Liam ciągle mi coś kupuje... Kupował. Nie zdążę tego znosić.
- Ale zakupy to przyjemność dla kobiety! Muszę cię gdzieś wyciągnąć i sama sobie kupisz. Będziesz mieć z tego masę frajdy. Obiecuję.
- Jeśli już, to buty. Nie pozwalałam mu kupować dla mnie butów. U nas jest taki przesąd... - wyjaśniła o co chodzi. Alice się śmiała. - A jeśli chodzi o te upominki dla was, to dokładnie wiem, co i dla kogo, bo byłam przy zakupach i nawet doradzałam, a później w domu obgadaliśmy każdy nabytek. Ale jeśli on w międzyczasie zmienił zdanie?
- Nie zmienił. Jestem tego pewna. No i o kilka rzeczy do pakowania będzie mniej. Te szmaragdy to pewnie masz od niego?
- Tak. Bardzo je lubię. W życiu sama bym takich nie kupiła, to nie na moją kieszeń.
- Pierścionek pewnie też od niego...
- Tak. Zaręczynowy.
- Myślę, że dostaniesz jeszcze jeden, bo ten jest zbyt skromny, jak na Liama.
- On zawsze taki rozrzutny?
- Nie sądzę. Ale ciebie bardzo kocha. Jesteś miłością jego życia. Opowiadał mi o tobie. Powiedział, że dopiero teraz wie, co to jest miłość. Mówił też o twoich bliznach. Ale patrzę i patrzę na ciebie, a blizn wcale nie widać!
- Kosmetyki. Ukrywam co mogę. Alice, poducz mnie szwedzkiego. W domu się uczyłam, ale tu nie mam żadnych materiałów. Mam poczucie straconego czasu. Pomóż mi.
- Ależ proszę bardzo. Co już umiesz? Jesteś w stanie zbudować jakieś proste zdanie?
Tak się to zaczęło. I od tej pory każde spotkanie z nią, a czasem nawet z ojcem Liama, wzbogacało Stefcię o nowe słówka. Któregoś razu podsunęła Alice notesik, by wpisała jej najczęściej używane czasowniki.


c.d.n.
Fot. internet

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz