STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska
Cz. 47. Październik 1975 r. Rzym –
Liam ciągle nieprzytomny
Powietrze było rześkie, ale,
choć w letniej sukience, Stefci nie było zimno. Nie zjadła
śniadania. Wyszła po cichu, niech jej panowie jeszcze pośpią. Ona
sama czuła się wypoczęta i nie chciała dłużej siedzieć w
hotelu. Letnie sandałki cichutko stukały po niemal pustym chodniku.
Szpital był już otwarty. Razem z nią weszły do środka
trzy panie z obsługi kawiarenki. Ukłoniła się im, a najstarsza z
nich powiedziała coś do niej po włosku. Stefcia nie zrozumiała.
- Jesteś zaproszona na kawę. Chodź – powiedziała inna po
angielsku. - Kawa zaraz będzie.
- Dziękuję, chętnie.
Jeszcze nie jadłam śniadania.
Usiadła blisko bufetu,
zdjęła okulary i schowała je do torebki.
- Ty jesteś od
tego połamanego Szweda? - po kilku minutach najmłodsza przyniosła
jej cappuccino i kilka maleńkich rogalików. - Jedz. Są jeszcze
ciepłe – zachęciła.
- Tak. To mój narzeczony –
odpowiedziała Stefcia.
- Jak on się czuje? Ten twój
narzeczony.
- Jeszcze nie wiem. Cały czas boję się o
niego.
- Będzie dobrze. Szefowa wczoraj kładła dla niego
pasjansa. Karty powiedziały, że wyjdzie z tego.
- Pasjans?
Dla Liama?
Dziewczyna pochyliła się do ucha Stefci:
- Ona często tak robi dla najbardziej chorych. I jej wróżba zawsze
się sprawdza. Bo to nie tyle pasjans, co wróżba. Zobaczysz, będzie
dobrze.
- Oby. Bardzo tego pragnę.
Po śniadaniu
zostawiła na stoliku pieniądze z dużym napiwkiem – za nadzieję.
Chociaż czy za nadzieję powinno się płacić? Podziękowała
kobietom skinieniem głowy i uśmiechem.
Liam na nią czekał.
Skąd takie myśli – czekał? A jednak. Palce, zazwyczaj zimne,
dziś były delikatnie ciepłe. Pocałowała go w usta, w policzek,
pogładziła po czole.
- Wcześnie przyszłaś –
powiedziała pielęgniarka wychylając się zza swojej osłony.
- Nie mogłam dłużej usiedzieć w hotelu. Jak parametry? -
zapytała wstając i odwieszając kapelusz. - -
Według mnie jest dobrze, ale to lekarze ci powiedzą. Ja nic nie
mówię, bo mi nie wolno.
- Dziękuję pani. Tak bardzo
potrzebna jest mi nadzieja!
- Będzie dobrze – zapewniła
ją pielęgniarka.
Stefcia, przemawiając czule po polsku,
przetarła mu wilgotnymi, pachnącymi chusteczkami twarz, szyję,
odsłonięte ramiona i czubki palców. Później położyła głowę
na jego piersi i słuchała bicia serca – biło równo, spokojnie.
„Czy ty wiesz, jak bardzo cię kocham?”. Wierzyła, że jednak
wie, że wie mimo wszystko.
Później przyszło dwóch
lekarzy i dwie pielęgniarki. Stefcia usunęła się na korytarz.
- Noc była spokojna, kryzys się nie powtórzył i nasza
nadzieja umiarkowanie wzrasta. Gdzieś za godzinę zabierzemy go na
badania – powiedział jeden z lekarzy wychodząc.
Przyszła
matka Liama. Przywitała się z synem gładząc jego czoło i po
chwili gdzieś poszła – pewnie do lekarza prowadzącego, domyśliła
się Stefcia. Usiadła w nogach łóżka i zajęła się stopami
chorego. Jak co dzień. Czasem całowała je, ale starała się, by
nikt tego nie widział. Zauważyła, że urosły mu paznokcie...
podobnie jak broda... Ale to teraz nie było ważne. Niech sobie
rosną.
Przyszły dwie pielęgniarki i zabrały Liama wraz z
łóżkiem. Na badania.
Taki zwyczajny dzień w szpitalu.
Koło dziesiątej pojawił się Edward. Lim był jeszcze na
badaniach.
- Chodźmy do kawiarni – zaproponował.
- Gdzie stryj? - zapytała, podnosząc się z krzesła.
-
Szuka dla ciebie książek, tak mi powiedział. Nie chciałem z nim
iść. Jak się czuje Liam?
- Podobno lepiej niż wczoraj.
Ale dopiero po badaniach będzie wiadomo coś więcej. Tyle, że nam
i tak nic nie powiedzą.
- Jak powiedzą rodzicom to i ty
się dowiesz.
- Niby tak.
W kawiarni odnalazł ich
Bela. Miał ze sobą mickiewiczowskiego „Pana Tadeusza” po
polsku, czym kompletnie zaskoczył Stefcię.
- Było coś
jeszcze? - chciała wiedzieć.
- „Trędowata”, Pismo
Święte, „Wierna rzeka” i coś jeszcze, ale nie pamiętam. Facet
obiecał mi na pojutrze „jakieś wierszyki”, jak to powiedział
lekceważąco. Ku memu zaskoczeniu miał po angielsku „Potop”,
ale bez pozostałych tomów, więc nie brałem. Poza tym nie podobało
mi się tłumaczenie. Toporne jakieś.
- „Trędowatą”
to mogłeś kupić – westchnęła Stefcia.
- Chyba
żartujesz. Toż to czysta grafomania. Myślałam, że masz lepszy
gust.
- A ty skąd wiesz, że grafomania? - nie wytrzymał
Edward. - Czytałeś może?
- Nie, nie czytałem, ale wiem.
Przecież wszędzie było głośno na ten temat.
- Opierasz
się na opinii innych. A Mniszkównie po prostu zazdroszczono. Nikt
przed wojną nie miał takich nakładów, jak ona. Najbardziej
poczytna przedwojenna pisarka.
- Jednak to nie była i nie
jest literatura najwyższych lotów.
- A ja myślę tak, mój
zacny braciszku, że człowiekowi potrzebny jest i chleb, i słodka
bułeczka. Źle mówiąc o autorce przyganiasz całej rzeszy jej
czytelników. Ale jakbyś nie patrzył to na dzieła Lenina jakoś
się nikt nie rzuca, a Mniszkównę nadal kochają i czytają z
wypiekami na twarzy. Inna sprawa, że spotkałem się już z opinią,
iż „Pan Tadeusz” to zwykłe wypociny o wyjątkowo marnych
rymach.
Między braćmi rozgorzała niemal kłótnia, no bo
jak o epopei narodowej można mówić, że to wypociny? A co wnosi
Mniszkówna prócz ewentualnego kołatania serca? Przecież tych
dwóch lektur nie można ze sobą zestawiać! To nie ta skala, nie
ten świat. Stefcia przysłuchiwała się z zaciekawieniem i
rozbawieniem. Ot, znawcy się znaleźli! Ale gdy postawiła im
konkretne pytania, to okazało się, że stryj nigdy nie czytał
„Trędowatej”, a „Pana Tadeusza” dawno temu i „po łebkach”,
natomiast ojciec całkiem niedawno, bo jakieś pięć lat temu.
Chociaż „Trędowatej” również nie czytał.
- A co cię
skłoniło do czytania „Pana Tadeusza”? - zdumiał się Bela.
- W pracy miałem włączone radio i leciała jakaś audycja dla
młodzieży. No i wciągnęło mnie. Młodzi uważają, że
szczególnie nudne są tam opisy przyrody, a mnie one zachwyciły. W
„Panu Tadeuszu” każdy znajdzie coś dla siebie – o ile zechce
znaleźć. Ale podobnie jest z „Trędowatą”.
- Stryjku,
ty kup „Trędowatą”.
- Może jednak Pismo Święte?
Takie piękne, grube, opasłe tomisko. I wcale nie zniszczone! -
przekomarzał się Bela.
- Kup dla babci. Zobaczysz, jak ją
ucieszysz. Nawet jeśli jest bardzo zniszczona. Wy tu sobie siedźcie,
a ja wracam do Liama. Może już jest po badaniach.
Ale
Liama nadal nie było. Za to we wnęce korytarza siedział Orvor
Lindell i ojciec Liama. Czekali. Przywitała się z nimi.
-
Dziś te badania trwają wyjątkowo długo – powiedział Rybbing.
- Może to dobry znak? - podpowiedziała Stefcia. Całą sobą
pragnęła dobrych wiadomości. Usiadła na kanapie koło Rybbinga.
Tu było znacznie wygodniej niż na krzesłach pod drzwiami salki. -
Badają go już ponad dwie godziny...
- Wszyscy mamy taką
nadzieję. Kaisa musi jutro lecieć do Szwecji, bardzo bym chciał,
aby z dobrymi wiadomościami. On już tak długo tu leży...
Chcielibyśmy zabrać go do Szwecji, ale lekarze nie pozwalają. Ten
najważniejszy, jak mu tam, no nic, nie pamiętam, powiedział, że
dopiero jak Liam odzyska przytomność. Ale czy odzyska? Jak odzyska
to będą mu operować kręgosłup. Tak bardzo się o niego i
martwię, i boję. Los jest bardzo niesprawiedliwy. Bardzo.
Zapadło milczenie. Rybbing często spoglądał na zegarek. Orvor,
pochylony, z łokciami na kolanach, miętosił w palcach jakiś
strzępek materiału. Stefcia zaciskała palce na paskach torebki. Na
przeciwległej kanapie przysiadła trójka nowych osób – dwie
kobiety i mężczyzna, właściwie chłopaczek jeszcze. I też
milczeli. Przyszedł ojciec Stefci, a po długiej chwili dołączył
Bela. Rozmowa się nie kleiła. Od czasu do czasu ktoś rzucał
pojedyncze zdanie, ktoś inny pokiwał na to głową. Minęła
czwarta godzina odkąd zabrano Liama na obserwację.
- Albo
jest bardzo dobrze, albo tragicznie. Niczego pośrodku nie ma –
burknął pod nosem po polsku Edward.
Stefcia nie
odpowiedziała – miała podobne myśli. Bała się. Drżała. Bela
popatrzył na brata krzywo i powiedział:
- Ty tu nie kracz.
Możliwa jest tylko pierwsza wersja.
Wreszcie zza zakrętu
pojawiło się łóżko z Liamem, a przy nim dwie pielęgniarki.
Rybbing chciał się od nich dowiedzieć o zdrowie syna, ale bardzo
surowo odesłały go do lekarza. Poszedł tam natychmiast. Stefcia,
stojąc na korytarzu odczekała, aż łóżko stanie na zwykłym
miejscu, a siostry podłączą wszystkie kabelki do aparatów. Gdy
one wyszły - weszła do środka, a za nią wsunął się Orvor.
- Kochanie, jak się czujesz? - zapytała po polsku, całując po
wielekroć twarz i usta Liama. Jego palce nadal były lekko ciepłe.
Orvor podszedł bliżej, więc przesunęła się nieco, by
zrobić mu miejsce. Położył rękę na gołym ramieniu wspólnika i
mówił coś szybko po szwedzku.
- Czy myślisz, że Liam
nas słyszy? - zapytał nieco później po angielsku.
-
Jestem przekonana, że tak.
Wrócił Rybbing i skinieniem
ręki wywołał ich na korytarz.
- Jest bardzo dobrze. Tak
dobrze, że powtórzyli badania, bo nie mogli uwierzyć. Jestem taki
szczęśliwy... - po policzkach spłynęło mu kilka łez.
Stefcia przez kilka chwil była niczym fontanna, lecz na ustach miała
uśmiech. Wszyscy byli bardzo wzruszeni. Nadeszła Alice i aż
zawirowała z radości, a po czym uściskała i ucałowała ojca, a
następnie Stefcię.
- Tak bardzo czekałam na tę
wiadomość!
- To ja idę do żony. Ona też czeka na tę
wiadomość – powiedział Rybbing podając kolejno rękę
mężczyznom.
- Chwileczkę – powstrzymał go Bela. -
Porozmawiajmy dwie minuty.
Stefcia i Alice weszły do Liama,
a mężczyźni skierowali się na kanapy.
- On ma ciepłe
ręce i znów poruszył palcami – powiedziała do Alice.
-
Mama jutro leci do Szwecji, a my musimy jechać do Pineto i spakować
rzeczy mego brata.
- To znaczy, że nikogo nie będzie przy
Liamie? Nawet nie chcę o tym myśleć!
- Będzie ojciec.
Może przyjedzie Barbro, bo jest teraz w Mediolanie. Szykuje swoje
modelki do jakiegoś pokazu. Ona jest zawsze taka zajęta...
- Z tym wyjazdem to nam zejdzie cały dzień – westchnęła smutnie
Stefcia.
- No i dobrze. Trochę się rozerwiesz. Pooddychasz
morskim powietrzem.
- Będę się rozrywać, jak już Liam
stanie na nogi. Na razie nie chcę go zostawiać. Sama spakujesz jego
rzeczy. Z tego co wiem, nie miał ich dużo.
Wszedł ojciec
Liama.
- Idźcie do tych panów. Chcą z wami porozmawiać. A
ja chwilę też porozmawiam z synem.
- Propozycja jest taka
– powiedział bez wstępów Orvor. - Zabiorę was dziś do Pineto,
a jutro po południu odwiozę do Rzymu. Ranki naprawdę mam bardzo
zajęte.
- Dla mnie może być – zgodziła się
natychmiast Alice.
- No nie wiem – bąknęła niepewnie
Stefcia.
- Mam tu jeszcze coś do załatwienia, więc
moglibyśmy wyjechać około osiemnastej. Chyba starczy ci czasu, by
się nacieszyć narzeczonym – uśmiechnął się do Stefci
przymilnie.
Obgadali sprawę do końca, Stefcia czuła się
przymuszona do zaakceptowania planu.
- To teraz idziemy coś
zjeść, a potem wrócisz do Liama – zadecydował Edward. - Może
pani posiedzieć z bratem? - zapytał Alicję. - Obiecuję, że to
długo nie potrwa.
- Alice, bez pani – powiedziała
Alice.
- Dziękuję, miło mi.
Stefcia poczuła
autentyczny głód. Najchętniej zjadłaby babciną zupę. Włoskie
jedzenie zupełnie jej nie smakowało. Na szczęście było risotto z
mięsem z kurczaka, „prawie nietłuste”, jak orzekł Bela
zaglądając w talerz bratanicy. Obaj panowie jedli ryby.
Tego dnia Stefcia zaczęła czytać Liamowi „Pana Tadeusza”. Po
polsku. Książeczka miała drobny druk i mały format. Całkiem
wygodnie trzymało się ją jedną ręką. Drugą ciągle dotykała
Liama. I tak było dobrze. Około szesnastej Edward przyniósł jej
cappuccino. Stefcia wiedziała, że musiał je zamówić specjalnie
dla niej, choć to było niezręczne, bo o tej porze podawano
zazwyczaj ciemną kawę.
- Tato, nawet nie mam ze sobą
żadnej odpowiedniej torebeczki na zabranie kilku rzeczy do Pineto.
- A co ty tam chcesz ze sobą brać?
- A choćby bieliznę
i kapcie.
- To może uda mi się kupić coś po drodze. A
Bela już kupił „Trędowatą” i nawet „Ordynata
Michorowskiego” w komplecie. Już rozmawialiśmy z babcią, bo ta
wiadomość o poprawie zdrowia nie mogła czekać. Babcia się
ogromnie ucieszyła. Ogromnie. A ja za dwa dni wracam do Polski. Co o
tym sądzisz?
- Wiem, że musisz, ale będzie mi ciebie
bardzo brakować.
- Bela już sobie nakupił notatników i
długopisów, chyba szykuje się do pisania. Ale gdzieś na
starociach wypatrzył maszynę do pisania, jakieś zgrabne maleństwo
i przez kilka dni będzie zbijać cenę, jestem przekonany, że i tak
kupi, tylko nie od razu. W tym antykwariacie odkrył jakieś cenne -
według niego - materiały i już w nich ugrzązł. Przynajmniej nie
będzie się nudził po moim wyjeździe. Ja jednak martwię się o
ciebie. Nie jestem przekonany do Rybbungów. A w szczególności do
szanownej mamusi. Jej jakoś źle z oczu patrzy. W szczególności,
gdy ma spojrzenie skierowane na nas. Uważaj na nią. To nie jest
poczciwa, dobra mamuśka, a jakaś przebiegła i chytra sztuka. A ta
ich Barbro wdała się w matkę.
- Nie martw się tatku. Ona
jutro wyjeżdża do Göteborgu
.
- No i całe szczęście.
- Ale wróci.
-
Przecież nie życzę jej śmierci! Chcę tylko, abyś ty miała
spokój. Ojciec to dobroci człowiek. A ile ona będzie w tej
Szwecji?
- Nie pytałam.
- To ja już idę. Babcia
ciebie pozdrawia i całuje. Pani Maria także przesyła pozdrowienia.
O torebeczce, takiej zakupowej, pamiętam. Zajrzę do kilku butików
po drodze. A może coś ci trzeba kupić? Powiedz, co by ci się
przydało, a ja tylko popatrzę.
- Ze dwie zwykłe
podkoszulki. Takie T-shirty. Białe albo niebieskie, wiesz, do
dżinsów. Za mało ubrań wzięłam.
- Dobra, w porządku.
Na rzymskiej starówce, w tych eleganckich butikach, wszystko jest
bajecznie drogie. A dwie przecznice dalej są całkiem ludzkie ceny.
To ja idę, a ty pilnuj godziny, bo jesteś umówiona, a pewnie
zechcesz jeszcze wziąć prysznic i coś zjeść. A może ci coś
zamówić na określoną godzinę?
- Nie, tatku. Pewnie
zatrzymamy się gdzieś po drodze na jakąś przekąskę. A ja i tak
chcę tylko zupę. Jeśli u Liama będzie taka możliwość, to
ugotuję tam polską zupę.
- Jaką?
- Krupnik, aż
gęsty od warzyw.
- Trzymaj się, maleńka – Edward
pochylił się i cmoknął córkę w czoło. - A ty, Liam, zdrowiej i
nie strasz nas więcej kryzysami. - Już wychodził, ale cofnął się
od drzwi: - Przecież ty nie umiesz gotować!?
- Tatko!
Została sama z Liamem. Pielęgniarka za zasłoną szeleściła
gazetą. Pewnie się nudziła.
Stefcia czytała Liamowi
„Pana Tadeusza”. Po polsku. Tu, na obczyźnie, te wszystkie
piękne rymy, słowa pełne miłości do ojczyzny, brzmiały zupełnie
inaczej. Jakoś tak... słodziej. Czytała i od czasu do czasu
usiłowała wytłumaczyć jakiś fragment po angielsku, jakby była
przekonana, że on ją słyszy i rozumie. Gdy przyszła pani Kaisa
Rybbing Stefcia pożegnała się z Liamem i pospiesznie wróciła do
hotelu. Żaden z panów po nią nie przyszedł, co od nowa ją
zabolało. Miała nawet wygarnąć obu panom co o tym myśli, lecz
ojciec zaskoczył ją informacją, że dzwonił Kamil Krawiec.
- Chce się z tobą spotkać, ale powiedziałem, że dziś
wyjeżdżasz do Pineto i wracasz jutro po południu. A on pojutrze
jedzie do Wenecji. Razem z tym swoim... kolesiem. Chcą cię zabrać
ze sobą.
- Nie mam mowy! Żadna tam Wenecja. Ja mam tu
chorego Liama i nigdzie nie będę jeździć. A poza tym, według
mego rozeznania, to jest ponad pięćset kilometrów. Ty wiesz, ile
to godzin jazdy?
- No wiem. Dlatego wyjazd jest o czwartej
rano, a powrót całkiem w nocy.
- Jak ty to sobie
wyobrażasz? I czym oni jadą?
- Autokarem albo busem, nie
wiem dobrze.
- Nie, nie ma mowy. Nigdzie nie jadę.
- Pojedziesz – wtrącił się Bela kładąc jej rękę na ramieniu.
- Ty nie jesteś tu za karę. Nie odprawiasz żadnej pokuty. Liam ma
także rodzinę. Oni są przy łóżku Liama nie więcej niż dwie
godziny dziennie, jeśli razem zsumujesz ich obecność. A ty tam
każdego dnia pielęgnujesz Liama przez osiem, a nawet dziesięć
godzin dziennie. Rybbingowie muszą się obudzić. W pierwszej
kolejności to jest ich syn. A dla ciebie to jest narzeczony. Może
tylko narzeczony, a może aż narzeczony. Nie będę w to wnikał. A
do Wenecji pojedziesz. Osobiście sfinansuję ten wyjazd, tak
obiecałem Kamilowi. Odprowadzę ciebie w umówione miejsce. Koniec
dyskusji.
- Stryjku! - Stefcia była ogromnie oburzona.
- Ojciec ci kupił jakieś koszulki... Zobacz tam.
I tyle
było z jej buntu.
c.d.n.
fot. z internetu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz