STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska
Cz.41. Koniec września 1975 r.
Wierzbina. Nudny dzień.
Stefcia zniosła swój neseser
na dół – lekki był: kilka ciuszków i bielizna. Koszula nocna,
kapcie, zapasowe buty-czółenka, trochę kosmetyków. Dokumenty
(łącznie z tłumaczeniami) i pieniądze miała w torebce. Źle się
czuła, bo na tydzień przed czasem dostała miesiączkę i to
wyjątkowo bolesną. W ostatniej chwili założyła na szyję
szmaragdy. Udało się jej spleść włosy tak, jak nauczył ją
Kamil. Dobrze wyglądała, tyle, że była zbyt blada. Chwilę
zastanawiała się nad kapeluszem. To Kamil powiedział, że ma
wyglądać rewelacyjnie. Jeśli to jest rewelacyjnie... Nie, nic
więcej nie mogła zrobić. Zatem kapelusz.
- Jak wyglądam?
- zapytała babcię, która krzątała się przy kawie i śniadaniu.
Babcia przyjrzała się jej krytycznie.
- W
porządku. Ale musisz coś zjeść. Wczoraj nie tknęłaś kolacji.
Nie możesz o pustym żołądku. Edzio już zjadł. Siadaj. A ja idę
rzucić okiem na twój pokój, bo może coś zapomniałaś.
- Zdjęłam pościel do prania, bo w nocy poplamiłam..,
-
Dobrze. Zajmę się tym później. A... jak się czujesz?
-
Chyba kiepsko, ale będzie lepiej. To przez tę miesiączkę. Ta
wiadomość... To rozwaliło mnie od środka. Ale mam tabletki od
doktora i swoją pabialginę. Będzie dobrze.
Na piętrze
pani Stefania wyjęła z szafy czarną sukienkę wnuczki i starannie
ją złożyła. Po zastanowieniu odszukała stosowny do niej żakiecik
– też czarny. Spakowała to razem i zaniosła do pokoju syna.
Edwarda nie było, czyli był przy samochodzie. Okrywając pakuneczek
połą swetra przemknęła do niego do garażu. Dopiero zaczynało
się rozwidniać. Poranek był chłodny.
- Dla Stefci.
Schowaj w swoim bagażu, ale jej nic nie mów.
- Jasne.
Gdy odjeżdżali przykazywała im jeszcze, by dzwonili do niej,
gdy tylko będą mieli jakieś wieści o Liamie. Za kierownicą
siedział Edward. Stefcia usiadła z tyłu. Według planu pojechali
pod dom Beli, zabrać jego i Huberta, który miał wrócić do domu
jako kierowca. Edward nie chciał zostawiać auta na postoju, bo w
sumie nikt nie wiedział, kiedy ten powrót nastąpi.
Później
pani Stefania zajęła się porządkowaniem kuchni, salonu, pokoju
syna i Stefci. A wszystko jak najciszej, bo pani Maria i Piotrek
jeszcze spali. Odkurzaczem przejedzie się później, gdy ta dwójka
już wstanie. Teraz podlała kwiaty doniczkowe i otuliwszy się
grubym szalem wyszła na werandę. Dzień wstawał słoneczny,
pogodny. Siedziała prawie bezmyślnie, bo czemuś nie mogła się
nawet modlić. Pamiętał, że ma ktoś przyjechać z przesyłką od
Liama, ale nie snuła domysłów na temat zawartości. Miała
nadzieję, że jej ukochana trójka doleci bezpiecznie do Rzymu.
Wiedziała, że Liam budował hotel w Pineto. Kiedyś razem z synem
sprawdziła na mapie gdzie to Pineto jest. Wiedziała, że droga z
Rzymu do tego miasteczka zajmie od dwóch do trzech godzin. Ale teraz
Liam był w klinice w Rzymie. Podobno w najlepszej. Kto to jednak
może wiedzieć? Zapewne w Pineto nie było szpitala... Zapewne
przewieziono Liama helikopterem... Jak się on dziś czuje? Miał
mieszkać w jakimś hoteliku w tym Pineto. Nie, to nie hotelik, a
pensjonat. Szperała w pamięci... co jeszcze wiedziała? Po co mu
całe piętro pensjonatu? - zapytała wtedy Stefcię. Bo i wspólnik
Liama też tam mieszkał, ten, który teraz miał wakacje. Zapewne
powiadomili go już o wypadku i do tej pory zdążył przyjechać.
Przecież ktoś cały czas musi się zajmować budową. Nie mogła
sobie przypomnieć nazwiska tego wspólnika, ani nawet imienia.
Natomiast włoski kierownik budowy brzmiał jakoś znajomo, jakby z
polska, jego od razu zapamiętała: Allesandro Angeli. Jakoś tak,
albo bardzo podobnie. Lindell – przypomniała sobie nazwisko
wspólnika, na zasadzie skojarzenia z powszechnie znaną „Anią z
Zielonego Wzgórza”. Ale imię? Pamiętała tylko, że „trzeszczało
w zębach”. Zrobiło się jej chłodno. Rozejrzała się po
ogrodzie. O, to z całą pewnością nie był dzień na podziwianie
przyrody. Zresztą zieloność ogrodu już z wolna przygasała.
Trawniki nie lśniły szmaragdem jak to bywa wiosną. A zamiast
śpiewających małych ptaszków zbyt często krakały wrony. Edzio
mówił, że w jakimś PGR-ze wyłożono dla wron zatrute jaja i to
skutecznie podziałało na ich populację. Jednak wron wciąż było
dużo. Czy nadal wykładano takie jaja? Westchnęła ciężko. Jest
starą, zmęczoną kobietą. I choć nadal nie boi się pracy, to
jednak takie przeżycia jak te, które dotykały Stefcię –
dotykały także ją i przyczyniały się do psychicznego zmęczenia.
Jakże bardzo pragnęła spokoju! Zwykłego spokoju. Bez tego
miotania się od przykrości do przykrości, Chciałaby powiedzieć –
co to mnie obchodzi! Ale nie mogła. To wszystko dotykało ją do
żywego! Miała więcej wnuczek i wnuków, kochała je wszystkie. Na
szczęście żadne z nich nie cierpiało. Jednak Stefcia...? O, jakże
bolało ją serce. Biedne dziecko. Ciężko zdobywa tę swoją
dorosłość. Już kiedyś zastanawiała się wraz z Edziem, co za
klątwa dotyka jej Stefcię. Zamiast tych wszystkich prezentów od
Liama sto razy lepszy by był zwyczajny spokój. Nawet nudny, ale
spokój. No nic, chyba już pora obudzić Piotrusia. Podniosła się
z fotelika. Zobaczyła, że do domu zbliża się Smulczyński.
Ukłonił się jej z daleka, a kiedy był całkiem blisko,
powiedział, że ich stary, emerytowany proboszcz jest umierający.
- O mój Boże – westchnęła. _ co się stało?
-
Starość. Ma już osiemdziesiąt dziewięć lat.
- A skąd
pan wie, że umierający?
- Od sąsiadki. Jej wnuk jest
ministrantem. Na wczorajszej wieczornej mszy modlono się w intencji
proboszczulka... Taki dobry, spokojny człowiek... I tyle dobrego
zrobił dla parafii... Tak ciężko kiedyś walczył o remont
kościoła. I dopiął swego.
- Tak... To nawet nie są
takie odległe czasy... Hm... Całe nasze życie to droga do
Piotrowej bramy... O ile zostaniemy tam wpuszczeni. Może zrobię
kawy, co?
Smulczyński zastanawiał się przez chwilę.
- A pani Tereska już jest?
- Nie, jeszcze nie ma.
- To idę do pani na chwilę...
Zrobiła dwie kawy
zaparzone w szklance, a dla Piotrka kakao. Nie miała ciasta, wczoraj
zostało zjedzone do ostatniego okruszka. Zaraz będzie musiała coś
upiec, najlepiej murzynka, bo prosty i szybki, a może będzie
musiała poczęstować południowego gościa... Rozmawiając ze
Smulczyńskim robiła kanapki dla wnuka, a i przed mężczyzną
położyła kilka na talerzyku. „Je, aż mu się uszy trzęsą” -
zapewne znów bez śniadania...
Zapomniałem wczoraj kupić chleba - przyznał się mężczyzna. - Czasem mi się tak zdarza...
- I nie idzie pan rano kupić? Przecież sklepy są od szóstej...
- A jakoś nie.
- I co? Na głodno aż do obiadu? To sił do pracy panu zabraknie.
- Stosuje trzy łyżeczki cukru.
- Co to znaczy?
- Biorę łyżeczkę cukru i popijam letnią wodą. Potem następną i następną. Trzy mi wystarczają.
- Typowy mężczyzna – popatrzyła na niego ze zgrozą w oczach. I dorobiła więcej kanapek.
Nie musiała budzić Piotrka, wstał „sam z siebie” - słyszała szum wody w łazience i jakieś głośne szurania. Chwilę później młody zbiegł na dół już z torbą z książkami. Przecedziła mu kakao przez sitko, bo nie lubił kożuchów. Koło talerza z kanapkami położyła zawinięte w folię kanapki do szkoły.
- Jakieś nowiny, babciu? - zapytał po grzecznym „dzień dobry”.
- Nie, nie było żadnych wiadomości. Na razie bez zmian.
- O której może być telefon?
- Myślę, że dopiero po piętnastej. Samolot ma międzylądowanie w Paryżu, więc to trochę potrwa.
- Boisz się?
- Nie, Piotrusiu – pogładziła wnuka po włosach, choć wiedziała, że on tego nie lubi. - Jestem dobrej myśli. Trzeba ufać Panu Bogu.
- Ja dziś wracam o wpół do drugiej. Jak bym się trochę zagadał z kolegami to nie bądź na mnie złą.
- Oby to nie było zbyt długie „zagadanie się”. Pamiętałeś o stroju na WF?
- Tak. Mam wszystko.
Babcia Stefania usiadła na swoim miejscu przy stole. Obaj mężczyźni bez pośpiechu kończyli śniadanie. Ona piła kawę i też jadła – pół kromki chleba ze szwedzkim masłem. Lubiła smak tego masła i nie chciała go psuć żadnym tam obłożeniem. Ogarniała myślą, co ma w pierwszej kolejności do zrobienia – kupić chleb i mleko. I to zaraz po wyjściu Piotrusia do szkoły, bo później robienie ciasta i czekanie na tego nieznanego gościa. I na telefon od swoich. Tomek też by mógł zadzwonić. Zawsze była głodna wiadomości od najmłodszego syna. Ale o tej porze nie zadzwoni – jest w pracy, w przychodni. Sama do niego przekręci pod wieczór. Może jeszcze kupi jakąś gazetę i zapałki?
- To ja już lecę, babciu. Jak potrzebujesz jakieś zakupy, to spisz na kartce i postaram się po lekcjach kupić. Do widzenia – mówi szybko, ale naczynia po swoim śniadaniu zdążył odnieść do zlewu.
- Ja też już pójdę. Bardzo dziękuję za śniadanie.
- Panie Władeczku, na obiad proszę jak zawsze i od razu mówię, by po pracy też pan zaszedł, bo może nie zauważę, jak pan będzie wychodzić, a mam dla pana zadanie.
- Coś się stało?
- Nic ważnego. Tylko zamek w drzwiach do piwnicy nie chce się gładko otwierać.
- To może ja od razu...
- Nie, nie. Po pracy. A teraz, póki pani Maria śpi – ja też wychodzę.
Po podwórku już się kręcili obcy – sklepikarze kupujący zieleninę do swoich sklepików. Ostatnio Edward zabronił im wjazdu na podwórko, więc ustawiali się w rządku na ulicy. Dla Teresy to był najtrudniejszy moment dnia. Wydawała towar, pracownicy ładowali go na taczki i odwozili do samochodów. Teresa biegała tam i sam z notatnikiem w ręku, zapisywała, czasem kazała swemu pracownikowi coś dowieźć, a potem podstawiała notes odbiorcy do podpisu i wyrywała dla niego kopię zapisu. Irytowała się, gdy ktoś chciał tylko jedną skrzynkę „drobiazgu” ( pięć kilogramów marchwi, kilogram pietruszki, po dziesięć pęczków różnej zieleniny i skrzynkę kapusty), ale było tak całkiem często. Druga fala odbiorców pojawiała się już po piętnastej, byli to ci, którzy mieli daleko, a chcieli mieć towar na wczesny ranek. Teraz mieli czas i zdarzało się, że marudzili nad jakością towaru. Teresa znów była cała w nerwach, bo przecież wszystko było świeże! Rozliczenie robiła raz w tygodniu, w sobotę i oczekiwała, że w poniedziałek dostanie pieniądze, ale od czasu do czasu ktoś zawalał sprawę. Ostatnio się zbuntowała – będą pieniądze – będzie świeży towar. Edward szedł ludziom bardziej na rękę, jednak on rzadko wydawał warzywa. Gdy były jakieś popularne imieniny zamawiano także kwiaty, ale to było wielkie rozdrobnienie, Teresa nie lubiła sprzedawać po kilka róż, goździków, frezji lub gerber. Kwiaty były na giełdę. W końcu ustąpiła na tyle, że zawsze u niej można było kupić goździki. Sprzedawał wtedy wiązanki nawet pojedynczym osobom – pięć goździków, gałązka paprotki, wstążeczka i lśniący, przezroczysty celofan. Marszczyła czoło, gdy przychodziło dziecko i prosiło o jednego goździka „bez przybrania”. Choć była wredna – wiele razy dawała je smarkaterii bez pieniędzy. Babcia Stefania o tym wiedziała...
Wróciła z zakupów (chleb dla Smulczyńskiego!), pomyła naczynia po śniadaniu, zrobiła ciasto i wstawiła je do piekarnika. Usłyszała, że pani Maria już się krząta u siebie, więc znów zrobiła kawę i położyła na stole produkty potrzebne do śniadania. Pani Maria raz jadła ledwie pół kromki, innym razem dwie, albo też czasem dwie bułeczki, to znów tulko skubnęła trochę ciasta. Dziś ciasta jeszcze nie było, chociaż po kuchni już się unosił miły, kakaowy zapach.
- Będę zaraz odkurzać mieszkanie, to i pani pokój też bym odkurzyła, jeśli można.
Odkurzyła cały dom, gdzie było można to zmyła podłogi, zdjęła bieliznę pościelową z łóżka Edwarda i namoczyła pranie. Nuda. Zwyczajne codzienne czynności. Jutro niech Smulczyński zabije jedną kaczkę, a ona ugotuje czerninę – już planowała dzień następny. Ani Stefcia, ani Piotrek czernili nie jadali. Edzio jadł wszystko – bez grymasów. Tak samo Bela. A Tomek? Nie pamiętała... Nie lubił miętowej herbaty... I zupy pomidorowej z ryżem.
Do kuchni zajrzała Tereska, zapytała, jakie warzywa dziś będą potrzebne. Szczaw bardzo ładnie „odbił”, więc ona poleca, bo to już ostatni tego roku. Czy kwiaty też babci przynieść? Są pierwsze chryzantemy i resztka frezji. I trochę róż. Jutro jedzie na giełdę z różami, więc tych najładniejszych nie da. Zabiera też te z Karolinki. Już kazała je ściąć. Wojtek będzie za kierownicą, bo na Edzia to już całkiem nie można liczyć.
- Przecież wiesz, że musiał jechać do Włoch – przerwała monolog babcia.
- Włochy, Włochy – powiedziała lekceważąco Teresa, unosząc obie ręce do góry i tym gestem podkreśliła swoją dezaprobatę. - Dobrze, że akurat Wojtek może jechać.
Nie zapytała o zdrowie Liama, chociaż wiedziała o wypadku. Cała Tereska.
Ciasto się nie udało. Tak ładnie wyrosło, a gdy wyjęła z piekarnika – po chwili zapadło się na środku – zakalec! Zrobić następne, czy wysłać Smulczyńskiego do cukierni? Nie ma co myśleć – znów wyjmowała z szafki konieczne produkty – zrobi keks. Ale dlaczego z tego murzynka wyszedł zakalec? Telefon. Odebrała szybko.
- Jest Piotruś? - pytał dziadek z Karolinki.
- W szkole.
- To dobrze. Mam szczeniaka. Cały czarny, tak jak Piotrek chciał.
- O, to się nasz wnusio ucieszy!
- Edka chyba nie ma...?
- Nie ma. Pojechał do Włoch.
- Jakoś dostarczę psiaka, może ktoś od nas będzie jechał do Wierzbiny. Jak nie dziś, to jutro.
- Mogę wysłać Huberta, gdy wróci z Warszawy.
- Dobry pomysł.
- A co u was słychać?
- Wszystko w porządku. Róże uszykowane, może Terasa przyjeżdżać. W zasadzie mogę podać pieska przez Teresę.
- Lepiej nie. Wiesz, jaka ona jest.
- Ano wiem. A co u ciebie? No i co z Liamem?
- Wczoraj się pogorszyło. Oni dziś polecieli do Rzymu, więc teraz czekam na telefon.
- Będzie dobrze. A jak ty się czujesz?
- Już dobrze.
- A było źle?
- Od czasu do czasu boli mnie głowa. Wczoraj bolała wyjątkowo mocno.
- Za dużo myślisz. I nie przemęczaj się . Zwolnij obroty. Nie wszystkiego musisz robić sama. I nie musisz się wszystkim przejmować.
- Pozdrów Helenkę. Zdrówka wam życzę.
Pożegnali się. „Nie musisz wszystkiego robić sama”? Nikogo innego nie ma! Przez szybkę w drzwiczkach kuchenki sprawdziła, jak rośnie ciasto – chyba dobrze. Chodziła po domu i wietrzyła kolejne pokoje. U Piotrusia zostawiła otwarte okno aż do jego powrotu. Dzień nadal był rześki, pachnący już jesienią. Przysiadła na werandzie. Jeszcze dziesięć minut, a ciasto powinno być gotowe... Nudny dzień przeznaczony na czekanie... Oby na końcu były dobre wiadomości...
- Pani Stefanio, wychodzę na spacer!
- Powodzenia!
- Może coś trzeba kupić?
- Nie, nie trzeba.
- Wrócę gdzieś za dwie godziny, jak zwykle.
Później pani Stefania wyjęła keks z piekarnika i bardzo ostrożnie postawiła go na blacie. Jeśli i ten opadnie... Ale nie opadł. Gdy nieco wystygł wyjęła go na specjalny długi talerz, a po lekkim przestudzeniu bardzo cienką stróżką zrobiła trochę czekoladowych kresek – tak dla ozdoby. Oczekiwanie na obcego gościa przeciągało się. Powinna zrobić pranie, ale nie chciała tego teraz zaczynać. Najpierw gość. Później obiad i jednocześnie pranie. A następnie znów czekanie. Usiadła przy stole w kuchni i przeglądała gazetę. W zasadzie czytała same nagłówki. Pożary w Warszawie... Mój Boże! Spłonął niedawno dom towarowy, a trzy dni później asfaltowa jezdnia na moście. Podpalenia? Bardzo możliwe... Cały czas są polityczne tarcia. A wytyczne na VII Zjazd PZPR i tak ważniejsze od pożarów – ma być zmiana w konstytucji... Co ją to wszystko obchodziło? Nic a nic! Ale Edzio w cichości czterech ścian narzekał na podatek od szklarni, który musiał w tym roku zapłacić. Duży dodatkowy podatek.... Bał się, że za to nowe auto też będzie musiał zapłacić jakieś extra pieniądze – niby za wzbogacenie się, bo władza rzekomo chciała zwiększyć świadczenia socjalne dla ludności... Jakoś nikomu się jednak nie polepszało. Na co te pieniądze poszły? Bo jednak nie do szarego, przeciętnego Kowalskiego.
Spojrzała na zegar – dochodziła jedenasta. To teraz tamten pan może być w każdej chwili. I był – dwadzieścia minut później, wjechał na podwórko i zatrzymał się bardzo blisko ścieżki do domu. Pani Stefania wyszła mu naprzeciw.
- Czekałam na pana – powiedziała, podając nieznajomemu rękę. Na samochodzie były znaki dyplomatyczne. Patrzyła ciekawie na obcego – mógł mieć niespełna pięćdziesiąt lat. Wyglądał na Włocha – ciemne włosy, brązowe oczy, lekko oliwkowa cera. Szczupły, średniego wzrostu.
- Czyli dobrze trafiłem. Pani Stefania Żak? - mówił z obcym akcentem. Włoskim?
- Tak. Jestem babcią młodej Stefanii Żak, która dziś pojechała do Włoch do Liama Rybbinga – powiedziała to wszystko po to, aby nieznajomy upewnił się, że trafił we właściwe miejsce. - Zapraszam do środka.
- Może najpierw bagaż.
Wyjął z bagażnika duży neseser oraz znacznie od niego mniejszą skórzaną walizkę. Jak się później okazało walizka była metalowa, a skóra stanowiła tylko jej opakowanie.
- Wypije pan kawę albo herbatę? - zapytała gospodyni.
- Tak, ale najpierw załatwmy sprawę przesyłek. Ta duża, chociaż ciężka, jest mało ważna. Natomiast druga... - położył ją na stole w salonie i zaczął rozpinać pokrowiec, a następnie kluczykiem otworzył metalowe zamki. Wreszcie uniósł wieko.
Pani Stefania jęknęła i osunęła się na fotel.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz