niedziela, 2 kwietnia 2023

STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.11


 STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz. 11. - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 11.

Stefcia do pracy wróciła dopiero w drugiej połowie sierpnia. Miała mnóstwo papierkowych zaległości, choć Mariola starała się chociaż z grubsza nadgonić pracę swojej szefowej. Tak, Stefania była teraz szefową dla czterech pań, a jedną z nich była Mariola. Bardzo oddana Stefci. Była jak mały psiaczek przy niej, starała się ze wszystkich sił! Powiedziała, że od października idzie na kurs przygotowawczy na studia, a później będzie studiować handel zagraniczny, o ile tylko wszystko pójdzie zgodnie z planem. To była zupełnie inna Mariola!
W domu Piotrek bardzo przeżywał śmierć Tajkiego, aż żal było na chłopaka patrzeć. Powiedział, że za jakiś czas, gdy przejdzie największy ból, poszuka sobie psa w schronisku dla zwierząt. Tymczasem babcia bała się włamania, a Edward na wszelki wypadek milczał. W prywatnej rozmowie poprosił szefa milicji, aby częściej patrolowano tę część Wierzbiny. Jednakże obaj wiedzieli, że bliskość parku zapewnia ewentualnym sprawcom łatwą ucieczkę. Edward jakoś nie bał się włamania do domu, bo chroniły go dobre zamki i kraty w oknach, bardziej chodziło mu o uprawy. Był pewny, że ktoś chce się na nim za coś odegrać. Analizował swoje postępowanie i szukał jakiegoś motywu, chwilowo nic nie znajdował. Przede wszystkim nie zwalniał ludzi z pracy, w ogóle szanował swoich pracowników. Czy rzeczywiście ktoś miał na niego złość? Chciał go nastraszyć? Lecz cóż był winny pies? A może pod bokiem rosła konkurencja, o której jeszcze nie wiedział? Może też ktoś z jakiegoś powodu chciał go zastraszyć, a nawet doprowadzić do bankructwa? Coś musiało być na rzeczy, bo zaatakowała go skarbówka i ponad tydzień grzebano mu w dokumentach. Czepiano się byle bzdur, traktowano go nie tylko surowo, ale i z wrogością.
Bela zatelefonował do Stefci i poprosił, aby na najbliższy weekend nie przyjeżdżała do domu, bo on, babcia i Edward przyjadą do niej w niedzielny poranek.
- To się dobrze składa, stryju, bo ma mnie odwiedzić kolega i też prosił, abym była w Krakowie. Podobno ma jakiś „samochodowy” interes.
- Znam tego kolegę?
- To Grześ Wiśniewski, dzięki któremu pracuję w banku.
- Zatem czekaj na nas w niedzielę rano. Nic dla nas nie szykuj, bo o to już zadba babcia i Basia.
- Super i do niedzieli, stryjku.
Stefcia chciała jak najszybciej zakończyć rozmowę, aby nie wyciekło za dużo informacji.
Po powrocie z Wierzbiny i od stryja Tomka sprzątanie swego mieszkanka zaczęła od lodówki i od wyrzucania śmieci. Na meblach leżała już gruba warstwa kurzu, gdy się z tym uporała – znów mogła przyjmować gości. Ucieszyła się z zapowiedzi stryja Beli.
Paweł się nie pokazywał ani nie dzwonił. Z tym troszkę trudniej było przejść do porządku dziennego. W piątek po pracy pojechała na jego budowę, popatrzyła nie wychodząc z samochodu – jakoś Pawła nie było widać. Prawdę powiedziawszy było jej przykro. Nawet nie miała jego numeru telefonu... „No i dobrze, niech nie myśli, że za nim latam”. Wzięła z banku trochę papierów, ma co robić, nie musi myśleć o Pawle. A on nawet nie odwiózł jej skrzynek... Czort brał skrzynki, ale co z nim się dzieje?
Była bardzo ciekawa, co za interes ma Grzesiek. „Samochodowy? O co może tu chodzić?”.
W zasadzie chciała trochę pomieszkać u siebie, a w sobotę odwiedzić Kamila, aby ten dokonał czarów nad jej włosami. Co bardzo chętnie uczynił, informując przy okazji, że Marek jest znów w Polsce. „A niech sobie będzie” - butnie przemknęło przez myśl Stefci. W zasadzie już dobrze nie pamiętała, dlaczego doszło do spięcia. Co on takiego powiedział? I co zrobił?
Goście z Wierzbiny – babcia, Bela, Piotrek i Hubert (ojciec jednak nie przyjechał) - byli tuż po ósmej rano. Wnieśli liczne torby i skrzynkę z owocami. Babcia zarządziła wspólne wyjście na mszę św. do Kościoła Mariackiego – bardzo jej na tym zależało. Kolejka ustawiła się do toalety, a później zaraz wyszli z domu. Po powrocie już mogli się „gościować”. Kawa plus ciasto z Wierzbiny i opowiadanie o nowinkach. Stefcia zdenerwowała się wiadomością o skarbówce.
- Kazali Edziowi niemal natychmiast dostarczyć dokumenty, a teraz wzywają go co chwila na jakieś dodatkowe wyjaśnienia. On się tak denerwuje! - biadoliła babcia.
- Wszystkie dokumenty ma w porządku. Osobiście tego dopilnowałam, sprawdzając każdy świstek już po wpisie taty. Nie będą mieli do czego się przyczepić – oświadczyła Stefcia.
- Jak się chce psa uderzyć to i kij się znajdzie – filozoficznie zawyrokował Bela.
- Nic tacie nie mogą zrobić. Nie robił żadnych przekrętów – dodał Piotr.
- Czepiają się, bo to lubią, a może nawet taki mają prikaz – ze smutkiem zauważył Hubert.
- Zapowiedzieli się mu z kontrolą ze Zjednoczenia. To znaczy Edek dostał cynk – westchnął smutnie Bela.
- O co w tym wszystkim chodzi? - zapytała Stefcia.
- Ktoś chce go wykopać ze stanowiska prezesa, a przy okazji jeszcze szukają na niego haka miejscowi. Ktoś chce mu świnię podłożyć. - Mruknął Bela zapalając cygaro.
- Za długo był spokój – zauważył Hubert. Napił się gorącej kawy i odstawił filiżankę.
- A stryj może domyśla się, kto to pod tatą kopie dołki?
- Edek szuka między wrogami. A ja mu mówię, by dobrze się przyjrzał przyjaciołom.
- I ja tak myślę – potwierdziła babcia. - Najwięcej świństw od nich wychodzi, bo to nie są prawdziwi przyjaciele, a tylko takich udają. Ale Edzio jest zbyt dobroduszny i nikogo nie podejrzewa.
- A tato już od września miał całe badylarstwo przekazać na mnie. Teraz to wszystko się zatrzymało aż do skończenia kontroli – odezwał się Piotr.
- Nasza zamożność kłuje ludzkie oczy. Przyjaciół zamienia we wrogów. I tak późno się do tych czystek zabrali. - Babcia poprawiła się na krześle i sięgnęła po następny kawałek ciasta.
- A tato ma zamiar coś robić, jakoś przeciwdziałać, no nie wiem...?
- Tu się nic nie da zrobić. Dokumenty są w porządku. Nikt go na szwindlu nie przyłapał. I, co najważniejsze, nie zatrudniał nikogo na czarno – Bela zakołysał głową.
- A dlaczego nie wzięliście taty ze sobą? - dociekała Stefcia.
- Powiedział, że chce się wyspać, że weźmie tabletki nasenne i będzie wypoczywał. Może nie chciał od nowa wałkować tego tematu.
- A ci ze Zjednoczenia to co będą kontrolować?
- Zapewne wszystko po kolei. Księgowość, zamówienia, płace, gospodarkę taborem i maszynami. Wszystko, co im tylko przyjdzie do głowy. Aż znajdą owego haka na Edka. W tak dużym zakładzie nie uniknie się błędów. Rzecz w tym, jakiego rodzaju to błędy i na ile odpowiada za nie stryjko – odezwał się milczący dotąd Hubert.
- Nie martw się, Stefciu. Już uruchomiłem swoje kontakty – dodał Bela. - Masz może jakiś koniaczek? Bo zapomniałem swojej piersióweczki... W drodze powrotnej za kierownicą ma być Piotrek, tak Piotruś?
- Tak.
- Ja też nie będę pił. Tak do towarzystwa Piotrkowi i na wszelki wypadek – ochotniczo dorzucił Hubert.
- Zobaczmy, co tu się ukrywa – Stefcia otworzyła barek.
Stryj sam wybrał sobie butelkę czystej wódki, a babcia zaakceptowała nalewkę z malin, jeszcze ubiegłoroczną. Stefcia podała talerzyk wędlin i małosolne ogóreczki z Wierzbiny. Przy wódeczce rozmawiali jeszcze dobrą godzinę, gdybając, smucąc się, ale nikt tu już prochu nie wymyślił.
- Co będzie, jeśli tatę zwolnią z prezesostwa? - zapytała Stefcia podnosząc się z krzesła. Była już najwyższa pora zająć się obiadem, obrać ziemniaki i zrobić surówkę. Zupa była w słoikach, a mięso w plastikowym pojemniku.
- Nic nie będzie. Najwyżej dalej będzie badylarzem, a może znajdzie sobie jakąś inną pracę. Dla niego to nie jest koniec świata. Tyle, że emocjonalnie jest związany ze spółdzielnią i nie chciałby, aby jakiś ktoś nowy, z całą pewnością życiowa niedojda, nie schrzanił tego wszystkiego, co Edek osiągnął.
- Edzio najbardziej będzie się martwi o ludzi. Przecież wiecie, jaki on jest. Nawet koło żebraka nie przejdzie obojętnie – dorzuciła babcia.
- A dlaczego stryj mówi, że życiowa niedojda? - zainteresowała się Stefcia, zatrzymując przy kratownicy.
- A ty myślisz, że kto to obejmie po Edziu? Jakaś oferma, która sama nie potrafi znaleźć sobie pracy i teraz czeka, aż się zwolni ciepły stołek, by za poręczeniem ojca lub kuzyna wskoczyć od razu na prezesurę. Mało to takich nieudacznych matołów? Pokończyli studia, a nic nie umieją. Ci bystrzejsi, jeśli nie znajdują dla siebie nic odpowiedniego na miejscu, od razu za granicę lecą. A zostają życiowe łamagi.
- A ja się cieszę, że dom i ziemia należą do Stefci. Przynajmniej jej się nie doczepią – westchnęła głęboko babcia. - Ale Edzio teraz nie uniknie jakiegoś domiaru. Za bogaci jesteśmy. Za bogaci...
- I nic nie można zrobić? - zapytała Stefcia już z ziemniakiem w ręku.
- Można tylko czekać...
- Myślę, że mimo wszystko tato nie powinien się martwić. Ze wszystkim poradzimy sobie. Najwyżej tato jeszcze mocniej rozkręci ten badylarski biznes. Nie pójdziemy z torbami. Ja na to nie pozwolę! - Stefcia jakby ocknęła się ze smutków.
Przy stole znów rozgorzała dyskusja o skarbówce i Zjednoczeniu. Stefcia szykowała obiad i już się nie wtrącała, ale słyszała całą rozmowę. Nie wierzyła, że ojciec został w Wierzbinie aby spać – pilnuje domu! Pilnuje całego obejścia. Nawet to zabicie Tajkiego mogło się w jakiś sposób wiązać z kontrolą. A przynajmniej z chęcią dokopania ojcu. Czego się mogą doczepić? WSZYSTKIEGO. Wiedziała to aż za dobrze. Osobiście sporządziła umowę na wynajem samochodu ze Spółdzielni. Teraz to była nyska, wcześniej rozklekotany żuk. Było wiele aneksów do tej umowy, bo zmieniały się ceny paliwa i płaca kierowcy. Ojciec miał prawo – zgodnie z umową – garażować auto Spółdzielni na swoim podwórku już od piątkowego popołudnia, kiedy to pracownicy ładowali do auta skrzynki z warzywami. Ojciec nie raz sam siadał za kierownicą nyski. Żukiem jeździł wyłącznie Żygas, bo w razie awarii na trasie ojciec sam mógł sobie nie poradzić, tak bardzo auto było już sponiewierane. Zresztą dwukrotnie taka awaria miała miejsce. Ale to tylko przyspieszyło zakup nyski. Była pewna, że wszystkie papiery są w porządku, oby nikt nie podłożył fałszywego oskarżenia. Tak trudno udowodnić, że nie jest się wielbłądem!
Skończyła robić sałatkę i zaniosła do pokoju sztućce, wyjęła naczynia potrzebne do obiadu, a dwaj młodzi natychmiast zajęli się rozkładaniem ich na stole.
Rozmowa – na szczęście – zeszła na inne tematy i obiad upłynął w znacznie lżejszej atmosferze. Chłopcy chcieli jeszcze połazikować po Krakowie. Zajęli się zbieraniem i myciem naczyń, a stryj zapalił cygaro. Siedział tuż koło okna, jednak dym i tak wpadał do pokoju długimi smugami. Stefcia lubiła ten zapach i jak zawsze żartowała, że teraz i u niej pachnie facetem. Czekała na Grześka, nie wiedziała, o której godzinie ma się go spodziewać. Po dzwonku do drzwi, gdy szła otworzyć, była pewna, że to właśnie on. Tymczasem był to posłaniec z kwiaciarni z dużym bukietem czerwonych róż. Był dołączony bilecik w kształcie serca, a w nim trzykrotnie powtórzone słowo „przepraszam” - bez podpisu. Oczywiście Marek. W wielkim wazonie na tak zwanym „pomocniku” ( długa szafka wysokości biurka, z dwoma parami drzwiczek, w której Stefcia trzymała obrusy i świąteczną zastawę stołową) kwiaty prezentowały się bogato, wystawnie. Oj, Marek... Przecież nie mógłby być nikt inny. Ledwie uporała się z kwiatami (przy pomocy babci), a znów dzwonek do drzwi. Tym razem był do Grześ, ale nie sam. Towarzyszyło mu dwóch innych panów. Adama – brata Grześka – dobrze znała, natomiast najstarszy z mężczyzn okazał się być ich ojcem. Nastąpiła chwila prezentacji, a młodzi Żakowie już, natychmiast chcieli wyjść.
- Nie, nie, nie! - Grzesiek ich zatrzymał. - Nawet nie wiecie, jak to dobrze, że jesteście dziś tu niemal całą rodziną. Może wszyscy usiądźmy do stołu. Steniusia pewnie uraczy nas zaraz dobrą kawą. Dobrze, słoneczko?
„Uraczyła”. I czekała na to, co Grzesiek miał do powiedzenia. Ale on najpierw prowadził luźną rozmowę o wszystkim i o niczym. Pan Wiśniewski wcale się nie odzywał, za to Adaś w stosownych momentach wybuchał wesołym śmiechem. Trwało to dobre pół godziny, zanim Grześ przeszedł do rzeczy. Panowie chcieli sprzedać dwuletniego mercedesa, który należał do ojca. Pilnie potrzebowali pieniędzy, żal było puścić takie dobre auto w byle jakie ręce. A ponadto Grzesiek wiedział, że tylko Steniusia ma dość pieniędzy, by za samochód zapłacić od ręki.
- Ale po co mi drugi samochód?
- Twój jest już podstarzały, a twój brat dorósł do tego, by mieć własną podwózkę. Swój oddasz Piotrowi, a sama przesiądziesz się do merca. Zobaczysz, jak dobrze się w nim poczujesz. To co, chłopaki? Idziemy się przejechać? Steniu?
- Mercedes jest dla mnie gabarytowo za duży! Przecież to potężna krowa! Nawet nie wiem, czy umiałabym nim parkować na mieście! I paliwa też łyka odpowiednio!
- Nie aż tak dużo. Szybko się nauczysz. Pomyśl trochę. Taka oferta nie prędko ci się trafi.
- Idziemy – zadecydował stryj Bela.
- Ach, faceci... - jęknęła ze swego kąta babcia.
Za namową stryja Stefcia kupiła mercedesa. Dla siebie. Bela pozałatwiał wszystkie formalności, Stefcia tylko płaciła i podpisywała „kwity”. A stryj chichotał w kułak – a to się szef skarbówki zadziwi... I zezłości! Nie obeszło się bez kilku wyjazdów do Wierzbiny, bo to tam Stefcia trzymała swoje „żywe” pieniądze.
Tymczasem dyrektor banku w serdecznej rozmowie poinformował ją, że od września zaczyna specjalne szkolenie – jeden dzień w tygodniu – na temat windykacji. Szkolenie kończy się poważnym egzaminem. Wysoka lokata umożliwi jej awans. Dyrektor chciał, aby została jego zastępcą.
- Jest pani młoda, bystra i kreatywna. Zna pani języki. Jest pani świetna w tym co robi. Ludzie panią lubią i... trochę się boją. To wszystko razem jest idealne. A mi chcą tu wcisnąć kogoś zupełnie nieodpowiedniego, bronię się jak mogę. Ale i tak nie jestem pewny zwycięstwa. A ten kurs jest dwu, a może nawet trzystopniowy. W każdym razie dla zwycięscy w końcowym egzaminie przewidziana jest nagroda, to jest wyjazd czteroosobowej rodziny na dziesięć dni do Egiptu, albo coś podobnego. Warto będzie zawalczyć. A pani to potrafi. Dla mnie najważniejsza jest wysoka nota, bo wtedy miałbym podstawy, by robić naciski u góry, by to pani została moim zastępcą.
„Obym w tym czasie nie zapadła znów na jakieś choróbsko” - pomyślała Stefcia, bo nie czuła się najlepiej. Była osłabiona. Tu nawet ręce stryja Tomka nie pomogły. Jej organizm zdawał się być całkowicie wyeksploatowany. Istna staruszka! Ożywała dopiero w Wierzbinie.
W domu patrzyła na kwiaty przysłane przez Marka. Czy za nim tęskniła? Owszem, ale bez tego drżenia w sercu. Bardziej czekała na Pawła, a ten nie dawał znaku życia. Na początku września Stefcia przejechała się pod jego domem – nikogo nie zobaczyła, to znaczy ani Pawła, ani jego ojca.
„Postawiłam kropkę nad i – koniec z szukaniem Pawła” - zadecydowała w myślach.
Mieszkanie, w którym się całkiem nieźle czuła do tej pory, teraz stało się przeraźliwie puste i smutne. Za oknem umierało lato. „I ja też więdnę”. Przyjeżdżając do Wierzbiny prowadziła długie rozmowy z ojcem, długie i wyczerpujące. Siadywali obok siebie na fotelach w salonie, często trzymali się za ręce, jakby jedno z drugiego czerpało energię. Wypytywała ojca o swoje najwcześniejsze lata, a głównie o matkę, bo tak mało o niej wiedziała. Zastanawiała się, na ile jest podobna do mamy. Ojciec nie potwierdzał podobieństwa charakteru - „jesteś cała Żakówna” - mawiał. Natomiast widział, że ma sposób chodzenia i wiele gestów „zupełnie jak Nela”. Stefci tych opowieści wciąż było mało.
Skarbówka wreszcie zakończyła kontrolę nakładając na Edwarda duży podatek dodatkowy - „od wzbogacenia”. Stefcia wówczas specjalnie przyjechała do Wierzbiny w dzień roboczy i wraz z ojcem udała się do kierownika Urzędu Skarbowego. Rozmowa trwała ponad trzy godziny, a w efekcie ten dodatkowy podatek zmniejszono o połowę i pozwolono zapłacić w czterech ratach. To było bardzo duże ustępstwo. Edward aż zadzwonił po brata i wieczorem wspólnie opili sprawę. Stefcia nie mogła wypić, bo wracała autem do Krakowa, ale też czuła, że jej się należało „deczko alkoholu”, dlatego po powrocie wypiła trzy kieliszki babcinej nalewki – z czarnej porzeczki, co miało jej pójść na zdrowie, a nie na siódme poty, jak po nalewce z malin. Chociaż czy po malinkach aż tak się pociła? Nie zauważyła. Leżąc w pościeli znów wspominała Liama. On jeden był niezawodny, od początku do końca. Zapewne nigdy nie spotka takiego mężczyzny. Na samo wspomnienie jej serce drżało, a w oczach pojawiały się łzy. Nie chciała pamiętać tego, co było złe – jego śmierci i pogrzebu. Wolała myśleć o tym, jak tulił ją i pieścił, jak z nią rozmawiał, jaka była dla niego ważna. Czy teraz, gdzieś tam z wysoka, też się tak nią opiekował? Czy śledził jej poczynania? Czy usuwał wszystko to, co było niemiłe, nieprzyjemne? Czy był jej aniołem stróżem? „Och, Liam, Liam! Zadziałaj tak, abym miała dziecko. Ty wiesz, jak tego pragnę!”
Ale na razie czuła się straszliwie samotna, opuszczona, wręcz skazana...
Dzień był podobny do dnia. A nowe auto szybko zaakceptowała, „czuła” jego gabaryty i parkowanie nie było problemem. Po Krakowie niewiele nim jeździła, ale czuła się komfortowo jadąc do domu, do Wierzbiny. I cieszyła się radością Piotra, który wreszcie miał też „swoją brykę”. Tylko ojciec kręcił nosem, bo po co utrzymywać aż tyle samochodów – przecież wszystko kosztuje! I tak dawał synowi samochód, kiedy tylko on chciał i potrzebował. Ale Piotrek wiedział swoje – był szczęśliwy!
Zaczęło się szkolenie – raptem dwadzieścia trzy osoby. W każdą środę od ósmej rano do czternastej z jedną półgodzinną przerwą na kawę i papierosa. Prawie wszyscy uczestnicy kursu dużo palili. Czasem nawet wymykali się w trakcie wykładu na kilka „dymków”, a potem w pośpiechu wracali. Kursanci byli w różnym wieku, niektórzy znali się wcześniej, jednak Stefcia nie miała tam nikogo znajomego i nie starała się zawiązywać nowych znajomości, a już na pewno – nie przyjaźni. A może już nie umiała? Jej szczególną uwagę zwrócił wysoki, masywny mężczyzna, mający przynajmniej dwadzieścia kilogramów nadwagi (później dowiedziała się, że nazywał się Ryszard Boznański). On też palił papierosy. Sprawiał wrażenie samotnego, odizolowanego. Ale Stefcia nikogo nie zagadywała. Boznańskiego też nie. Kawę piła samotnie, bo w kawiarence było dość miejsca, by się nie przysiadać do innych. Piła kawę (strasznie byle jaką), przeglądała notatki z wykładu, a po przerwie zadawała pytania. Ona jedna miała zawsze tak dużo pytań. Po powrocie do domu znów studiowała swoje notatki. I odpoczywała.
Któregoś popołudnia zaskoczył ją dzwonek do drzwi – Marek? Paweł? Niestety nie – był to sąsiad, który kiedyś pomógł jej dźwigać ciężki wazon. Prosił o pożyczenie żelazka, bo jego akurat się zepsuło, a miał przed sobą ważne spotkanie. Stefcia chętnie mu pożyczyła, dodając, że nie musi się spieszyć z oddaniem, bo w tym tygodniu nie będzie nic prasowała. Kiedy po niedzieli odniósł – przy okazji się przedstawił – Andrzej Sokolik, mieszka pod dziewiątką. Stefcia zapytała, czy może ma chęć na kawę. Mężczyzna przyjął zaproszenie. Rozmowa była dość drętwa – „o wodzie, o pogodzie”, o tym jak się tu mieszka, jacy są sąsiedzi i jakie to szczęście, że w ich klatce nie ma małych dzieci, w sumie nic szczególnego. Oboje byli cokolwiek skrępowani. Pan wypił kawę, podziękował i wyszedł. Ale kilka dni później przyniósł jej bukiecik astrów.
- To z działki mojej kuzynki – powiedział niepewnie, wyciągając rękę z kwiatami i przestępując z nogi na nogę.
Stefcia zawahała się – czy ma znów zaprosić go na kawę? Nie chciała go aż tak obłaskawiać, bo jeszcze stanie się namolny. Podziękowała za kwiaty z miłym uśmiechem. I nic więcej. No i pan Andrzej sobie poszedł.
Później Stefcia myślała o nim – mógł mieć około czterdziestki, a może nawet pięćdziesiątki?Jego brązowe włosy na skroniach były mocno przyprószone siwizną, twarz sympatyczna o regularnych rysach, no, może niezupełnie, bo lewą brew miał wyższą. Oczy... nie zapamiętała koloru, ale jasne. Prosty zwyczajny nos, a usta wykrojone jak do pocałunków – piękne! Broda nieco zadarta. Mocno zarysowane szczęki. Był średniego wzrostu i skromnie ubrany – granatowe spodnie i koszula w niebieską kratkę. Miał buty czy kapcie? - nie pamiętała. Jeszcze zęby – olśniewająco białe, równe, stosunkowo drobne. Tak, zęby miał absolutnie wyjątkowe! Zapatrzyła się na nie. Ładnie się uśmiechał. Ciekawe, czy taki opis wystarczyłby dla milicyjnego rysownika – śmiała się w duchu sama z siebie. Andrzej Sokolik... Ale w sumie dobrze było mieć uczynnego sąsiada, bo nigdy nic nie wiadomo. Na razie kran nie kapał, wszystkie żarówki się paliły, nawet zlew się nie zatkał (na to bardzo uważała!). Jednak wieczorem leżąc w pościeli znów wspominała Liama. Tak bardzo pragnęła przytulić się do niego i w jego ramionach bezpiecznie usnąć. Dość miała tej ustawicznej samotności! Chyba dojrzała już do tego, by na poważnie związać się z mężczyzną. Choć mógłby być bodaj odrobinę podobny do Liama...
A czas płynął.

c.d.n.
fot. własna


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz