piątek, 7 kwietnia 2023

STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.12.


 STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz. 12. - © Elżbieta Żukrowska

Cz.12.

Po tygodniu ulewnych deszczy wreszcie się wypogodziło i zawitała piękna złota jesień. Stefcia zapomniała o codziennych spacerach, teraz nadszedł czas, by do nich powrócić, bo gdy się zaczną słoty jesienne zapewne nie będzie jej się chciało nawet nosa za drzwi wystawić. Szykowała się właśnie do wyjścia, gdy zadźwięczał dzwonek u drzwi. Była już w przedpokoju, więc szybko otworzyła – Paweł! Przywitali się długim uściskiem i pocałunkami w policzki. Stał tak blisko i wcale nie chciał wypuścić jej z ramion.
- Boże, jak dobrze cię wreszcie zobaczyć – zaszeptał w jej włosy. - Strasznie za tobą tęskniłem. A ty...? Wychodzisz gdzieś?
- Miałam iść na spacer, ale z przyjemnością wypiję z tobą kawę. Albo herbatę. A ty mi opowiesz, co się z tobą działo. Tak długo cię nie widziałam. Też tęskniłam – zakończyła, z pewnym trudem zdobywając się na to wyznanie.
- Jeśli tak, to chodźmy. A kawę wypijemy później, albo gdzieś po drodze.
Poszli. Trzymał ją za rękę, a chwilami jej rękę wkładał pod swoją rękę, nie chciał się ani na moment rozdzielać. Dopiero na plantach powiedział jej, dlaczego tak długo się nie widzieli: zmarła jego matka, te dni przed śmiercią spędzał przy jej łóżku, tak w domu jak i w szpitalu. Później przez jakiś czas musiał skoncentrować się na ojcu, bo ten się całkiem posypał... A ostatnio nawet był kilka razy pod domem Steni, jednakże nie było jej samochodu, to nawet nie wychodził ze swego auta i odjeżdżał do siebie. A skrzynki cały czas woził w samochodzie. Dopiero wczoraj pomyślał, że może się wyprowadziła, albo że auto tak długo w remoncie, i przyszedł sprawdzić. Złożyła mu kondolencje i wypytywała dokładnie o ojca. Mówił, że aż strach zostawiać ojca samego w domu. Wciąż jest przygnębiony, przybity, zupełnie nie może się otrząsnąć.
- Nie zadzwoniłeś nawet do mnie do pracy... - powiedziała w końcu z wyrzutem.
- Pewnie powinienem. Na pewno powinienem... Tak jakoś wyszło, gdy pomyślałem, że tam jakieś dodatkowe ucho... Nie chciałem, by ktoś słuchał o moich sprawach. Ale gdzie twoje autko?
- Oddałam bratu. Teraz mam inne.
- Stoi na dole?
- Tak. Przy samej ścianie.
- To szary mercedes.
- Właśnie.
- Wow! Steniu, kochanie... I powiedziałaś, że też za mną tęskniłaś... A może się przesłyszałem?
- Tak powiedziałam. Brakowało mi ciebie. Nie chciałam cię nachodzić. Jak to się stało, że nawet nie mam twego telefonu? Byłam raz pod twoją budową i koło domu, ale ciebie nie było widać, więc pojechałam dalej.
- Dziękuję, że mi o tym powiedziałaś... Bałem się, że to tylko ja wariuje na twoim punkcie.
- A wariowałeś?
- Spać nie mogłem... Dużo o tobie myślałem. Przyjeżdżałem tu, a ciebie nie było i nie było... Co się działo w tym czasie?
- Nic się nie działo. Lato przeciekło mi przez palce, aż żal. A, zapomniałabym, byłam przez tydzień pod Augustowem u mego stryja. Jednak to tak szybko minęło! Chodziłam tam na grzyby, zbiory mizerne, bo susza. Ale przynajmniej głęboko pooddychałam lasem, a o to najbardziej mi chodziło. Raz pływałam takim małym stateczkiem, jachcikiem. To było nawet zabawne, bo chłopaki popisywali się swoim sprytem, siłą, mięśniami, no wiesz... Podobało mi się oglądanie brzegów ze środka jeziora. Takie piękno, że choćby je w ręce brać, tulić do siebie i całować... Tak, ten moment był wspaniały. Zupełnie inny świat. Mam trochę zdjęć, przy okazji ci pokażę. Jednakże były całe roje komarów, strasznych krwiopijców! I dużo ważek było. Oglądałam je z niewielkiej odległości, tyle co na wyciągnięcie ręki, bo czasem przysiadały na burcie. Czas szybko minął i już trzeba było wracać. Zdecydowanie za szybko! Pojechałabym jeszcze nad morze, mimo jesieni. Ale samej to tak troszkę smutno. Sama mieszkam i mam już dość. Ożywam w Wierzbinie.
- W Wierzbinie to ty się zaharowujesz!
- A tam, zaraz zaharowujesz. Nie lubię siedzieć bezczynnie. Mnie ręce bolą właśnie od bezczynności.
- Zabawna jesteś!
- Zjemy lody? Nawet nie ma dużej kolejki... - Stefcia wskazała na białą budkę.
Stanęli w kilkuosobowej kolejce, a po chwili za nimi stanęła grupka młodych, rozbawionych ludzi. Stefcia usłyszała znajomy głos i aż się obejrzała – dwóch mężczyzn było jej znajomymi!
- Stenia? - zapytał jeden z nich.
- Orest? - odpowiedziała pytaniem.
Uścisnęli się serdecznie.
- A mnie jeszcze pamiętasz? - zapytał ten drugi znajomy.
- Igor! Jak miło cię widzieć. Was obu widzieć – poprawiła się natychmiast, wymieniając uścisk z drugim mężczyzną.
Orest i Igor Achodło, nosili to samo nazwisko, bo chociaż nie rodzeni bracia, to byli blisko spokrewnieni. Stefcia pamiętała, że wszędzie chodzili razem. A teraz dziwiła się sobie, że ciągle pamięta ich nazwisko, przecież niepopularne w Polsce. Byli jej znajomymi jeszcze ze studiów, obaj smalili do niej cholewki, usiłowali zaprosić na randkę. Czasem przypadkiem spotykali się w studenckim klubie lub gdzieś w okolicach uczelni. Jednak nie studiowali wraz z nią, a na UJ-cie, byli nieco starsi od Stefci. Zdarzyło się, że z Igorem przetańczyła cały wieczór na jakiejś imprezie imieninowej, a Orest siedział naburmuszony, nie mógł tańczyć przez uciążliwe kłopoty z kolanem. Później, gdy już mieszkała w Krakowie z Liamem spotkała ich przelotnie w pobliżu Wawelu, lecz niewiele rozmawiali, bo chłopcy się gdzieś bardzo spieszyli. Teraz dokonała prezentacji, a Orest przedstawił pozostałych ze swojej grupki, wśród której były dwie panie – Ewa i Anna.
- Jesteśmy w drodze na piwo. Przyłączycie się? - zaproponował.
Stefcia i Paweł nie zamierzali pić piwa, jednak przyjęli zaproszenie, głównie dlatego, że Paweł wyraził taką chęć, najwyraźniej chciał poznać ludzi z dawnego otoczenia Stefci. Przez nich mógł się czegoś więcej dowiedzieć o kobiecie, którą w duchu już uważał za swoją.
Orest w drodze do baru usiłował wysondować Stefcię. Wiedział już, że Liam zmarł. A teraz wypytywał, gdzie mieszka i gdzie pracuje, a także czy Paweł to jej chłopak. Stefcia ze śmiechem odpowiadała na jego pytania, jednak nie określiła się wyraźnie co do Pawła, ani nie podała swego adresu.
- A co ty? Ankietę robisz, czy może książkę będziesz pisał? - zażartowała w popularny wówczas sposób. - Lepiej opowiedz mi o sobie.
- Ach, u mnie nic ciekawego. Znów jestem wolny jak wróbel w krzakach. Pracuję przy konserwacji zabytków. A jeśli chodzi o kobietę... Cóż? Roma mnie opuściła. Nie mieliśmy ślubu, więc jej odejście nie stworzyło nowych perturbacji. Najpierw wywiozła dzieci do swojej matki, rzekomo na wakacje. A później przyjechała po swoje manatki. Gdybym przypadkiem nie wpadł do domu, to zamiast rozmowy miałbym liścik pożegnalny. A tak w złości wykrzyczała mi, że dzieci nie są moje, więc nawet alimentów ode mnie nie chce. Wiesz, ona miała sporą domieszkę krwi cygańskiej. I te nasze dzieci, no, już nie nasze, to z jakimś Cyganem. I odeszła do niego, a ja zostałem zawiedziony i bardzo rozczarowany. W końcu dzieciaki naprawdę kochałem. One miały taką smagłą cerę i czarne włosy. Nie były do mnie podobne. Ale przywykłem uważać je za swoje. Roma nie chciała, bym dał dzieciom swoje nazwisko. To była jej decyzja. Teraz przynajmniej wiem, dlaczego. Bardzo mnie to wszystko boli, chociaż już minęły dwa lata.
- Nie usiłujesz zobaczyć się z dziećmi?
- Szukaj wiatru w polu. Nie mam pojęcia gdzie mogą być. I na dobrą sprawę nie mam do nich żadnych praw. Ale skoro Roma tak postanowiła, to i nie ma co dzieciom w głowie mącić. Było, minęło i koniec. Dziś to daremne żale. Tylko boję się teraz kobiet – zakończył ze śmiechem.
- Ty się boisz?
- Straciłem zaufanie. Nam się dobrze układało. O nic Romy nie podejrzewałam. Do samego końca była między nami bliskość, czułość i zaufanie. Myślałem, że tak właśnie powinna wyglądać miłość. Nigdy się nie kłóciliśmy. Byłem przekonany, że stanowimy super związek. - Orest machnął ręką i zamilkł. Zresztą doszli już do baru.
Niezbyt duże pomieszczenie było w połowie wypełnione gośćmi, na szczęście loża pod ścianą właśnie się zwolniła i tam rozsiedli się całą ósemką. Kelnerka już przy nich uporządkowała stół i bardzo szybko dostarczyła zamówienie.
W lokalu było umiarkowanie gwarno, muzyka nie zagłuszała rozmów, a była jedynie tłem. Obie dziewczyny – Ewa i Anna – usiadły w szczycie stolika, Paweł, Stefcia i Orest po prawej stronie, a drugiej, przy Ewie, usiadł Maciej Słowik, następnie Tytus Biernacki i – z samego brzegu – Igor. Stefcia dopiero teraz mogła się przyjrzeć nowym znajomym. Tytus był wychudzony do granic możliwości – skóra i kości, bez rzęs, bez brwi, a jak się później okazało, także bez włosów na głowie, co maskował czapeczką z daszkiem. Maciej natomiast miał kilkanaście kilogramów nadwagi, wesołe, szaroniebieskie oczy i bardzo ruchliwe dłonie. Cały czas musiał coś dotykać, przestawiać, poprawiać. Ewa była wpatrzona w niego jak w obrazek, miała krótko przycięte brązowe włosy, zgrabny nosek i pięknie wykrojone usta, kiedy się uśmiechała (a robiła to często) na jej policzkach pokazywały się urocze dołeczki. Ona też miała lekką nadwagę, na oko z pięć kilogramów, jak w myśli oceniła to Stefcia. Na każdą uwagę Maćka miała ciętą szybką ripostę, bo zapatrzenie zapatrzeniem, ale nie pozwoliła sobie w kaszę dmuchać. Ania, szczuplejsza, za to z wyjątkowo pięknym i sporym biustem, siedziała spokojnie i tylko z rzadka się odzywała, jako pierwsza reagowała na nietuzinkowe dowcipy Tytusa. A znał ich cale mnóstwo, szczególnie tych z rodziny absurdalnych („Siedzą dwa gołębie, jeden jabłko, drugi grucha”). Stefcia nawet nie starała się opowiadać swoich, chociaż dzięki Piotrowi też sporo ich znała. Młodzi przerzucali się słowami, prezentując przy okazji błyskotliwy intelekt, i zaśmiewali się aż do łez. Pili piwo, herbatę i kawę, Tytus zjadł ciastko tortowe, pozostali chrupali słone paluszki. Dziewczęta wypiły po kieliszku wina. Dwie godziny minęły jak z bicza strzelił i Paweł szeptem powiedział do Stefci, że w zasadzie on musi już się zbierać. Czy Stefcia chce zostać, czy ma ją odprowadzić do domu?
- Koło szatni jest telefon. Może zadzwoń do taty i będziesz wiedział, czy musisz się śpieszyć, czy nie. Ale i tak wyjdziemy razem – odpowiedziała Stefcia.
Gdy już zbierali się do wyjścia zostawiając rozbawione towarzystwo, Orest poprosił Stefcię o adres i telefon. Zawahała się przez chwilę, ale podyktowała, zastrzegając, że numer telefonu jest do pracy, a tam nie może prowadzić prywatnych rozmów.
- Masz mówić tylko tyle, ile jest koniecznie niezbędne.
- Dlaczego? - Bardzo się zdziwił. - Wszędzie wszyscy gadają do upadłego i wcale się nie przejmują, że to w czasie pracy.
- A ja mam wrażenie, że mój telefon jest na podsłuchu, więc unikam wszelkiej prywatności – wyjaśniła.
- Coś takiego! - po raz drugi wyartykułował zdziwienie. - Nie chcę z tobą tracić kontaktu, więc albo wpadnę, albo zadzwonię.
- Na weekendy zazwyczaj wyjeżdżam do mojej rodziny. A ostatnio w środy mam szkolenie poza bankiem, więc nie zastaniesz mnie pod telefonem.
- Dobra. W porządku. Tu masz moją wizytówkę. Steniu, zobowiązuję cię na wszystkie świętości – masz do mnie przynajmniej raz w miesiącu zadzwonić. I to bez względu na to, czy ja zadzwonię, czy też nie. Obiecujesz?
- Dobrze, ale tylko raz na dwa miesiące.
- Och, ty łobuziaku! Raz w miesiącu!
- Masz więcej tych kartoników? - zapytała mając na myśli wizytówki.
- Tak. Proszę. - Podał Stefci następną wizytówkę, a ona na odwrocie napisała swój adres w Wierzbinie wraz z tamtejszym numerem telefonu.
- To tak na wszelki wypadek. Najczęściej odbiera moja babcia, też Stefania, żebyś nie był zaskoczony. Zdarzyło mi się przebywać w szpitalu i teraz wiem, że licho nie śpi – wyjaśniła na odchodnym. Chciała utrzymać ten kontakt z Orestem, miała dość samotności! Chłopak był miły i nie namolny. - Cześć! Trzymajcie się! - rzuciła ogólne pożegnanie, bo z daleka zobaczyła, że Paweł już odwiesza słuchawkę.
Ledwie wyszli z baru, Stefcia wsunęła rękę pod ramię Pawła.
- I jak tam tato? - zapytała.
- Wszystko w porządku. Miał dosyć pogodny głos. Ogląda telewizję i powiedział, że nie muszę się śpieszyć. Aż mi ulżyło.
- A nie myślałeś, aby wyjechać gdzieś z ojcem? Choćby tylko na tydzień.
- Nie, nie myślałem... Niewiele urlopu mi zostało, bo te sprawy związane ze szpitalem a później z pogrzebem... Ale tydzień był jeszcze wyskrobał. Mam dużo nadgodzin, wprawdzie nieformalnych, ale zawsze...
- A gdybyśmy tak razem pojechali nad morze? Twój tato, ty i ja...
- Wspaniały pomysł... Muszę to przemyśleć. Ale ty masz to szkolenie.
- Wyjechalibyśmy w środę natychmiast po szkoleniu. Albo jeszcze inaczej. Ty byś pojechał razem z tatą kilka dni wcześniej, a ja bym do was po szkoleniu dojechała pociągiem. Może udałoby się wam być nawet z dziesięć dni... Byśmy razem wrócili. Zabralibyście do auta moje rzeczy, bym nie musiała dźwigać, znalazłbyś tam jakiś pensjonacik, ja bym przyjechała już na gotowe. Odebrałbyś mnie z dworca...
- Nęcąca propozycja. Ja już jestem na tak. Zostało przekonać tatę.
- Pojechalibyście moim autem, bo na taką daleką drogę mercedes jest wygodniejszy.
- Obiecuję, że wszystko przemyślę i obgadam z tatą. Bo to trzeba jak najszybciej, póki jest ładna pogoda.
- No to szybko myśl, chłopaku. Mnie też odpoczynku potrzeba, bo ten rok jest dla mnie jakiś nieszczególny. Może zmiana otoczenia postawi mnie trochę na nogi. Przynajmniej jodu się nawdycham. Niby jestem zdrowa, ale jakaś taka zaskorupiała w środku...
- W zasadzie nie masz nikogo, kto by się o ciebie troszczył. Myślę, że umiałbym o ciebie zadbać. A na pewno chcę tego.
Stefcia nie odpowiedziała. Nie mogła pozwolić na to, by pragnienie przyjemności przyćmiło jej rozsądek! A przez cały dzisiejszy wieczór Paweł starał się zmniejszyć dzielący ich dystans. Czyż ona sama nie ułatwiała mu tego? Nie, nie, nie mogła być nierozważna! Przyjemność szybko minie, a pozostanie niesmak. Nie chciała tego doświadczać. Więc po co zaproponowała wyjazd nad morze? To było wielce nieostrożne, nieprzemyślane! Sama otwierała szeroko drzwi, zapraszała Pawła do swego wnętrza. Co za idiotka! Mieszały się w niej sprzeczne odczucia. Tak na zasadzie „i chciałabym i boję się”. Właśnie - „boję się”. Co ich oboje czeka za otwartymi drzwiami? Na co ona może pozwolić, a w którym miejscu postawić nieprzekraczalną granicę?
Doszli do domu Stefci spacerowym krokiem, a praktyczny Paweł od razu zapytał:
- Masz może przy sobie kluczyki od samochodu?
- Tak, mam.
- To przerzucę od razu skrzynki z auta do auta.
- Może raczej się wstrzymaj, bo jeśli byśmy jechali już teraz, to skrzynki by tylko przeszkadzały. Nie uważasz?
- Ano racja.
- Dojdź do porozumienia z tatą i daj mi znać. Dopiero wtedy będę prosić o urlop.
- W porządku.
Na klatce schodowej było ciemnawo, musiała przepalić się któraś żarówka. Stefcia po omacku odnalazła klucze i otworzyła drzwi. Była zmęczona. Radosny nastrój z baru jakoś się ulotnił, a perspektywa wyjazdu nad morze wcale nie napełniła ją euforią. Zresztą, nadal nie było wiadomo, czy ich plany się powiodą. Poza tym nie była pewna, czy zacieśnienie stosunków z Pawłem i jego rodziną wyjdzie jej na zdrowie, czy rzeczywiście tego chce. Mężczyzna był jej miły, czuła jego sympatię i zaangażowanie. Czy to już była miłość? Czy kiedykolwiek będzie miłość? Może ona już nigdy nie pokocha nawet w połowie tak, jak kochała Liama. Znów przypomniały się jej słowa babci – Żakowie kochają tylko raz w życiu! Czy taka nić sympatii jest wystarczająca, by tworzyć stały związek? Nie dopuszczała myśli, że po kilku latach miałby być rozwód. Jak się z kimś wiązać, to już na stałe, do śmierci. Takie odebrała wychowanie i nie dopuszczała do siebie innej myśli. Paweł był czuły, troskliwy, serdeczny. Dziś. A jaki będzie jutro? Tak mało go znała! Jaki będzie w codziennym życiu? Przecież on też będzie ją porównywał ze zmarłą żoną. I może jego zaangażowanie będzie też na pół gwizdka, tak jak jej... Na pół gwizdka? Nawet nie była pewna, czy ich „chemiczne przyciąganie” jest dostateczne silne. Jeśli namiętność się wypali, ustanie, a tak często bywa po około dwóch latach – co im zostanie? Przyjaźń? Przywiązanie? Będą razem z poczucia obowiązku? To bezsensowne, skoro już dziś przez głowę przesuwały się takie myśli! A jeśli będą dzieci? Dzieci? Jej słodkie marzenie...
- Stefciu...
Ledwie zamknęła drzwi, a już ją wziął w ramiona. Tulił i kołysał. Jakby cały czas czekał na ten moment. Chciała się odsunąć, ale nie pozwolił.
- Nie uciekaj mi – szepnął i całował jej włosy, czoło, całą twarz.
- Nie, nie – oponowała słabo i niezdarnie.
Dotknął ustami szyi i wrażliwych miejsc za uchem, parzył ją gorącym oddechem, rękoma wodził po plecach. A jej już miękły kolana, musiała się wesprzeć na Pawle. Odnalazł jej usta, całował delikatnie, ledwie muskał wargi, czekał na jej reakcję, na sygnał, że go pragnie, że chce takich pieszczot i pocałunków. Pachniała tak słodko, tak upojnie, zniewalająco! A jej drżały mięśnie z wysiłku, gdy usiłowała opanować narastające pożądanie. Odepchnęła go lekko – natychmiast ustąpił.
- Zrobię kolację – powiedziała martwym, sztucznym głosem. Odwiesiła na haczyk żakiet i zdjęła buty. - Jesteś głodny?
- Umiarkowanie – on też silił się na obojętny ton.
- Siadaj. Ugotuję makaron i zjemy go z sosem. Zrobię do tego sałatkę z pomidorów.
- Naprawdę jesteś taka głodna?
- Muszę ochłonąć.
Po chwili już krzątała się w aneksie kuchennym. On najpierw skorzystał z łazienki, a następnie zaproponował jej swoją pomoc. Umył i pokroił pomidory, ale cebulkę odrzucił, a ona posłała mu porozumiewawcze spojrzenie. Podgrzewała sos pomidorowy z maciupeńkimi klopsikami i pilnie pilnowała makaronu. W międzyczasie wstawiła wodę na herbatę. Paweł wymieszał pomidory ze śmietaną, doprawił solą i pieprzem.
- Spróbuj – podsunął jej do buzi troszkę sałatki na łyżce. - Chyba przedobrzyłem z pieprzem...
- Makaron to złagodzi. Można też dodać więcej śmietany.
- Dla mnie może być, lubię tak na ostro. Ale chodzi mi o ciebie.
- Jest dobrze.
- Macie wyjątkowo smaczną odmianę pomidorów w swoim gospodarstwie.
Kilka minut później zasiedli do kolacji.
- To podziwiam u kobiet – powiedział Paweł między kęsami. - To, że umieją wyczarować gorące jedzenie w kilkanaście minut. Mając wszystkie te składniki, które ty masz, bawiłbym się z tym przez godzinę. A u ciebie żadnego zbędnego gestu. Od razu właściwe naczynia, pstryk gazem i już aż bulgocze w garnczkach.
- Czasem mam kłopoty z otwarciem słoików. Na szczęście tylko czasem.
- Dobrze mieć faceta pod ręką...
- Niewątpliwie – przyznała z figlarnym uśmiechem. I natychmiast skarciła siebie w duchu: nie flirtuj! Nie podpuszczaj go! Bo sama sobie będziesz winna!
Odniosła puste naczynia do zlewu i zalała wodą. Na razie nie chciała ich myć. Dziś nie miała żadnego ciasta, nawet kupnych ciasteczek. W lodówce było tylko pół gorzkiej czekolady, która nigdy nie chciała łamać się na równe kawałki.
- Najadłeś się chociaż? - zapytała stawiając przed Pawłem talerzyk z czekoladą.
- Tak. Zdecydowanie tak. Siadaj. Ja przyniosę herbatę – poderwał się, przytrzymując Stefcię ręką. Chciał ją mieć przy sobie na kanapie. Obejmować. O d d y c h a ć nią. A gdy już przyniósł herbatę i usiadł tak, jak to sobie zaplanował, objął ją i zmusił do spojrzenia w oczy. - Muszę ci coś ważnego powiedzieć. Myślę o tym od kilku dni... Stefciu, przestań się oglądać przez ramię. Nie żyj przeszłością. Ja wiem, przeszłość jest w pewnym sensie bezpieczna, bo znajoma, chociaż bywa gorzka i aż paląca. Bezpieczna, bo już nie niesie ryzyka. Ale takie oglądanie się to jak polewanie ogniska wodą. A ty musisz żyć. Żyć. Płonąć. Pokonywać nowe przeszkody. Zdobywać świat. My oboje musimy to robić. Wiem, że nie będzie nam łatwo, ale musimy spróbować. Nie chodzi o zatracenie się w pożądaniu, w fizycznej miłości, czy jak to tam nazwać. Ale o to, co wzajemnie możemy sobie ofiarować: przywiązanie, czułość, wsparcie, przyjaźń, zaufanie. I to ciepło bycia razem. Czy to się dla ciebie liczy? Czy... ja się dla ciebie liczę?
Z trudem powstrzymała krzyk. Odsunęła się od Pawła na tyle, na ile pozwalały jego ręce. To jednak musiała mu przyznać – był uczciwy. Nie wyznał miłości, nie powiedział, że kocha, bo nie miał w sobie takich uczuć. Od lat nikt jej nie wyznał miłości, nie szepnął tego jednego, najwspanialszego, magicznego słowa – kocham. Tak, bo to słowo ma magiczną moc! Ona też nikomu tego nie powiedziała, więc czego chciała od Pawła? Było jej czegoś żal, ale to też już było za nią. Miała ochotę płakać i walić pięściami w mur. Aż do bólu. Czuła narastający w krtani skowyt. Zakaszlała, aby go powstrzymać. Nie rozumiała siebie, ani swoich pragnień, złościły ją własne wybujałe zbytecznie myśli. „Czy ja się dla ciebie liczę?” - a ja dla ciebie? Teraz powinien zapukać ktoś do drzwi, zadzwonić telefon, albo chociaż przewrócić krzesło. Jednak nic takiego się nie stało.
- Nie możesz mi zadawać takich pytań. Uznaję je za pytania retoryczne. Sam widzisz, jak jest między nami. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że splot okoliczności nie pozwala się nam lepiej poznać. Zawsze są jakieś przeszkody. - „Może w związku z tym jest coś na rzeczy?” dokończyła w myślach. I od tej chwili to ziarenko zwątpienia zaczęło w niej kiełkować.

c.d.n. 
fot. z internetu  



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz