sobota, 1 kwietnia 2023

STEFCIA Z WIERZBINY - tom III cz.10.


 STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.10. © Elżbieta Żukrowska

Cz.10.

Zaraz też młodzi odjechali.
Stefcia kątem oka widziała w oknach zaciekawione twarze, także u sąsiadów.
Paweł pomógł pownosić bagaże do mieszkania Stefci, a ona zaproponowała mu kawę.
- Mam też sok pomarańczowy – zimny! - kusiła - i herbatę. Do wyboru.
- Sok na pół z wodą. Ale najpierw muszę umyć ręce.
Stefcia przelała sok z kartonu do dzbanka i zajęła się wstawianiem do lodówki produktów przywiezionych z domu. Naraz zostawiła to wszystko, bo przypomniała sobie o kwiatach. Spryskała je obficie wodą, a później wstawiła do dwóch wazonów.
- Ten upał je zmaltretował, ale może nie wszystko stracone – powiedziała do Pawła.
A on nalał sobie do szklanki zimnej wody z czajnika i uzupełnił sokiem. Wypił duszkiem i od razu przygotował następną taką samą porcję.
- Tego mi było trzeba!
- Zjesz trochę ciasta?
- Jeśli to będzie sernik...
- Tak, sernik.
- To poproszę niewielki kawałek. W domu zapowiedziałem, że połowa sernika jest moja, niech nikt nie waży się wejść na moje poletko!
- Siadaj i odpoczywaj. Ja zaraz podam ciasto.
- Niech popatrzę na ciebie. Lubię na ciebie patrzeć. Zauważyłaś? Akty męskie należą do rzadkości, to ciało kobiety jest eksponowane.
- Chyba teraz to się trochę zmieniło...
- Nie zauważyłem. Mężczyzna nadal jest kanciasty i twardy. Natomiast ciało kobiety... Poezja!
- Nie znam się na malarstwie. - Stefcia zrobiła wysiłek, by zejść z niebezpiecznego tematu, chociaż delikatny flirt Pawła sprawiał jej przyjemność. - Ale moja kuzynka jest malarką, ta Dorotka ze Szwecji. Ona próbowała mnie przekonać, że kolor żółty, to nie jest zwykła żółć, jak na przykład kwiaty mleczu lub cytryna. Jeśli dobrze pamiętam, to jest także jasna ochra, ugier złoty i coś tam jeszcze, coś tam jeszcze. Podobnie brąz. Dla niej to jest wtedy żywiczna ochra, suchy ugier, sjena palona, brąz tytoniowy, kasztanowy i czarnej czekolady albo cynamonu. Nie wiem, czy dobrze wymieniłam... Usiłowała mnie też nauczyć rozróżniania koloru zielonego. Pokazywała drzewo i mówiła: popatrz tylko, ile odcieni jest na tym jednym drzewie. Wymieniała zieleń cyprysu, zieleń lasu, zieleń drzewa oliwnego. A przecież jest jeszcze zieleń traw, zieleń niedojrzałego owsa, głęboki szmaragd i zielonożółta ochra. Całe mnóstwo kolorów niezauważanych przez zwykłego zjadacza chleba. Kiedyś specjalnie dla mnie namalowała maleńką akwarelkę, taki zielono-szmaragdowy pejzażyk. Śliczności! A później powiedziała, że to kicz i zniszczyła obrazek. Wtedy się na nią poważnie zezłościłam...
- Umiesz się złościć? To całkiem do ciebie niepodobne!
- Umiem. I lepiej mi wtedy schodzić z drogi, bo mogę być niebezpieczna! - zaśmiała się Stefcia perliście.
- Coś mi się przypomniało odnośnie kolorów. Mój kolega, gdy nie umiał nazwać koloru mówił: „no wiesz, taki siny koperek w brąz”. I nigdy nie umiał pojąć, jaki to jest kolor łososiowy, a jaki róż indyjski. Dla niego to było wszystko jedno. Mieliśmy trochę o tym na studiach. No nic, odpocząłem i zmykam, bo moi za mną na pewno tęsknią. Ależ byli mile zaskoczeni tym bogactwem warzyw!
- Mógłbyś jeszcze zostać na godzinę lub dwie... - wyrwało się Stefci. To było jak zaproszenie i obietnica razem wzięte. Zupełnie niepotrzebne! - Ja mam właśnie zamiar odpoczywać.
- Cały dzień myślę o tym, że chcę cię pocałować, a żaden moment nie wydaje mi się stosowny... Wprost boję się tego kroku, tego, że możesz mnie spoliczkować...
- Nie spoliczkuję... I też o tym myślałam... Ale mamy czas.
- A ja myślę, że raczej tracimy czas!
Chciała mu powiedzieć, co myśli na ten temat. Że jego pragnie, ale dobrze wie, że to nie jest miłość. A skoro nie miłość, to ona nie ulegnie żadnej, nawet najsilniejszej pokusie. Dalej będzie czekać na miłość.
W końcu czym jest miłość?
A jeśli miłość nigdy nie przyjdzie? Jeśli nie dane jej będzie znów mocno pokochać? Może i jej już nikt nie pokocha... A już na pewno nie ktoś tak oszałamiający jak dzisiejszy Paweł...
Chciała mu powiedzieć, że takie zauroczenie trwa krótko. Może dwa lata, może pięć, a potem jest rozstanie, bo nie mogą już na siebie patrzeć, nie mają sobie nic do powiedzenia, przestali sobie ufać... Zanikła bliskość. Zamiast się wspierać – tylko wzajemnie się ranią. Po co zaczynać coś, co nie może się dobrze skończyć?
Ale wpadła w otwarte ramiona Pawła i nie mogła, nie chciała się od niego odsunąć. On zaś nie chciał wypuścić jej od siebie. Już sam zapach oszałamiał, a dotyk... Nigdy nie miał tak wielu „kosmatych myśli”, jak podczas spotkań ze Stefcią. Przestał się śpieszyć do domu. Nie było nic ważniejszego, niż ta dziewczyna!
- Chciałbym każdego ranka mówić ci, że masz cudowną skórę, najcieplejszy uśmiech i oczy wypełnione nieustannym uniesieniem. Chciałbym ci... tyle dać...
Nie planował, że to powie. Słowa same wyrwały się z jego ust.
Długo milczała wsłuchana w bicie jego serca.
- Idź już – powiedziała cicho i jakby z żalem. Odsunęła się delikatnie, a on miał wrażenie, że wypuszcza z rąk swoje szczęście.
Przestraszył ją?
Ujął twarz Stefci w obie ręce i kolejno po wielekroć ucałował jej oczy, brwi, czoło, wreszcie dotknął ust. Jego były miękkie i wilgotne, łagodne, czułe, słodkie... A Stefci usta drżały.
- Idź już – powtórzyła cicho.
Patrzył jej w oczy długo, natarczywie. Dlaczego była sama? Czy po śmierci męża była z innym facetem? Czy miewała romanse? Co ją tak przestraszyło? On bywał z kobietami. Dobre słowo – bywał. I odchodził. Na żadnej mu nie zależało. Ot, fizjologia. Do żadnej nie tęsknił. A tę jedną nagle chciał chronić. Chciał się nią opiekować. Dzielić z nią uczucie i szczęście. Życie z nią dzielić! Przecież nic o niej nie wiedział. Życzliwa i troskliwa. Zawsze spokojna i opanowana. Pracowita. Powściągliwa. Tyle zdołał zapamiętać. Pasowali do siebie, tego był pewien.
Pogładził jej włosy, uścisnął ramiona.
- Niedługo się odezwę – obiecał. W gardle miał gulę i bał się, że za chwilę się rozpłacze. On, mężczyzna. Twardziel. Może nie jakiś macho, ale normalny chłop. Ta dziewczyna go wzruszała i przyciągała do siebie. Była inna niż kobiety, które znał.
Była gwiazdką z nieba.
Ujął obie jej ręce i pochylił się, aby je ucałować. Obie. A później czołem dotknął każdej z nich.
Wyszedł z opuszczoną głową . Usłyszał jeszcze, jak jego Stenia przekręca zamki w drzwiach. Tak, będzie ją nazywał Stenią. „Moja Stenia”.
Stefcia źle się czuła. Niby nie chora, ale i nie zdrowa. W poniedziałek nic się jej nie chciało. Postanowiła nie zmuszać się do pracy i zwyczajnie odpocząć. Ale we wtorek nic nie było lepiej. Była apatyczna i senna. Najchętniej nie poszłaby do pracy. W środę było jeszcze gorzej. Z trudem zaplotła włosy, bo mdlały jej ręce. Wyszła do pracy kilka minut wcześniej niż zwykle, bo wiedziała, że nie da rady iść normalnym krokiem. W zasadzie przywlokła się do banku. Nic ją nie bolało, więc o co chodzi? Dlaczego słania się na nogach, a kawa zamiast pomóc jeszcze pogarsza jej stan? Nie chciała iść do lekarza. Odkąd zamieszkała w krakowskim mieszkaniu nie była w żadnej przychodni. Nawet nie wiedziała, do jakiej przychodni jest przypisana z racji zameldowania. W czwartek z trudem się umyła, ale już bez mycia włosów. Bała się, że zemdleje w łazience. Nikomu się nie skarżyła, lecz osiem godzin za biurkiem wydało się jej nie do przemęczenia. W piątek miała jechać do domu. Uświadomiła sobie, że to może być problem. W takim stanie nie powinna siadać za kierownicą. Poszła do dyrektora i poprosiła o dwa dni urlopu – na czwartek i piątek.
- Co się dzieje, pani Stefanio? Jakoś mizernie pani wygląda.
- Właśnie nie wiem, co się dzieje, ale źle się czuję. Chcę tam u siebie pójść do lekarza.
- Mierzyła pani ciśnienie?
- Nawet nie mam ciśnieniomierza...
Dyrektor ujął jej rękę.
- Ma pani bardzo zimne dłonie... Jest też pani blada. To chyba nie jest dobry pomysł, by siadała pani za kierownicą. Może niech nasz pan Kazio panią odwiezie.
- Dziękuję, panie dyrektorze, ale nie. Zaraz wypiję kawę i pójdę do domu. Ten spacer mnie wzmocni. Wszystkie papiery są w porządku. Wczoraj oddałam ostatnie sprawozdanie. Boże, aż się boję, że mogą być w nim błędy, bo nie mogłam się skupić... To już dziś jadę do domu. Gdyby się okazało, że muszę na zwolnienie, to zaraz pana powiadomię telefonicznie.
- Proszę jeszcze zostawić podanie o urlop w sekretariacie. I zdrowia życzę.
Do Wierzbiny jechała bardzo wolno, zajęło to o godzinę więcej czasu niż zwykle. Za to podjechała prosto do przychodni. Chciało się jej pić, a oczy same się zamykały. W rejestracji siedziała znajoma, więc poprosiła ją, aby zadzwoniła do ojca, aby po nią przyjechał. W gabinecie przyjęła ją nieznana młoda lekarka (stażystka?). Stefcia faktycznie miała niskie ciśnienie osiemdziesiąt siedem na pięćdziesiąt siedem.
- Wypiszę pani skierowanie do szpitala.
- Mowy nie ma. Są przecież jakieś leki!
- To znaczy jakie?
Nie miała siły droczyć się z lekarką. Bała się, że jeszcze chwila i zemdleje. Zresztą rzeczywiście zemdlała nie zdążywszy nawet zamknąć za sobą drzwi. Przy upadku stłukła mocno lewą rękę. Siniak pojawił się także na twarzy.
Edward przyjechał tuż po tym, jak Stefcię zabrała karetka. Pojechał za nią do szpitala. Pomimo leków co chwila „odpływała”, budziła się i znów zapadała w odrętwienie. Po godzinie sytuacja się unormowała, ale pozostanie w szpitalu było koniecznością. Dała ojcu kluczyki i dokumenty samochodu.
Babcia bardzo się zdziwiła widząc samochód Stefci, ale bez Stefci. Właśnie na podwórku rozmawiała z panem Władeczkiem.
- Już wszystko dobrze. Jest w naszym szpitalu. Ma bardzo niskie ciśnienie. Uszykuj jej coś lekkiego do zjedzenia, bo na dziś nie ma zaprowiantowania. I zrób jej kawę w tym małym termosiku. Mam zanieść do szpitala jakąś piżamę, ręczniki i tak dalej, sama wiesz, co potrzeba. Teraz idę po swój samochód, ale pojadę jeszcze do biura. Wrócę normalnie, jak zawsze. Może naleśniki z serem jej zrób. Ona dużo nie zje. Jest bardzo osłabiona. Ładują w nią kroplówkę za kroplówką. Już wraca do żywych. Całe szczęście, że udało się jej dojechać do Wierzbiny bez wypadku. W przychodni straciła przytomność. Gorzej, gdyby to się stało na trasie. - Edward wyjaśnił to pospiesznie i już go nie było.
Babcia zmartwiła się. Wysłała Władeczka po twaróg, a sama zajęła się gotowaniem. W międzyczasie uszykowała rzeczy Stefci potrzebne w szpitalu. I oczywiście modliła się. Cała babcia.
Na szczęście Stefcia bardzo szybko dochodziła do siebie. Zaraz po pierwszej niedzieli chciała się wypisać ze szpitala. Lekarze byli jednak nieugięci. W części za sprawą Beli – w osobistej rozmowie przekonał ordynatora, że Stefcia ma w szpitalu pozostać jak najdłużej, a on ze swojej strony wybije jej z głowy pomysł o wyjściu na własne żądanie.
Pierwsze trzy dni Stefcia faktycznie spędziła leżąc plackiem w szpitalnym łóżku. Była słaba, lecz bała się, że takie leżenie całkiem ją sił pozbawi, bo podobno łóżko wyciąga... cokolwiek to znaczy. Poprosiła babcię, aby zadzwoniła do Kamila. On jeden miał zapasowe klucze od mieszkania Stefci i w związku z tym tylko on mógł podlać kwiuatki. A ona w szpitalu miała dużo gości, co w czteroosobowej sali było dość kłopotliwe, więc o ile tylko aura na to pozwalała, wychodziła na zewnątrz na ławeczkę. Odwiedzała ją najbliższa rodzina, ale nie tylko, bo wpadły dwie koleżanki z dawnej klasy, nawet Piotrek z kolegą (co wprawiło Stefcię w niesamowite zdumienie), a także Hania Jędruś. Jej odwiedziny były wielkim zaskoczeniem, bo nie spotkały się z Hanią od jej ślubu. Stefcia nie była na weselu Hani, ale na ślubie – tak. Teraz Hania odwiedziła ją kilka razy. Szczerze wyznała, że ucieka w ten sposób od rodzinnych obowiązków, że brakuje jej odpoczynku od własnych, najukochańszych dzieci. A przede wszystkim od męża, z którym jej się fatalnie układa. Obiecała, że odwiedzi Stefcię w Krakowie, że potraktuje to jako doskonały pretekst na urwanie się z domu.
- Haniu, ale ja na każdy weekend przyjeżdżam do Wierzbiny!
- O, to trochę szkoda... Może jednak kiedyś coś się zmieni... Zadzwoń wtedy do mnie. Już ci zostawiam numer telefonu. Mam wrażenie, że jestem u siebie jak konie w kieracie. Okropność! Cała moja młodość, moja energia są zarzynane bez znieczulenia. Chciałabym do kawiarni, do teatru, na spacer po plantach... Chciałabym czegoś odświętnego, innego.
- Zobaczę, co się da zrobić, ale niczego nie obiecuję. Przyjeżdżam do Wierzbiny aby pomóc tacie i babci. Oni tego potrzebują. Babcia musi mieć usunięty każdy pyłek. A tato jest niezadowolony, gdy porządki robi jakaś wynajęta kobieta. Muszę pamiętać o jego sercu.
- Tymczasem sama masz kłopoty z sercem...
- No widzisz? - serce mi się lodem pokryło! - Stefcia zażartowała wesoło, ale zaraz dodała poważnie: - Chyba już się wszystko unormowało. Dostanę leki i będzie dobrze.
- Masz jakiegoś faceta?
Pytanie zaskoczyło Stefcię. Chwilę się zastanawiała.
- I mam, i nie mam. Raczej jestem na dobrej drodze aby mieć. Ale to jeszcze nic pewnego. Haniu, ze mnie jest bardzo dziwna postać. W Krakowie nie mam żadnych koleżanek, przyjaciółek. Mam kłopoty z nawiązywaniem znajomości. W zasadzie prawie nikt mnie nie odwiedza i sama nigdzie nie chodzę. Zapewne jestem kłopotliwym singlem, a takich się do siebie nie zaprasza, chociaż w Krakowie jest kilka dziewczyn z mojego roku. Kilka razy spotkałam je na ulicy lub w sklepie. Jedna nawet była w moim banku. Nie zaowocowało to prywatnymi spotkaniami wieczorową porą...
- No a ten chłopak? Co to za jeden?
- Wdowiec nieco starszy ode mnie. Może o jakieś pięć lat. Ale prawdę powiedziawszy słabo iskrzy między nami. To przeze mnie, bo ”i chciałabym i boję się”. Może boję się związku w ogóle. A miłości w szczególności.
- Ma dzieci?
- Bezdzietny. Jego żona zginęła w wypadku, gdy była w końcówce ciąży. To bardzo ciepły i sympatyczny mężczyzna, ale przeszedł przez straszną traumę. O takich wydarzeniach się nigdy nie zapomni, wiem coś o tym...
- Ja na twoim miejscu latałabym po kawiarniach i restauracjach. Kiedy ostatnio byłaś w kinie? W ogóle bywasz gdzieś?
- Sama mam chodzić? Boję się sama chodzić po zmierzchu. To nie jest bezpieczne nawet w takim mieście jak Kraków. Sama to mogę w dzień iść do budki na lody. A poza tym cóż to za przyjemność chodzić samej? Mam książki, mam telewizor i to mi wystarcza. No i mam pracę.
- Jak ma na imię?
- Paweł. Był tu, w Wierzbinie. Babci się podobał. Ale ja mam wątpliwości...
- No a... jest między wami chemia?
- Och, zadajesz takie pytania... Daj spokój, Haniu. Co ma być to i tak będzie. W pewnym sensie to nawet życie mi obrzydło... Ty chcesz do Krakowa, a mnie nie chce się tam wracać... Już od dawna planuję zostać na stałe w Wierzbinie. Nie zależy mi na dużych zarobkach, jednak chciałabym mieć tu jakąś stabilną pracę.
- Jeśli mówisz o tym na serio, to powinnaś otworzyć jakiś własny biznes. Na przykład biuro podatkowe, albo coś w tym stylu. Jednakże w naszych małomiasteczkowych warunkach skażesz się w ten sposób na izolację. Bo też kto przyjdzie do takiego biura? Stare śmierdzące capem chłopy, zalatane, zapracowane. A Kraków to jednak Kraków. Tu się ciągle coś dzieje, jednakże trzeba chcieć z tego korzystać. Podkreślam – chcieć. No i mieć pieniądze na realizację swoich marzeń. A z tym – przynajmniej u mnie – bywa kiepsko.
Już dzień wcześniej zbierało się na burzę, ale jakoś przeszła bokiem. Teraz głośno zagrzmiało, niespodzianie dla dziewcząt, bo nie słyszały wcześniejszych pomruków. Hania poderwała się z ławki.
- Uciekam. Może zdążę zajechać przed nawałnicą. Nie lubię jeździć w czasie burzy.
Stefcia też się podniosła.
- Pójdę trochę poleżeć. Ostatnio ciągle jestem zmęczona. Niby już wszystko dobrze, a ja taka jestem ospała. To do mnie nie podobne!
Kuzynki uścisnęły się. Hania obiecała, że jeszcze przyjedzie któregoś dnia i prędko odeszła. A grzmoty były coraz bliższe, trzaskające, groźne. Zerwał się gwałtowny wiatr i szarpał czuprynami drzew. Stefcia pospiesznie poszła do swojej sali. W deszcz zawsze się jej dobrze spało.
Burza była gwałtowna jak nigdy. Miało się wrażenie, że chmury nadciągnęły z czterech stron świata i nad Wierzbiną biły się o to, która jest silniejsza. Wyładowania należały do wyjątkowo głośnych. I bliskich. Nie upłynęło wiele czasu, a zawyły syreny straży pożarnej. Stefcia z pewnym strachem myślała o swoich bliskich. I o Tajkim, który bardzo bał się burzy. A ona przycichła dopiero po dwudziestej pierwszej, jednak pozostał deszcz – niezwykle gwałtowny, obfity. Ulicami popłynęły potoki pełne różnego śmiecia, jednak głównie zielonych liści i małych gałązek.
- Jak się czujecie kobietki? - zapytała wchodząc do sali pielęgniarka. - W Chłopuchach drzewo spadło na dom. Są ranni. Przywieziono do szpitala kobietę z dzieckiem. Eh, te żywioły. No nic. Zmierzę paniom ciśnienie.
Na drugi dzień okazało się, że zniszczeń jest więcej. W samej Wierzbinie wichura połamała dużo konarów i wywróciła kilka starych drzew. Całe szczęście, że nie na domy i nie na auta. A gdzieś w pobliżu piorun zabił krowę na pastwisku. Dobrze, że tylko jedną, bo pod kępą brzóz i wierzb skupiło się całe stado.
Na drugi dzień babcia przyniosła jeszcze gorszą wiadomość – Tajki nie żyje, ktoś go otruł. Milicja ma to w nosie, a Edward przypuszcza, że może szykuje się jakaś poważna kradzież. Przez miasteczko przetoczyła się już fala kradzieży – auta, rowery, nawet spodnie dżinsowe z balkonów i pościel pozostawiona na noc na sznurach do wyschnięcia. Kradzież ogórków w sezonie, albo i pomidorów, nie przyniesie nikomu dużych zysków, więc o co tu chodzi? - zastanawiał się Edward.
- Dobrze, że mamy kraty w oknach – samą siebie pocieszała babcia. W domu było sporo pieniędzy i Stefci brylantów, wprawdzie starannie ukrytych, ale przez nie można stracić życie... Bo nie znajdą, a zabiją... Bała się. Po wyjściu wnuczki ze szpitala miała zamiar pojechać z nią do Tomka chociaż na tydzień, jednak jak zostawić samego Edzia i dom bez opieki? Kaleki pan Władeczek to żaden stróż...
A Stefcia, chociaż mówiła rodzinie i znajomym, że czuje się dobrze, to jednak wcale się tak wyśmienicie nie czuła. Nadal była słaba, ociężała, na szczęście już nie mdlejąca. Jednak z całą pewnością nie było w niej dawnego wigoru i właśnie stryj Tomasz miał ten wigor przywrócić. O ile zdoła. Bela obiecał zawieźć je samochodem, bo Stefcia mimo wszystko na tak długą podróż jako kierowca nie powinna startować. Zaś podróż pociągiem z przesiadkami w upalne lato była zbyt uciążliwa.

c.d.n.
fot. Mirosława Pisarkiewicz


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz