czwartek, 10 marca 2022

Cz.35. Sierpień 1975 r. Zuzanna. Tomasz



 

STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska

      Cz.35. Sierpień 1975 r. Zuzanna. Tomasz.

      Ta poważna i zawsze trochę smutna Stefcia teraz, kiedy była bardzo szczęśliwa, promieniała radością i wręcz tryskała życiem. Gdziekolwiek szła – miało się wrażenie, że dziewczyna tańczy. Zyskała zapomnianą z dzieciństwa lekkość i wdzięk. Nawet staruszek, emerytowany proboszcz, który często wpadał do Żaków na wieczorną herbatę – też to zauważył. Oczywiście herbata była tylko pretekstem – chciał poznać narzeczonego Stefci i wybadać go co do poglądów religijnych i wyznaniowych. Widział młodych w niedzielę na porannej mszy św. Rzeczywiście, Liam należał do protestantów, co zasmuciło staruszka. Najważniejsze są dzieci – mówił. Trzeba zawczasu ustalić, w jakim obrządku będą wychowywane. Edward, który był przewidujący tak samo jak jego matka, aż sam się sobie dziwił, że o tej sprawie wcześniej nie pomyślał. Nie wyobrażał sobie, by jego jedyna córka mogła zmienić wyznanie! Babcia Stefcia też się zasępiła. Dla niej to była poważna komplikacja. Radość z powodu narzeczeństwa nieco przygasła. Natomiast ksiądz wymigał się od wyraźnej wypowiedzi na temat tego, co młodzi mogą zrobić w takiej sytuacji. Stefcia nie widziała świata poza Liamem i nie chciała teraz myśleć o sprawach religii. Jakoś tak wewnętrznie była przekonana, że z biegiem czasu sprawa się sama rozwiąże. Liam miał własne przemyślenia, na szczęście był na tyle ostrożny, że nie wyjawił swoich obiekcji. Dla niego najważniejsze w tej chwili sprawą było, żeby umocnić związek ze Stefcią i jak najdłużej z nią przebywać, zanim znów pochłonie go świat - Włochy. Miał przed sobą dwie noce w Wierzbinie, a w środku jeden dzień. Później już był odjazd. Toteż chodził z nią wszędzie – do kuchni, na dwór, na werandę, na górę. I na dół do piwnicy też, gdy trzeba było powynosić słoiki z ogórkami.
      A co do ogórków - za namową Edwarda - domownicy postanowili ani słowem nie poruszać tego tematu z Tereską Chyżą. Po prostu zignorować i Terenię, i jej krzywe ogórki. Część z nich zakiszono na małosolne, do szybkiego spożycia, a resztę Stefcia pokroiła w plasterki wraz z innymi warzywami do „sałatki z octowej”. Takie domowe pikle.
      - Poza tym – zauważyła babcia – ogórki na zimę powinno się kisić jak tylko się zaczną, wtedy mają najdelikatniejszą skórkę. O tej porze to można robić korniszony. Ale z prostych ogórków, a nie tych... księżycowych! - nawiązała do kształtu ogórków. Nazwa ta, podchwycona przez Stefcię, a później przez Rafalskich, zagnieździła się w Wierzbinie na stale. - A poza tym, moja ty kochana wnusiu, powiedz, co sądzisz o uroczystej pożegnalnej kolacji?
      - Absolutnie nie! Całkowicie wystarczy zwyczajna. Już i tak jesteś spracowana, bo ciągle coś. Nie powinnaś tak dużo pracować. A u mnie obie ręce ostatnio są bardziej lewe... - zażartowała Stefcia.
      - I wcale nie chcę. Ale to sytuacja do tego zmusza. Chociażby te nasze papierówki – będę je musiała obrać i zetrzeć na tarce, a potem do słoików, bo wiesz, że na drugi rok tych jabłek nie będzie.
      - Ale będą inne.
      - A te mam wyrzucić??
      - Widzisz Liam? - przetłumaczyła chłopakowi rozmowę. - To jest cała nasza babcia. Taka jest większość polskich kobiet: zagospodarować, zabezpieczyć jedzenie, każdy jeden owoc i warzywo, bo nigdy nie wiadomo, czy lada moment nie dosięgnie nas głód.
      - Dziecko, ty nie przeżyłaś wojny... Ile razy się chciało choć łyżeczkę prawdziwego dżemu, a nie było. Nic nie było. Chleb z trocinami. Szkoda słów... Trzymaliśmy się kawałka tej ziemi, bo on nas żywił. Ziemniaki, buraki, kapusta – to było prawdziwe jedzenie, chociaż bez tłuszczu. Eh... Cieszcie się, że tego nie doświadczyliście.
      - Wiesz co, Liam? Chodźmy po te jabłka. Pomożemy babci, nie musi tego robić sama. Jest ich trochę dużo, tych papierówek, ale damy radę – Stefcia już szła do piwnicy po kosze, a Liam za nią. - To wiadro weź na zgniłki, bo nie wolno ich zostawiać pod jabłonką.
      - A nie możesz trochę rozdać znajomym i sąsiadom? - zapytał Liam.
      - Ależ robimy to cały czas. Po prostu w tym roku jabłoń obrodziła nadzwyczajnie. Tato musi przyciąć gałęzie, aby ją w ten sposób odmłodzić, a jednocześnie zmniejszyć ilość owoców na rzecz zwiększenia... no, żeby były większe, bardziej dorodne.
      Wyzbierali wszystkie jabłka leżące na ziemi, potem myli je w kuchni, a Stefcia z babcią obierały i ucierały na tarce o dużych oczkach. Zaś Liam poszedł „powłóczyć się” po Wierzbinie, korzystając z tego, że pogoda, choć pochmurna, była bezdeszczowa. Babcia jednocześnie gotowała obiad: zupę jarzynową, gulasz z mięs mieszanych i kaszę gryczaną. Ciągle nie miała dość opowieści o zaręczynach w kawiarni i Stefcia musiała wyłuskiwać z pamięci nowe szczegóły, a gdy je wyczerpała – opowiadać wszystko od nowa. Przy takiej pracy nie było mowy o oglądaniu zdjęć, zresztą babcia już je dobrze znała, ale i tak ciągle jej było mało.
      Wieczorem Liam ze Stefcią posegregowali zdjęcia. Było ich dużo, bo przewidujący Liam zamówił u fotografa po cztery odbitki każdego dobrego ujęcia. To w formacie pocztówkowym. Ponadto poprosił, by fotograf sam wybrał kilka najlepszych ujęć i zrobił znacznie większe odbitki. Edward już wcześniej wybrał dwa takie powiększone zdjęcia, kazał Stefci kupić do nich ramki i jedno zdjęcie postawić w salonie, a drugie u niego w pokoju. Natomiast babcia wybrała około dziesięciu zdjęć pocztówkowych, bo takie mieściły się w jej torebce, i miała zamiar odwiedzić swoje dwie przyjaciółki i – być może – pokazać kilku znajomym osobom spotkanym przypadkiem po niedzielnej mszy św. Lubiła od czasu do czasu przysiąść na ławeczce ze znajomymi i wymienić miejscowe ploteczki. W powszedni dzień zazwyczaj nie miała na to czasu. Natomiast panu Smulczyńskiemu pokazało dokumentnie wszystkie zdjęcia, bo zaprosiła go na ciasto i herbatę pod nieobecność młodych. Ponadto dwa najlepsze zdjęcia wysłała niemal natychmiast do swojej siostry Zuzanny Wagner, mieszkającej na stałe w Wiedniu, a dwa następne do syna Tomasza.

      Zuzanna Wagner, choć nosiła po mężu nazwisko słynnego muzyka, nie miała z nim nic wspólnego. W czasie wybuchu wojny miała męża oficera, z którym przedostała się do Rumunii, ale tam w obozie, jej pierwszy mąż zmarł na zapalenie płuc. Jej samej udało się uciec z obozu z niewielką grupką innych Polaków. Nieszczęśliwym trafem grupka została rozdzielona. Zuzanna sama dotarła do niemieckiego wówczas Wiednia, niestety, tam zmogła ją choroba. Poniewierała się po ulicach głodna, obdarta i chora, marzyła o tym, by umrzeć gdzieś w spokojnym kątku. Nie miała pomysłu na to, jak przeżyć następny dzień. Znalazł ją jakiś dobry człowiek i zaciągnął do domu lekarza, a tam zostawił na schodach. Lekarz – był to Paul Wagner – po powrocie do domu odnalazł tę kupkę chorób i nieszczęść, i się ulitował. Przygarnął ją narażając własne życie. Wyleczył – choć to trwało dość długo – i ubrał w rzeczy, które zostały mu po matce i pierwszej żonie. Zuzanna miała przy sobie fałszywe dokumenty, które nie wytrzymałyby nawet pobieżnej kontroli. Wagner postarał się o lepsze papiery i zatrudnił oficjalnie jako swoją pomoc domową. Mniej więcej po roku wzięli ślub. Dopiero po wojnie Zuzanna dała znać Stefanii, że żyje i że mieszka w Wiedniu. Na razie nie podała nawet swego adresu ani nowego nazwiska. Musiały upłynąć następne dwa lata zanim odważyła się napisać dość wyczerpujący list i podać adres. Stefania, szczęśliwa, że siostra żyje, odpowiedziała jej od razu, opisując detalicznie wszystko, co Zuzannę mogło zainteresować. Trzy dni pisała ten list! Niestety, nic nie wiedziała o rodzinie pierwszego męża Zuzki, kiedyś się dowiadywała, już dawno temu, ludzie mówili, że wszyscy zginęli pod bombami zaraz w pierwszych dniach wojny, jednak pewności nie było.
      Teraz siostry utrzymywały stały, choć niezbyt częsty kontakt. Zuzanna nie lubiła pisać listów, najczęściej przysyłała widokówki i świąteczne kartki, nie pisała o swoim życiu. Kiedyś zapytała, czy Stefania czegoś potrzebuje, bo ona, Zuzanna, wysłałaby paczkę. Ale Stefania niczego nie chciała, umiała się obejść bez wielu rzeczy, była zaradna, pomysłowa i pracowita. Zuzanna też taka była. Kiedyś. Prawdopodobnie nadal jest. Stefania zachęcała siostrę do odwiedzin w Polsce, jednak ta się wahała.

      Po śmierci Anieli Żak, matki Stefci, stryj Bela wysłał telegram także do cioci Zuzanny. Niejako z rozpędu. Nikt nie spodziewał się jej przyjazdu, a jednak się zjawiła. Przyjechała dosłownie w ostatniej chwili. Msza św. już się rozpoczęła, gdy ona weszła do kościoła. Taksówkarz ustawił jej bagaże zaraz za drzwiami świątyni. Zuzanna oparła się o drzwi, nagle poruszona żałobną pieśnią, nogi się pod nią ugięły i z wolna opadła na kolana. Jest w Polsce! Teraz poczuła to z całą mocą! Ktoś miejscowy chyba się domyślił, a może poznał Zuzannę, lub tylko na wszelki wypadek podszedł do Beli i powiedział mu o przybyłej. Ten natychmiast rozpoznał w niej ciocię Zuzannę i wyszedłszy z pierwszej ławki żałobników, zbliżył się do klęczącej. Spojrzała na niego kiedy już był całkiem blisko i też go rozpoznała. Bela wyciągnął rękę, a ciotka wsparłszy się na niej wstała. Przez kilkanaście sekund przytulali się w powitalnym uścisku.
      - Chodźmy do mamy – zaproponował. Ciocia spojrzała na zestaw bagaży, niepewna, co z nimi zrobić. - Nie martw się, za chwilę zaniosę wszystko do mego samochodu.
      Zuzanna Wagner zabawiła wtedy w Polsce dwa tygodnie. Stefcia zapamiętała ją jako osobę bardzo ciepłą, rodzinną, ciekawą i ciekawską. Dużo młodsza od siostry, miała więcej siwych włosów – a obie nadal miały czarne, długie warkocze. Babcia Stefcia swój upinała w koronę nad czołem, ciocia Zuzia nosiła rodzaj koku, a może warkocza francuskiego nisko nad karkiem. Obie były wysokie, miały niewielką nadwagę, taką, która prowokuje mężczyzn do wielu sondujących, badawczych spojrzeń. O takich kobietach mówiło się, że są przystojne. Ciocia nosiła się modnie, miała eleganckie suknie i biżuterię „z prawdziwego złota” - co Stefcia zauważyła z przejęciem. Poza tym każdego dnia widziała ciocię w makijażu. Natomiast babcia Stefania tylko od święta malowała usta i nosiła złoty łańcuszek z medalikiem Matki Boskiej. Identyczny miała zmarła Aniela, a po jej śmierci odziedziczyła go Stefcia. O ile sylwetką, a nawet ruchami, siostry były prawie identyczne, o tyle ich twarze były zupełnie inne. Mówiło się, że Stefania odziedziczyła urodę po ojcu, a Zuzanna po matce. Żadna z nich nie była uderzająco piękna.
      Była końcówka kwietnia, zimna i deszczowa. Stefcia w maju miała iść do pierwszej Komunii św. Trwały przygotowania i ćwiczenia w kościele. Któregoś dnia Stefcia wróciła z kościoła zmarznięta i przemoczona. Babcia zaraz zaaplikowała jej herbatę z miodem i jakąś przekąskę, a później, przebrana w suche rzeczy dziewczynka, usnęła w fotelu otulona ciepłym, wełnianym kocem. W kominku w salonie wesoło buzował ogień, przyjemnie pachniało palącym się drewnem. Gdy Stefcia się przebudziła, zobaczyła siostry siedzące na sofie przed kominkiem. Rozmawiały o sprawach nieodpowiednich dla młodych uszu, więc Stefcia nie zdradziła się z tym, że już nie śpi i słuchała z zapartym tchem. Ciocia mówiła o tym, że jej mąż, Paul Wagner, bardzo pragnął dzieci. Ona sama zresztą też. Niestety, jakaś wada anatomiczna uczyniła ją kobietą niepłodną. Mówiła też o pierwszej żonie Paula – że zwariowała i przez kilka lat była w zamkniętym zakładzie dla obłąkanych, gdyż miała mordercze skłonności. Paul często odwiedzał żonę, ale ona tylko czasem go poznawała. Po kilku latach pobytu w tym strasznym zakładzie - zmarła. Paul już wtedy był wziętym lekarzem, pracował w klinice i przyjmował pacjentów w domu. Nikomu nie odmawiał pomocy, a najbiedniejszych leczył za darmo. Pod jego drzwiami zawsze była kolejka. Lecz przyszła wojna... O sobie ciocia Zuzia mówiła mało: zajmuje się domem, czasem dla znajomych robi wypieki, jej ciasta cieszą się wielkim powodzeniem. Będąc w Wierzbinie pracowicie spisywała w zeszycie przepisy na typowo polskie ciasta. Kiedyś przyjedzie do Polski z mężem, ale po tylu latach nieobecności chciała najpierw sama zobaczyć jak tu jest. Stefcia szczególnie zapamiętała to, co ciocia mówiła o bezdzietności oraz o chorobie psychicznej pierwszej żony wujka Paula. Z biegiem lat te wiadomości ulotniły się z jej głowy.
      Później była niezwykła chwila pożegnania. Ciocia Zuzanna już była w samochodzie, cofnęła się, wysiadła i ze swoich bagaży wyjęła aksamitne opakowanie z naszyjnikiem z pereł. Wręczyła je Stefci ze słowami:
      - Niech ci przyniosą dużo szczęścia i zadowolenia, a żadnych łez. Noś je tak często, jak to tylko będzie możliwe.
      Stefcia po raz pierwszy założyła perły na swój bal maturalny, ale źle się w nich czuła – staro – więc spoczęły w babcinym pokoju, jak w sejfie.
      A ciocia Zuza wraz z mężem Paulem przyjechała do Polski po kilku latach, tak jak obiecała. Wujek Paul, już mocno starszy pan, chciał poznać rodzinę żony oraz zobaczyć polski Bałtyk, Warszawę i Kraków. Stryj Bela jak zwykle stanął na wysokości zadania. Zawiózł krewnych nawet do Tomasza pod Augustów. Paul był Polską zauroczony i obiecywał przyjechać ponownie, ale już do tego nie doszło.
      Natomiast Bela zapisał swoją żonę i matkę na wycieczkę do Grecji, na która zresztą pojechali, co było przyczynkiem do wyrobienia paszportów dla obu pań. Gdy (niespodzianie) zmarł Paul, cała trójka mogła polecieć do Wiednia. Edward wziął do serca tę naukę i zapisał się na wycieczkę do Hiszpanii, by też wyrobić paszport, tak na wszelki wypadek. Oczywiście na wycieczkę pojechał.
      Stefcia zawsze uczyła się „jak szalona”, bo... lubiła się uczyć. Nauka były jej pasją. Czasem ojciec żartobliwie wypędzał ją na dwór, aby pooddychała innym powietrzem, pobyła trochę na słońcu i wietrze. Wcześniej spacerowała z Piotrusiem w wózku, ale Piotruś podrósł i już sam biegał, usiłował wykręcić się spod opieki dorosłych. Chciał być razem z kolegami. Szczególnie pochłaniała go piłka i rower. Zakazy ojca i babci starał się ominąć, ale – o dziwo – akceptował to, o co poprosiła go siostra.
      Stefcia już była w klasie maturalnej gdy stryj Bela wymyślił wycieczkę do Egiptu. Miał tam pojechać z żoną, matką i bratem. Po wielkich oporach udało mu się namówić Edwarda – bo to on wymyślał tysiące przeszkód. Dom w Wierzbinie został pod opieką drugiej babci Piotrusia – Helenki. Tu, w Polsce wszystko było w porządku. Natomiast babcia Stefania wróciła z wycieczki bardzo chora i przez długi czas nie mogła wyzdrowieć.
      - Żadnych więcej wycieczek, żadnych Egiptów, piramid i krokodyli! Jak zechcę zobaczyć słonia, to pojadę do zoo. Wielbłądy też tam są. Nawet końmi nie wyciągniecie mnie z domu!
      A obie przyjaciółki i tak zazdrościły jej tych wojaży. Z wypiekami na twarzy oglądały zdjęcia i słuchały opowieści. Prawdę powiedziawszy gdzieś w głębi duszy i ona sama była zadowolona, choć poznawanie innego świata okupiła to długą chorobą wywołaną zatruciem.

      Tomasz Żak, mimo że mieszkał w Polsce, nie należał do częstych gości w progach swojej matki. Przyjeżdżał raz na kilka lat. Tylko raz był z całą rodziną, to znaczy z żoną Marysią i dwoma córeczkami – Kasią i Dorotką. Jadąc do Wierzbiny zawsze zabierał którąś z nich, albo żonę. Miał po drodze trzy przesiadki z pociągu na pociąg, co stanowiło dość skuteczną barierę dla niego, jako kaleki.
      Mieszkał w domu teściów na wsi, do pracy w ośrodku zdrowia jeździł rowerem, a gdy było zbyt dużo śniegu – teść podwoził go saniami, bo, szczęśliwie, miał jednego konika, który zimą nie musiał ciężko pracować. Tomasz miał tylko papiery felczera, lecz ludzie mówili do niego „panie doktorze”. Nie skończył studiów medycznych, sam ciągle się douczał, szukał nowych rozwiązań i lepszych leków. Był jedynym medykiem w okolicy i „jego” ośrodek był zawsze czynny do ostatniego pacjenta. Często przyjmował chorych w swoim domu, w razie potrzeby nie odmawiał wyjazdu do chorego. Cieszył się u ludzi wielkim poważaniem. „Bo tato leczy lepiej niż w szpitalu” - twierdziły zgodnie obie dziewczynki. Marysia zawsze bała się, by nie przyniósł jakiejś zarazy w domowe progi, ale widocznie dobre anioły czuwały nad nim i nad całą rodziną. Jedynie teść Michał ubolewał nad tym, że młodzi nie mają syna, bo komu on przekaże ziemię? Tej ziemi było bardzo mało, ot, aby nie umrzeć z głodu. Przy tym Teść należał do najbiedniejszych ludzi we wsi. Co nie przeszkodziło mu przez długi czas ukrywać rannego akowca przed NKWD. Tomasz jakoś się z tych wojennych zaszłości wygrzebał, wziął ślub z Marysią i wtedy już na dobre wsiąkł w tę wieś. Doceniał także to, że w najgorszym okresie nikt na niego nie doniósł, choć kilka osób wiedziało, że Michał go przygarnął i ukrywa.
      Marysia była prostą wiejską dziewczyną, nie miała nawet ukończonej podstawówki, (Rosjanie po rozpoczęciu wojny z Polską natychmiast pozamykali wszystkie szkoły). Ambicją Tomasza było zmienić ten stan rzeczy. Dzięki niemu dziewczyna zdała nawet maturę, pokończyła różne kursy i została nauczycielką. Oboje byli bardzo zaangażowani w swoją pracę, a tu ciąża za ciążą i takie żywe cudeńka dla nich – ich córunie! Tomasz (sam odebrał oba porody) oszalał na punkcie dziewczynek. Jednakże nie zaniedbał ani swojej pracy, ani nauki.
      - Typowy Żak – śmiał się Bela, gdy bawił w nich w gościach. Został ojcem chrzestnym Kasi, a Edward - jak się należało spodziewać – młodszej Dorotki.
      Gdy Stefania tak długo chorowała po tym nieszczęsnym Egipcie, to właśnie Tomasz przyjechał i postawił matkę na nogi.
      - Rodzina powinna być razem – powiedziała babcia Stefania do Stefci. Prawdę powiedziawszy czuła się wcześniej jedną nogą na innym świecie, a syn przyjechał i ją uratował. - Zapamiętaj to, moja kochana wnusiu: cokolwiek się zdarzy, rodzina powinna być razem. Tylko ona daje prawdziwe wsparcie, a w potrzebie nawet ratunek. Mam nadzieję, że Tomek, choć mieszka tak daleko, nie czuje się odseparowany od rodziny. Bardzo żałuję, że nie mieszka w pobliżu. Jeśli tylko będzie to możliwe pojedziemy do niego we dwie na cały wrzesień. Nigdy się nim dość nie nacieszyłam.
      Była matura, bal maturalny z perłami i egzaminy wstępne na studia.
      Owszem, pojechały tylko we dwie do stryja Tomka. Edzio uważał, że obu się to słusznie należy. Starsza Stefcia musiała przejść rekonwalescencje po długiej chorobie, a młodsza – zasłużyła sobie na relaks po tak wyczerpującej nauce.

      - Babciu, w piwnicy nie ma już więcej słoików. Tych będzie za mało!
      - To jutro mi pan Władeczek dokupi. Już nie będę Edziowi głowy zawracać.
      „Pan Władeczek? Hm...”
      Pan Władeczek, czyli Władysław Smulczyński był babcinym najlepszym pomocnikiem i doskonale odciążał od różnych obowiązków tak Edwarda jak i samą panią Stefanię. Edwardowi zależało na tym, by matka się nie przemęczała i nie denerwowała, to też taki mężczyzna – zaradny i pracowity, inteligentny i z poczuciem humoru, czasem błyskotliwy, zawsze przewidujący i wręcz wyprzedzający życzenia pani Stefanii – był idealnym pomocnikiem. Odnosił się do pani Żak z wielką atencją.
      Był inwalidą wojennym. W wyniku odniesionych ran i może bardzo ubogiej pomocy lekarskiej, miał przykurcz mięśni lewej ręki i utykał na lewą nogę. Mimo tego nie unikał pracy fizycznej. Mawiał, że zajęte ręce niosą spokój dla duszy. Gorzej z sercem, bo ono mu się czasem buntowało. Zazwyczaj co dwa – trzy lata jeździł do sanatorium, gdzie go „reperowano” . Wracał do pracy z nowymi siłami. Początkowo tułał się po różnych zakładach, by tylko dorobić na utrzymanie rodziny, gdyż miał czworo dzieci. Wprawdzie żona pracowała, jednak jako bibliotekarka w ogólniaku nie miała wysokich zarobków. Po jej niespodziewanej i zdecydowanie przedwczesnej śmierci Smulczyński zatrudnił się na stałe u Żaków. Do swego domu sprowadził matkę, która mimo podeszłego wieku, dbała o dom i dzieci tak jak umiała i mogła. Zresztą dzieci już były w szkole średniej, a najstarszy syn nawet na studiach.
      Smulczyński był bardzo dumny ze swoich dzieci i chciał dla nich dobrego życia. Któż tego nie chce dla swego potomstwa? A dzieci – dwóch synów i dwie córki – były zdolne i pracowite, co raczej rzadko idzie w parze. Starsze dzieci ciągnęły za sobą młodsze i tak kolejno wyfruwały z domu. A ojciec pracował i wspomagał je finansowo jak tylko mógł, oszczędzając na wydatkach domowych, a w szczególności na jedzeniu. Nie gardził żadną złotówką, którą mógł dołożyć do swego skromnego budżetu. Wszystkie dzieci studiowały we Wrocławiu, bo mówiono, że po krakowskim UJ to najlepsza uczelnia w Polsce.
      Po śmierci matki Smulczyńskiego pani Stefania od czasu do czasu zapraszała go na zupę, szczególnie w deszczowe lub mroźne dni. Z biegiem czasu zaczęła to robić codziennie i już nie ograniczała się wyłącznie do zupy. Pan Władeczek stał się prawie domownikiem, co ciocię Tereskę doprowadzało do szewskiej pasji, choć starała się nie okazywać tego szwagrowi i „przyszywanej” babci Stefci. Pewnie najchętniej okazałby swoją awersję samemu Smulczyńskiemu, ale nie mogła się bez niego obejść. Pod jej nieobecność Smulczyński zawsze wiedział co i jak trzeba zrobić, umiał przypilnować wynajętych pracowników, a w razie spiętrzenia prac zadecydować, która praca ma pierwszeństwo. No i miał autorytet u pracowników, mimo że nie raz, nie dwa zamiatał ulicę i chodnik przy posesji, a zimą odgarniał śnieg. Zawód sprzątacza był wtedy w pogardzie.
      Nie miał prawa jazdy, czego Edward bardzo żałował.
      Kiedyś, przy obiedzie, usiłował wysondować Smulczyńskiego na temat jednego z pracowników. Po długim zastanowieniu usłyszał, że Smulczyński na nikogo nie będzie donosić. Może pochwalić, ale nigdy nie będzie donosił.
      - Bez obrazy, panie Żak, ale nie zrobię tego nawet dla pana. Kablowanie nie leży w mojej naturze, jest sprzeczne z moim poczuciem honoru. Z drugiej strony tych pracowników nie ma pan aż tak dużo, by samemu nie wyczuć co w trawie piszczy. Ale generalnie ma pan dobre oko do wybierania sobie ludzi. Mieszka pan tu całe życie i wiele rodzin zna pan od podszewki, to po co mam się rozgadywać. Nie mówiąc źle o ludziach, każdemu będę mógł spojrzeć prosto w oczy. A dla mnie to jest ważne.
      Lecz z tym niemówieniem nie do końca była prawda, bo czasem to i owo niechcący mu się wypsnęło, szczególnie gdy w towarzystwie pani Stefanii pił popołudniową herbatę. Czasem bywał zmęczony, a przez to mniej uważny.
      Oczywiście na drugi dzień dokupił odpowiednią ilość brakujących słoików.

      c.d.n.
      fot. Mirosława Pisarkiewicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz