poniedziałek, 14 marca 2022

Cz.37. Koniec lata 1975 r. Wierzbina, grzyby, telefony. Iga


 
STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska

      Cz. 37. Koniec lata 1975 r. Wierzbina. Grzyby. Telefony. Iga.

      Na przełomie sierpnia i września przyszły deszcze, noce nadal były dość ciepłe, co zaowocowało niesamowicie obfitym wysypem grzybów. Wprost niebywałym! Od lat takiego nie było! Edward Żak dla swoich pracowników zorganizował kilka wyjazdów do lasu dwoma nyskami. I tak trwało przez cały grzybny sezon. A w tym roku podobno siadało się w jednym miejscu i cięło się cały kosz maleńkich grzybków. Rzadkość. Zatem pojechała do lasu także babcia Stefania, a pani Maria obiecała zrobić obiad. Profesor Rafalski miał chęć jechać, jednakże... nie znał się na grzybach, „więc po co zajmować miejsce prawdziwym grzybiarzom”. Pani Stefania nazbierała kopiasty kosz, a drugi dołożył jej kierowca, stary kawaler („Po co mi te grzyby?”). W zasadzie co roku dostawała od niego kilka koszy grzybów, bo co nazbierał, to i tak do niej przynosił. W zamian od czasu do czasu piekła mu ciasto drożdżowe, które uwielbiał, oraz dzieliła się bigosem, kiedy tylko gotowała tę potrawę.
      Pani Maria pomagała przygotowywać grzyby do suszenia, tylko najmniejsze były marynowane, jednakże w tym roku były same „tylko najmniejsze”, natomiast kurki – a w tym roku też było ich dużo – przeznaczone były do sosów. Nawet profesor Rafalski przyszedł paniom pokibicować przy oczyszczaniu grzybów, ucząc się przy okazji ich rozróżniania.
      - Muszę pojechać na grzyby – stwierdził w końcu. - Choćby dla samej przyjemności chodzenia po lesie. Kto wie, może okażę się dobrym zbieraczem? Tym bardziej, że lubię grzyby pod każdą postacią. Możemy pojechać razem już jutro, pani Stefanio? A może i ty pojedziesz, Marysiu, choćby po to tylko, by pooddychać leśnym powietrzem.
      - Jutro raczej nie mogę – powiedziała babcia Stefania - bo najpierw trzeba te trochę podsuszyć, a maluszki w occie pozamykać w słoikach. No ciasto muszę zrobić na imprezę, bo pojutrze mamy imieniny... To znaczy imieniny ma mój syn Stefan, czyli nasz Bela, i moja wnuczka.
      - To i pani chyba też? - podchwyciła pani Maria.
      - Ano też. Co roku imprezka odbywa się u Beli i to nawet wtedy, gdy on sam jest na wyjeździe. Basia z Belą mają bardzo dużo gości. Ja robię co roku sernik na zimno, a Stefcia szykuje sałatkę. Najczęściej jarzynową. A czasem dwie – jarzynową i śledziową. Muszę państwu powiedzieć, że lubię tę tradycję. Któregoś roku nawet mój trzeci syn, Tomasz, zjechał ze swoją żoną na te imieniny. Co to była za wspaniała impreza! Tyle lat temu, a ja nadal ją wspominam jako jedną z najwspanialszych! Widzieć moich trzech chłopców razem! Państwo też czujcie się na nią zaproszeni. Poznacie nasz miejscowy folklor – zakończyła z uśmiechem.
      Pod wieczór wpadł Bela i oficjalnie zaprosił Rafalskich „na wesoły kieliszeczek okowity”.
      - Czy rzeczywiście będzie okowita? - dopytywał się u Edwarda profesor.
      - Nie sądzę, teraz nie ma dobrego bimbru, chociaż w okolicy są tacy, co pędzą wódkę. Beli chodziło o „wodę życia”, jak potocznie mówi się na wyjątkowo mocny alkohol. A u niego zawsze jest bardzo mocny, bo ma dojście do gorzelnianego spirytusu.
      - I kobiety też to piją? - zdumiał się pan Rafalski.
      - Raczej nie. Najczęściej robią sobie słabiutkie drinki.
      - A pan?
      - Cóż? Kilku kieliszków nie odmawiam. Pitych obowiązkowo pod razowy, prawdziwie wiejski chleb.
      - Niesamowite! Ile on ma procent, ten gorzelniany?
      - Ponad dziewięćdziesiąt, chyba dziewięćdziesiąt pięć. Ale na stół jest podawany już rozrobiony, sądzę, że ma wtedy trochę poniżej sześćdziesięciu procent. A później czekamy na okowitę przez cały rok.
      - Macie tu bardzo interesujące życie i ciekawe zwyczaje. Żałuję, że Kraków jest tak daleko.
      Telefony i paczki. Noce spędzone na wspomnieniach, rozmyślaniach, na nadziei i na marzeniach... Oglądanie zdjęć w zasadzie bez końca – bo każdego dnia. Gorące fale obejmujące całe dziewczęce ciało Stefci już na sam widok uśmiechu Liama na zdjęciu, albo dzięki słowom szeptanym do telefonu. Tak trudno było skupić się na pisaniu pracy dyplomowej, bo myśl wciąż szybowały do Włoch, biegły do narzeczonego, do tego jedynego, ukochanego.
      Znów telefon.
      - Dostałem próbki zamówionych do hotelu materiałów. Kazałem uszyć szlafroki dla ciebie i całkowicie wykończyć kilka ręczników. Jeśli zdążą uszyć, to i pościel będzie. Powinienem jutro lub pojutrze dostać, to ci natychmiast wyślę, abyś sama oceniła jak wyglądają tkaniny. Na tym etapie można jeszcze zmodyfikować kolor, więc przyjrzyj się uważnie i oceń. Chciałbym, aby wszystko było idealnie zgodne z twoim gustem, bo końcu to twój hotel. - Zadowolony śmiał się do słuchawki. - Muszę już myśleć o skompletowaniu załogi – dodał poważnie. Tego w ostatniej chwili nie da się zrobić. A w gruncie rzeczy to już jest ostatnia chwila... Poza tym choć część pracowników musi mieć doświadczenie hotelowe, nie chcę ludzi prosto z ulicy. Dałem ogłoszenie w kilku gazetach, pewnie zaraz będzie wysyp zgłoszeń.
      - Mam nadzieję, że znajdzie się tam miejsce chociaż dla kilku moich rodaków...
      - Polacy są wszędzie, więc będę miał twoją prośbę na uwadze... A tęsknisz troszkę za mną?
      - Troszkę? Ogromnie tęsknie!
      - To przyjedź do mnie, jak tylko zakończysz swoją praktykę. Marzę o tym, by ciebie przytulić. Zamknąć cię w ramionach i całować bez końca. Tak bardzo cię kocham! Nie mogę bez ciebie żyć. Nie mogę być bez ciebie – powtórzył gorącym szeptem.
      - Och, Liam... Ty wiesz, że czuję podobnie. Ale musimy wytrzymać. Musimy.
      - To się robi coraz trudniejsze. Patrzenie na twoje zdjęcia to dla mnie zbyt mało. Marzenia... Tonę w nich! Czasem aż przeszkadzają mi w pracy. Jest jakaś myśl, błysk taki, i już cię mam przed oczami, a ręce same chcą cię zamknąć w uścisku, chcę czuć twój zapach, smakować twoje usta, oddychać tobą... Moja kochana cudowna dziewczyno – przyjedź tu jak najszybciej! Tak bardzo cię pragnę!
      - Och, Liam... Ty jednak jesteś trochę szalony!
      - Wziąłbym sobie dwa dni wolne i przyleciał do ciebie chociaż na moment, ale pewnie już nie mógłbym zapanować nad swymi pragnieniami, a przecież obiecałem tobie... I w pewnym sensie twemu ojcu... Chociaż on zapewne do końca mnie nie zrozumiał. Kochanie, weźmy ślub wcześniej, nie czekając na ukończenie studiów. Przecież nie musimy aż tak długo czekać.
      - Myślę, że jednak musimy. Chcę być wolna, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Nie od ciebie, ale od nauki i obowiązków.
      - Jesteś moim ptakiem. Moją ukochaną jaskółeczką! Kocham cię do szaleństwa!

      Ale były i inne telefony. Chociażby ten od Igi – pytała, czy może wpaść na godzinę lub dwie do Wierzbiny, bo będzie w pobliżu, ale niestety, nie sama, bo z siostrą i jej mężem.
      Rzeczywiście przyjechali po piętnastej, wypili kawę, pojedli babcinego ciasta i pojechali dalej, bo gdzieś tam u rodziny mieli umówiony nocleg. Obie – Iga i Stefcia – cieszyły się ze spotkania. Szybko uciekły z werandy do pokoiku na piętrze, gdzie mogły wymienić ploteczki. Najważniejsza z nich, to planowany ślub Doroty Baranieckiej i Marka Szkiłądzia, ale jeszcze bez oznaczenia daty.
      - Wyobraź sobie, że Marek się oświadczył Dorocie! Wszystko było bardzo skromnie, jednak razem z Dorotą pojechali także do jej rodziców, no i teraz już jest oficjalnym narzeczonym. Chyba zadziałał twój przykład!
      - O, to świetnie.
      - Dorota trochę się bała, że już znudziła się Markowi, że lada moment może ją zostawić. Teraz czuje się bezpieczniejsza.
      - Przecież on ją bardzo kocha!
      - Ale widzisz, co to się może dziać w kobiecej głowie... Fajnie tu mieszkasz. No i profesor Rafalski... Super! Wyrobiłaś sobie niezłe chody.
      - O, chyba nie o to tu szło. Pani Rafalska dobrze się u nas czuje i to się liczy. Mówiła, że chętnie została by dużo dłużej, nawet przez całą jesień, o ile to by nam nie przeszkadzało. Ma tu już swoich znajomych, nawiązała nawet coś na kształt przyjaźni. Narzeka jedynie na wysokie krawężniki, a tych u nas nie mało, więc nie wszędzie może sama jeździć. Na szczęście ludzie są uczynni, pomagają, nie śpieszą się tak jak w Krakowie. Bardzo polubiła nasz środowy targ, jeździ co tydzień na ryneczek. A i park jest dosłownie za płotem... Ostatnio pomagała babci robić knedle ze śliwkami. Na pewno się nie nudzi. I ma z kim porozmawiać. Jedno mnie tylko dziwi – żadne z dzieci nie wpadło do nich w odwiedziny, a i telefonów też zbyt wiele nie było. Może dlatego pani Maria tak zachwycona naszą rodziną. W zasadzie u nas wciąż się coś dzieje!
      Iga rozglądała się po królestwie Steffi – na pierwszy ogień poszły zdjęcia, bo Iga nie widziała tych zaręczynowych z kawiarni. Było przy tym mnóstwo achów i ochów, zachwytów nad Liamem, ale i nad Stefcią. W oko Igi wpadły także firany - „od razu widać, że zagraniczne!”. I sam pokoik – taki przytulny, kobiecy, pachnący Stefcią.
      - To nie ja! To nasze frezje, Uwielbiam ich zapach – tłumaczyła się Żakówna.
      - Wszystko mi się u ciebie podoba! Podoba mi się weranda, ogród, zieleń. Mieszkasz w fantastycznym miejscu i chyba nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy!
      - Lubię mój dom i całe to otoczenie. Generalnie jest tu spokojnie i cicho. Nie na darmo ulica nazwana jest Cichą. Ale to się zmieni, bo niedaleko stąd, mniej więcej w odległości pół kilometra, mają budować osiedle. Takie blokowisko. Podobno ma stanąć osiem naprawdę dużych bloków, zadaje się stu rodzinnych. Wyobrażasz sobie? Sto rodzin razy osiem bloków, a w każdej rodzinie kilka osób... Całe miasteczko z tego wyjdzie! I cały ruch będzie się odbywał ulicą Cichą. Ona jest nawet za wąska! Wiosną ma ruszyć budowa. A wtedy nie będzie ani spokojnie, ani cicho. Same tylko maszyny budowlane na początek narobią hałasu, nie mówiąc o tym, że jezdnia ulegnie całkowitej dewastacji.
      - A kiedy znów przyjedzie twój chłopak?
      - On chce, abym to ja do niego przyleciała, gdy tylko skończę praktykę. Jeszcze się zastanawiam. Babci mi szkoda. Za dużo spada na jej głowę. Ale może się wyrwę chociaż na kilka dni. Strasznie tęsknię za Liamem. On mówi, że ma teraz tak gorący okres, że sam z Włoch nie może przylecieć. Trwają prace wykończeniowe, więc musi wszystkiego pilnować. Każdy szczegół jest ważny. Już mu coś źle zrobili, chyba poręcze schodów, robią właśnie poprawki... No i już szuka ludzi do pracy. Namawiam go na przyjazd, bo tu by trochę odetchnął innym powietrzem, odpoczął by odrobinę. Liam jest jednak bardzo odpowiedzialny, a jego wspólnik wraca dopiero na ostatnich dniach września. Być może nawet wtedy nie będzie mógł się urwać, bo wiesz, jak to jest: trzeba wszystko przekazać, uzgodnić, wypracować wspólne zdanie. Cały Liam. I wiesz? Ten hotel będzie się nazywał „Hotel Steffi”.
      - Łał! To wspaniale! Ale z ciebie szczęściara! Nie dość, że chłopak jak malowanie, że świata za tobą nie widzi, to jeszcze bogaty i szczodry. W czepku się urodziłaś!
      Stefcia, choć miała ochotę pokazać kilka włoskich fatałaszków – teraz się powstrzymała, nie będzie się chwalić, bo Idze może być przykro. Zamiast tego zapytała o sprawy sercowe.
      - Klapa – odpowiedziała Iga. - Na całej linii klapa. Miałam nadzieję, że może w te wakacje kogoś poznam, ale niestety. Co ma wisieć – nie utonie. Gdzieś w świecie czeka na mnie ten właściwy. Ale przygodę miałam. Nad Mamrami mieliśmy ognisko. Nie my jedni zresztą. I przypałętał się jakiś młodzian. Bary szerokie, dupka wąska, nogi odpowiednio długie – było na kim zawiesić oko. Nawet mi się podobał. I akurat do mnie zaczął smalić cholewki. Chłopaki, jak to chłopaki, poczęstowali go piwem, jednak widzą, że on tak tylko na krzywy ryj. Ale nic. Wziął drugie piwo i dalej do mnie startuje. A ja nie taka znowu głupia. Pokpiwam z niego, aby tylko nie pokazać, że mi się podoba. On nawet mówi z sensem, ale to mi się nie podobało, że nie miał zamiaru dołożyć się do piwa. W pewnym momencie od innego ogniska przychodzi do mnie dziewczyna. Na oko studentka tak jak ja. I pyta mnie po cichu, czy czasem nie mam w zapasie podpasek. Miałam. W takiej sytuacji każda dziewczyna śpieszy drugiej z pomocą. Więc zapraszam ją do namiotu i chcę już grzebać w swoich klamotach, a ona mi mówi, że to nie o podpaski chodzi, a o to, by mnie przestrzec przed tym Gigi L'amoroso. Podobno już od kilku dni tak się pęta przy ogniskach, tu zje, tam łyknie piwo, a gdzie indziej nawet poderwie dziewczynę. Radzi mi uważać, bo to mocno podejrzany typ. Radzi nie dawać mu swego adresu, telefonu, a jeśli się uda, to nawet nie podawać nazwiska. Oczywiście wzięłam sobie te porady do serca, bo żadne kłopoty nie były mi potrzebne. Później był następny facet... Następny absztyfikant był brzydszy, ale bardziej sympatyczny. Wieczorem nie widziałam, jednak patrzę w dzień – a on ma wyraźny, jasny ślad po obrączce! Na innych osobników już nie zwracałam szczególnej uwagi. Nic na siłę. Chłonęłam krajobrazy, zwiedzałam różne obiekty, cieszyłam się siostrą, dużo się opalałam, siedziałam w wodzie. Odpoczywałam. W końcu po to tam pojechałam, a nie po chłopaka. Nie muszę mieć chłopaka. Na wszystko przyjdzie czas. Nie mniej – szczęścia to raczej mi brak.
      - Iguś, życzę ci wielkiej, płomiennej miłości. Mam nadzieję, że za kolejnym zakrętem czeka na ciebie ten wymarzony i jedyny.
      - Chciałabym... Wiesz? Tak bardzo po babsku tęsknie już za miłością. Za wielką, prawdziwą miłością. Taką jak twoja. A przy tym ten mój przyszły nie musi być tak obłędnie bogaty. Niech tylko ma sprawną głowę i ręce, a poradzimy sobie. No, na nas chyba już czas. Zrywamy się do lotu. Cudnie mieszkasz i tego ci zazdroszczę. A... nie możesz coś zrobić, aby to blokowisko rozpirzyć? Niech budują z drugiej strony Wierzbiny. Pomyśl o tym.
      - Nie żartuj. Co ja tam mogę. Nawet bym nie wiedziała, jak się za takie rozpirzanie zabrać.
      - To akurat jest proste.
      - No co ty mówisz?
      - Wystarczą kwity, że teren jest zbyt podmokły, niestabilny. I już jest po budowie.
      - Do tej pory to oni mają wszystkie badania gruntu, plany i co tam tylko jest potrzeba.
      - Dziewczynko – myśl. Przecież zawsze mógł wkraść się jakiś błąd.
      - O, nie dam rady. Za chuda w uszach jestem.
      Iga podniosła się z kanapy i bezceremonialnie rozrzuciła na stoliku zdjęcia.
      - To zdjęcie ci zabieram – powiedziała z uśmiechem - bo muszę mieć jakąś pamiątkę, dowód na to, że byłam w Wierzbinie. Misia (siostra) zapewne narobiła mnóstwo zdjęć, bo ona jest maniakiem fotografii, ale ta fotka będzie tylko moja. Daj buziaka i już lecę na dół.

c.d.n.
fot. tapeciarnia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz