STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska
Cz. 37.
Koniec lata 1975 r. Wierzbina. Grzyby. Telefony. Iga.
Na przełomie sierpnia i września przyszły deszcze, noce nadal
były dość ciepłe, co zaowocowało niesamowicie obfitym wysypem
grzybów. Wprost niebywałym! Od lat takiego nie było! Edward Żak
dla swoich pracowników zorganizował kilka wyjazdów do lasu dwoma
nyskami. I tak trwało przez cały grzybny sezon. A w tym roku
podobno siadało się w jednym miejscu i cięło się cały kosz
maleńkich grzybków. Rzadkość. Zatem pojechała do lasu także
babcia Stefania, a pani Maria obiecała zrobić obiad. Profesor
Rafalski miał chęć jechać, jednakże... nie znał się na
grzybach, „więc po co zajmować miejsce prawdziwym grzybiarzom”.
Pani Stefania nazbierała kopiasty kosz, a drugi dołożył jej
kierowca, stary kawaler („Po co mi te grzyby?”). W zasadzie co
roku dostawała od niego kilka koszy grzybów, bo co nazbierał, to
i tak do niej przynosił. W zamian od czasu do czasu piekła mu
ciasto drożdżowe, które uwielbiał, oraz dzieliła się bigosem,
kiedy tylko gotowała tę potrawę.
Pani Maria pomagała
przygotowywać grzyby do suszenia, tylko najmniejsze były
marynowane, jednakże w tym roku były same „tylko najmniejsze”,
natomiast kurki – a w tym roku też było ich dużo –
przeznaczone były do sosów. Nawet profesor Rafalski przyszedł
paniom pokibicować przy oczyszczaniu grzybów, ucząc się przy
okazji ich rozróżniania.
- Muszę pojechać na grzyby –
stwierdził w końcu. - Choćby dla samej przyjemności chodzenia
po lesie. Kto wie, może okażę się dobrym zbieraczem? Tym
bardziej, że lubię grzyby pod każdą postacią. Możemy pojechać
razem już jutro, pani Stefanio? A może i ty pojedziesz, Marysiu,
choćby po to tylko, by pooddychać leśnym powietrzem.
-
Jutro raczej nie mogę – powiedziała babcia Stefania - bo
najpierw trzeba te trochę podsuszyć, a maluszki w occie pozamykać
w słoikach. No ciasto muszę zrobić na imprezę, bo pojutrze mamy
imieniny... To znaczy imieniny ma mój syn Stefan, czyli nasz Bela,
i moja wnuczka.
- To i pani chyba też? - podchwyciła
pani Maria.
- Ano też. Co roku imprezka odbywa się u Beli
i to nawet wtedy, gdy on sam jest na wyjeździe. Basia z Belą mają
bardzo dużo gości. Ja robię co roku sernik na zimno, a Stefcia
szykuje sałatkę. Najczęściej jarzynową. A czasem dwie –
jarzynową i śledziową. Muszę państwu powiedzieć, że lubię
tę tradycję. Któregoś roku nawet mój trzeci syn, Tomasz,
zjechał ze swoją żoną na te imieniny. Co to była za wspaniała
impreza! Tyle lat temu, a ja nadal ją wspominam jako jedną z
najwspanialszych! Widzieć moich trzech chłopców razem! Państwo
też czujcie się na nią zaproszeni. Poznacie nasz miejscowy
folklor – zakończyła z uśmiechem.
Pod wieczór wpadł
Bela i oficjalnie zaprosił Rafalskich „na wesoły kieliszeczek
okowity”.
- Czy rzeczywiście będzie okowita? -
dopytywał się u Edwarda profesor.
- Nie sądzę, teraz
nie ma dobrego bimbru, chociaż w okolicy są tacy, co pędzą
wódkę. Beli chodziło o „wodę życia”, jak potocznie mówi
się na wyjątkowo mocny alkohol. A u niego zawsze jest bardzo
mocny, bo ma dojście do gorzelnianego spirytusu.
- I
kobiety też to piją? - zdumiał się pan Rafalski.
-
Raczej nie. Najczęściej robią sobie słabiutkie drinki.
- A pan?
- Cóż? Kilku kieliszków nie odmawiam. Pitych
obowiązkowo pod razowy, prawdziwie wiejski chleb.
-
Niesamowite! Ile on ma procent, ten gorzelniany?
- Ponad
dziewięćdziesiąt, chyba dziewięćdziesiąt pięć. Ale na stół
jest podawany już rozrobiony, sądzę, że ma wtedy trochę
poniżej sześćdziesięciu procent. A później czekamy na okowitę
przez cały rok.
- Macie tu bardzo interesujące życie i
ciekawe zwyczaje. Żałuję, że Kraków jest tak daleko.
Telefony i paczki. Noce spędzone na wspomnieniach, rozmyślaniach,
na nadziei i na marzeniach... Oglądanie zdjęć w zasadzie bez
końca – bo każdego dnia. Gorące fale obejmujące całe
dziewczęce ciało Stefci już na sam widok uśmiechu Liama na
zdjęciu, albo dzięki słowom szeptanym do telefonu. Tak trudno
było skupić się na pisaniu pracy dyplomowej, bo myśl wciąż
szybowały do Włoch, biegły do narzeczonego, do tego jedynego,
ukochanego.
Znów telefon.
- Dostałem próbki
zamówionych do hotelu materiałów. Kazałem uszyć szlafroki dla
ciebie i całkowicie wykończyć kilka ręczników. Jeśli zdążą
uszyć, to i pościel będzie. Powinienem jutro lub pojutrze
dostać, to ci natychmiast wyślę, abyś sama oceniła jak
wyglądają tkaniny. Na tym etapie można jeszcze zmodyfikować
kolor, więc przyjrzyj się uważnie i oceń. Chciałbym, aby
wszystko było idealnie zgodne z twoim gustem, bo końcu to twój
hotel. - Zadowolony śmiał się do słuchawki. - Muszę już
myśleć o skompletowaniu załogi – dodał poważnie. Tego w
ostatniej chwili nie da się zrobić. A w gruncie rzeczy to już
jest ostatnia chwila... Poza tym choć część pracowników musi
mieć doświadczenie hotelowe, nie chcę ludzi prosto z ulicy.
Dałem ogłoszenie w kilku gazetach, pewnie zaraz będzie wysyp
zgłoszeń.
- Mam nadzieję, że znajdzie się tam miejsce
chociaż dla kilku moich rodaków...
- Polacy są wszędzie,
więc będę miał twoją prośbę na uwadze... A tęsknisz troszkę
za mną?
- Troszkę? Ogromnie tęsknie!
- To
przyjedź do mnie, jak tylko zakończysz swoją praktykę. Marzę o
tym, by ciebie przytulić. Zamknąć
cię w ramionach i całować bez końca. Tak bardzo cię kocham!
Nie mogę bez ciebie żyć. Nie mogę być bez ciebie – powtórzył
gorącym szeptem.
- Och, Liam... Ty wiesz, że czuję
podobnie. Ale musimy wytrzymać. Musimy.
- To się robi
coraz trudniejsze. Patrzenie na twoje zdjęcia to dla mnie zbyt
mało. Marzenia... Tonę w nich! Czasem aż przeszkadzają mi w
pracy. Jest jakaś myśl, błysk taki, i już cię mam przed
oczami, a ręce same chcą cię zamknąć w uścisku, chcę czuć
twój zapach, smakować twoje usta, oddychać tobą... Moja kochana
cudowna dziewczyno – przyjedź tu jak najszybciej! Tak bardzo cię
pragnę!
- Och, Liam... Ty jednak jesteś trochę szalony!
- Wziąłbym sobie dwa dni wolne i przyleciał do ciebie chociaż
na moment, ale pewnie już nie mógłbym zapanować nad swymi
pragnieniami, a przecież obiecałem tobie... I w pewnym sensie
twemu ojcu... Chociaż on zapewne do końca mnie nie zrozumiał.
Kochanie, weźmy ślub wcześniej, nie czekając na ukończenie
studiów. Przecież nie musimy aż tak długo czekać.
-
Myślę, że jednak musimy. Chcę być wolna, jeśli rozumiesz, co
mam na myśli. Nie od ciebie, ale od nauki i obowiązków.
- Jesteś moim ptakiem. Moją ukochaną jaskółeczką! Kocham cię
do szaleństwa!
Ale były i inne telefony. Chociażby ten od
Igi – pytała, czy może wpaść na godzinę lub dwie do
Wierzbiny, bo będzie w pobliżu, ale niestety, nie sama, bo z
siostrą i jej mężem.
Rzeczywiście przyjechali po
piętnastej, wypili kawę, pojedli babcinego ciasta i pojechali
dalej, bo gdzieś tam u rodziny mieli umówiony nocleg. Obie –
Iga i Stefcia – cieszyły się ze spotkania. Szybko uciekły z
werandy do pokoiku na piętrze, gdzie mogły wymienić ploteczki.
Najważniejsza z nich, to planowany ślub Doroty Baranieckiej i
Marka Szkiłądzia, ale jeszcze bez oznaczenia daty.
-
Wyobraź sobie, że Marek się oświadczył Dorocie! Wszystko było
bardzo skromnie, jednak razem z Dorotą pojechali także do jej
rodziców, no i teraz już jest oficjalnym narzeczonym. Chyba
zadziałał twój przykład!
- O, to świetnie.
-
Dorota trochę się bała, że już znudziła się Markowi, że
lada moment może ją zostawić. Teraz czuje się bezpieczniejsza.
- Przecież on ją bardzo kocha!
- Ale widzisz, co to się
może dziać w kobiecej głowie... Fajnie tu mieszkasz. No i
profesor Rafalski... Super! Wyrobiłaś sobie niezłe chody.
- O, chyba nie o to tu szło. Pani Rafalska dobrze się u nas czuje
i to się liczy. Mówiła, że chętnie została by dużo dłużej,
nawet przez całą jesień, o ile to by nam nie przeszkadzało. Ma
tu już swoich znajomych, nawiązała nawet coś na kształt
przyjaźni. Narzeka jedynie na wysokie krawężniki, a tych u nas
nie mało, więc nie wszędzie może sama jeździć. Na szczęście
ludzie są uczynni, pomagają, nie śpieszą się tak jak w
Krakowie. Bardzo polubiła nasz środowy targ, jeździ co tydzień
na ryneczek. A i park jest dosłownie za płotem... Ostatnio
pomagała babci robić knedle ze śliwkami. Na pewno się nie
nudzi. I ma z kim porozmawiać. Jedno mnie tylko dziwi – żadne z
dzieci nie wpadło do nich w odwiedziny, a i telefonów też zbyt
wiele nie było. Może dlatego pani Maria tak zachwycona naszą
rodziną. W zasadzie u nas wciąż się coś dzieje!
Iga
rozglądała się po królestwie Steffi – na pierwszy ogień
poszły zdjęcia, bo Iga nie widziała tych zaręczynowych z
kawiarni. Było przy tym mnóstwo achów i ochów, zachwytów nad
Liamem, ale i nad Stefcią. W oko Igi wpadły także firany - „od
razu widać, że zagraniczne!”. I sam pokoik – taki przytulny,
kobiecy, pachnący Stefcią.
- To nie ja! To nasze frezje,
Uwielbiam ich zapach – tłumaczyła się Żakówna.
-
Wszystko mi się u ciebie podoba! Podoba mi się weranda, ogród,
zieleń. Mieszkasz w fantastycznym miejscu i chyba nawet nie
zdajesz sobie z tego sprawy!
- Lubię mój dom i całe to
otoczenie. Generalnie jest tu spokojnie i cicho. Nie na darmo ulica
nazwana jest Cichą. Ale to się zmieni, bo niedaleko stąd, mniej
więcej w odległości pół kilometra, mają budować osiedle.
Takie blokowisko. Podobno ma stanąć osiem naprawdę dużych
bloków, zadaje się stu rodzinnych. Wyobrażasz sobie? Sto rodzin
razy osiem bloków, a w każdej rodzinie kilka osób... Całe
miasteczko z tego wyjdzie! I cały ruch będzie się odbywał ulicą
Cichą. Ona jest nawet za wąska! Wiosną ma ruszyć budowa. A
wtedy nie będzie ani spokojnie, ani cicho. Same tylko maszyny
budowlane na początek narobią hałasu, nie mówiąc o tym, że
jezdnia ulegnie całkowitej dewastacji.
- A kiedy znów
przyjedzie twój chłopak?
- On chce, abym to ja do niego
przyleciała, gdy tylko skończę praktykę. Jeszcze się
zastanawiam. Babci mi szkoda. Za dużo spada na jej głowę. Ale
może się wyrwę chociaż na kilka dni. Strasznie tęsknię za
Liamem. On mówi, że ma teraz tak gorący okres, że sam z Włoch
nie może przylecieć. Trwają prace wykończeniowe, więc musi
wszystkiego pilnować. Każdy szczegół jest ważny. Już mu coś
źle zrobili, chyba poręcze schodów, robią właśnie poprawki...
No i już szuka ludzi do pracy. Namawiam go na przyjazd, bo tu by
trochę odetchnął innym powietrzem, odpoczął by odrobinę. Liam
jest jednak bardzo odpowiedzialny, a jego wspólnik wraca dopiero
na ostatnich dniach września. Być może nawet wtedy nie będzie
mógł się urwać, bo wiesz, jak to jest: trzeba wszystko
przekazać, uzgodnić, wypracować wspólne zdanie. Cały Liam. I
wiesz? Ten hotel będzie się nazywał „Hotel Steffi”.
- Łał! To wspaniale! Ale z ciebie szczęściara! Nie dość, że
chłopak jak malowanie, że świata za tobą nie widzi, to jeszcze
bogaty i szczodry. W czepku się urodziłaś!
Stefcia, choć
miała ochotę pokazać kilka włoskich fatałaszków – teraz się
powstrzymała, nie będzie się chwalić, bo Idze może być
przykro. Zamiast tego zapytała o sprawy sercowe.
- Klapa –
odpowiedziała Iga. - Na całej linii klapa. Miałam nadzieję, że
może w te wakacje kogoś poznam, ale niestety. Co ma wisieć –
nie utonie. Gdzieś w świecie czeka na mnie ten właściwy. Ale
przygodę miałam. Nad Mamrami mieliśmy ognisko. Nie my jedni
zresztą. I przypałętał się jakiś młodzian. Bary szerokie,
dupka wąska, nogi odpowiednio długie – było na kim zawiesić
oko. Nawet mi się podobał. I akurat do mnie zaczął smalić
cholewki. Chłopaki, jak to chłopaki, poczęstowali go piwem,
jednak widzą, że on tak tylko na krzywy ryj. Ale nic. Wziął
drugie piwo i dalej do mnie startuje. A ja nie taka znowu głupia.
Pokpiwam z niego, aby tylko nie pokazać, że mi się podoba. On
nawet mówi z sensem, ale to mi się nie podobało, że nie miał
zamiaru dołożyć się do piwa. W pewnym momencie od innego
ogniska przychodzi do mnie dziewczyna. Na oko studentka tak jak ja.
I pyta mnie po cichu, czy czasem nie mam w zapasie podpasek.
Miałam. W takiej sytuacji każda dziewczyna śpieszy drugiej z
pomocą. Więc zapraszam ją do namiotu i chcę już grzebać w
swoich klamotach, a ona mi mówi, że to nie o podpaski chodzi, a o
to, by mnie przestrzec przed tym Gigi L'amoroso. Podobno już od
kilku dni tak się pęta przy ogniskach, tu zje, tam łyknie piwo,
a gdzie indziej nawet poderwie dziewczynę. Radzi mi uważać, bo
to mocno podejrzany typ. Radzi nie dawać mu swego adresu,
telefonu, a jeśli się uda, to nawet nie podawać nazwiska.
Oczywiście wzięłam sobie te porady do serca, bo żadne kłopoty
nie były mi potrzebne. Później był następny facet... Następny
absztyfikant był brzydszy, ale bardziej sympatyczny. Wieczorem nie
widziałam, jednak patrzę w dzień – a on ma wyraźny, jasny
ślad po obrączce! Na innych osobników już nie zwracałam
szczególnej uwagi. Nic na siłę. Chłonęłam krajobrazy,
zwiedzałam różne obiekty, cieszyłam się siostrą, dużo się
opalałam, siedziałam w wodzie. Odpoczywałam. W końcu po to tam
pojechałam, a nie po chłopaka. Nie muszę mieć chłopaka. Na
wszystko przyjdzie czas. Nie mniej – szczęścia to raczej mi
brak.
- Iguś, życzę ci wielkiej, płomiennej miłości.
Mam nadzieję, że za kolejnym zakrętem czeka na ciebie ten
wymarzony i jedyny.
- Chciałabym... Wiesz? Tak bardzo po
babsku tęsknie już za miłością. Za wielką, prawdziwą
miłością. Taką jak twoja. A przy tym ten mój przyszły nie
musi być tak obłędnie bogaty. Niech tylko ma sprawną głowę i
ręce, a poradzimy sobie. No, na nas chyba już czas. Zrywamy się
do lotu. Cudnie mieszkasz i tego ci zazdroszczę. A... nie możesz
coś zrobić, aby to blokowisko rozpirzyć? Niech budują z drugiej
strony Wierzbiny. Pomyśl o tym.
- Nie żartuj. Co ja tam
mogę. Nawet bym nie wiedziała, jak się za takie rozpirzanie
zabrać.
- To akurat jest proste.
- No co ty
mówisz?
- Wystarczą kwity, że teren jest zbyt podmokły,
niestabilny. I już jest po budowie.
- Do tej pory to oni
mają wszystkie badania gruntu, plany i co tam tylko jest
potrzeba.
- Dziewczynko – myśl. Przecież zawsze mógł
wkraść się jakiś błąd.
- O, nie dam rady. Za chuda w
uszach jestem.
Iga podniosła się z kanapy i
bezceremonialnie rozrzuciła na stoliku zdjęcia.
- To
zdjęcie ci zabieram – powiedziała z uśmiechem - bo muszę mieć
jakąś pamiątkę, dowód na to, że byłam w Wierzbinie. Misia
(siostra) zapewne narobiła mnóstwo zdjęć, bo ona jest maniakiem
fotografii, ale ta fotka będzie tylko moja. Daj buziaka i już
lecę na dół.
fot. tapeciarnia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz