STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska
Cz. 38.
Wrzesień 1975 r. Wierzbina
Telefon w kuchni
dzwonił długo, natarczywie. Profesor Rafalski szykował się już
do wyjazdu z Wierzbiny, zbierał swoje drobiazgi, porządkował
notatki. Pani Stefania i jego żona były na zewnątrz... Edward Żak
oczywiście był w pracy, a Stefcia miała w tym dniu zakończenie
praktyki w tej swojej „budowlance”. Zatem odebrał telefon, choć
zrobił to bardzo niechętnie. Generalnie nie lubił telefonów. A
później aż usiadł ze słuchawką w ręku, wysłuchał dość
długiej przemowy w języku angielskim, po chwili kazał powtórzyć
wiadomość. Zanotował numer telefonu. Zadał kilka pytań. Drżały
mu ręce, w zasadzie cały się trząsł. Poprosił o powtórzenie
wiadomości raz jeszcze i obiecał, że przekaże wszystko Stefci.
Jak najskrupulatniej. Chyba doznał szoku. Nie mógł uwierzyć!
Liam, ukochany narzeczony jego drogiej studentki, był w stanie
agonalnym we włoskiej klinice. Spadł ze schodów wewnątrz budynku.
Schody były jeszcze niezabezpieczone poręczą. Połamana miednica i
ręce. Prawdopodobnie złamany kręgosłup. Rozbita głowa. Stan
agonalny – powtarzał zbielałymi ustami. Stefcia ma przyjechać do
Włoch najszybciej, jak to będzie możliwe. Najlepiej z osobą
towarzyszącą. Może z ojcem. Zawiadomić, kiedy będzie. Na
lotnisku będzie czekał samochód. I jak on ma to przekazać Stefci?
No jak? To taka wiadomość, że nawet żonie i pani Stefani trudno
powiedzieć...
Kobiety wracały przez werandę, bo tam by
podjazd dla wózka inwalidzkiego. Jego żona trzymała na kolanach
koszyczek z jajkami. Słyszał, jak wesoło rozmawiają, śmieją
się. Wystarczyło jedno spojrzenie na profesora, aby babcia Stefania
pojęła, że coś się stało.
- Pozwoliłem sobie odebrać
telefon. Był z Włoch – przepraszająco powiedział Rafalski.
Kiedy już zaczął mówić, jego słowa zmieniły się w potok.
Babcia usiadła przy stole i milczała. Była wstrząśnięta.
- Zrobię herbatę – zaofiarowała się pani Maria. Jej też
trzęsły się ręce. - Biedna Stefcia. Chyba melisa będzie
najodpowiedniejsza...
- Muszę zadzwonić do Beli –
powiedziała babcia Stefania. Była zadziwiająco opanowana. - Może
jeszcze nie wyjechał do tego Mozambiku czy tam Namibii...
Bela natychmiast przyjechał, a Rafalski jeszcze raz zrelacjonował
rozmowę. Babcia Stefcia zadzwoniła do Edwarda, on tez zjawił się
w kilkanaście minut potem. Ze szkoły wrócił Piotrek. Chyba on
najbardziej był poruszony wiadomością – uwielbiał Liama. Jak
powiedzieć o wszystkim Stefci? To był dopiero problem.
-
Ja jej wszystko powiem – zadecydowała babcia, pozornie najbardziej
ze wszystkich opanowana. - Ale obiadu dziś nie będzie. Nie mam do
tego głowy. Jest trochę wczorajszej zupy, dla wszystkich nie
wystarczy. Można otworzyć jakiś słoik z mięsem...
-
Mamo, daj spokój. Komu się chce jeść w takiej chwili! - prychnął
zdenerwowany Edward.
- Wszystkim. Jedzenie wnosi spokój i
pozytywne myślenie. Może jakiś ryż do tego mięsa, bo ręce tak
mi latają, że nie dam rady obrać ziemniaków.
- Mamo,
spokojnie. Skoro tak, to zawołam Halinkę. A ty, Piotrek, przynieś
jakiś słoik z piwnicy. Chodźmy do salonu. Zaraz przyniosę
herbatę. I uspokójmy się. Na nic nie mamy wpływu. Można się
tylko modlić. I czekać – kontynuował Edward. On też już się
wziął w garść. Wiedział, że matka tylko z pozoru jest spokojna.
Zaniósł tacę z herbatą do salonu i poszedł po pracownicę. Kazał
jej przygotować obiad według swojego pomysłu z mięsem ze słoika.
Podkreślił, że ma być i zupa, i ziemniaki i dobra surówka. I
niech nie przychodzi do salony z pytaniami. Niech sama znajdzie w
szafkach to, co będzie potrzebne.
Siedzenie w salonie w
oczekiwaniu na powrót Stefci było jak swoista tortura. Rozmawiali.
Gdybali. Po osiemnastej miał być następny telefon.
-
Jutro z rana muszę jechać do konsulatu po wizy. I odwołać ten
wyjazd do Somali. Do Włoch polecimy we trójkę: ty, Stefcia i ja.
Od razu załatwię bilety na samolot. Mamo, ty będziesz musiała
spakować Stefcię, bo ona na pewno nie będzie miała do tego głowy
– zadecydował Bela. - Lepiej sobie zrób spis na kartce, bo ze dwa
dni potrwa, zanim będą wizy. Nawet moje „chody” nie pomogą.
- A jaka tam jest teraz temperatura? Co mam jej spakować?
- Młody, wysportowany, zręczny mężczyzna... - nie mogła się
powstrzymać pani Maria.
- Cuda też się zdarzają. Trzeba
ufać. Trzeba wierzyć – cicho powiedział profesor.
Piotrek wtulił się w fotel z oczyma pełnymi łez.
Stefcia
wróciła do domu uśmiechnięta, z pięknym bukietem róż. W kuchni
zostawiła siatkę z blaszką po serniku.
- A gdzie babcia?
- zapytała panią Halinkę.
- Jest w salonie.
-
Mamy gości?
- Ja tam nie wiem – odburknęła kobieta znad
garnka, właśnie doprawiała zupę.
- Mogę panią prosić
o wstawienie kwiatów do wody? O, ten wazon będzie odpowiedni.
Tanecznym krokiem weszła do salonu. Po ogólnym „dzień dobry”
podeszła do babci i ją ucałowała.
- Sernik był
przepyszny! Bardzo ci dziękuję. Chwalono cię pod niebiosa! Ale...
co to za zebranie? - zreflektowała się nagle. Nie czekając na
odpowiedź wyjęła z torebki niewielką kryształową miseczkę. -
Zobaczcie, jak mnie pięknie pożegnali. Dostałam też kwiaty... O
co chodzi? Co się stało? Mówcie!
- Steniusiu, może
chodźmy do twego pokoju – powiedziała podnosząc się z fotela
babcia. - Tam porozmawiamy.
- Nie, nie – zatrzepotała
rękoma Stefcia i usiadła na wprost ojca.
Pani Halinka
zapukała do drzwi:
- Już jest obiad. Gdzie podać?
- Zjemy w kuchni, bo po co nosić tyle naczyń – zadecydowała pani
Maria.
- Tato, babciu – mówcie!
- Twój Liam miał
wypadek. Leży w dość ciężkim stanie w szpitalu. Oczywiście we
Włoszech. Pojedziesz do niego – oświadczył spokojnie Edward.
Głos mu się lekko łamał, przeżywał nie tyle nieszczęście
Liama, co bał się o córkę. Są wiadomości, od których można
oszaleć. Wiedział, jak bardzo Stefcia kocha swego narzeczonego.
- Jak ciężki to jest stan? - rzeczowo zapytała Stefcia.
- Powiedziałbym, że... bardzo ciężki – dodał Edward.
- Skąd wiecie?
- Dzwonił ojciec Liama – wtrącił się
profesor. - Ja z nim rozmawiałem. Z młodym jest źle. Ma połamaną
miednicę, ręce, poważny uraz głowy i uszkodzony kręgosłup. Po
osiemnastej pan Rybbing zadzwoni ponownie. Było też coś o
narządach wewnętrznych, ale nie zrozumiałem. Wypadek zdarzył się
dziś rano. Nadal robią Liamowi badania. Po południu będzie
wiadomo coś więcej. Możliwe, że będzie już po jakichś
operacjach. Na razie trudno mówić o rokowaniach.
Stefcia
siedziała wstrząśnięta, nieruchoma, jak martwa. Jej twarz
zmieniła się w twardą maskę. Na chwilę zasłoniła ją dłońmi.
- Chodźmy do kuchni – babcia znów podniosła się z krzesła
i wszyscy poszli w jej ślady.
- Jak to możliwe, że ja nic
nie poczułam? - zdziwiła się Stefcia, wchodząc za innymi do
kuchni. Nie zapytała, jak doszło do wypadku – stan zdrowia Liama
był najważniejszy.
- Jeszcze jedno nakrycie, pani Halinko.
Zje pani z nami – zadecydował Edward.
- I dla pana
Smulczyńskiego. Niech go ktoś zawoła – poprosiła babcia.
Stefcia nie mogła jeść. Już zupa „rosła” jej w ustach. Ale
nakazała sobie jedzenie, bo musi być silna. Jeszcze nie ogarniała
całości, trudno było uwierzyć w ten wypadek. Jej Liam... Jej
słoneczny, ciepły, radosny Liam... Jej szczęście, jej serce, jej
wszystko! Liam – najpiękniejszy ze znanych jej światów. W
ciężkim stanie. Nałożyła sobie garstkę ziemniaków, odrobinę
mięsa i sosu. O surówce całkiem zapomniała, ale pani Halinka
posunęła jej salaterkę. Stefcia gryzła, gryzła, gryzła i nie
mogła przełknąć. W duchu upomniała siebie surowo – nie jest
nikomu potrzebna jako rozmemłana i chlipiąca dziewczyna. To właśnie
jest taki moment, że musi być silna i zdyscyplinowana – dla
Liama. Dla babci i dla ojca. Dla wszystkich najbliższych. Patrzą na
nią i obserwują, gotowi rzucić się na ratunek. Zatrzepotała
powiekami, by rozgonić napływające łzy. Nie będzie płakać. Nie
będzie! Siłując się z sobą zjadła cały obiad. Nikt nie będzie
się nad nią litował. Jest silna. Poradzi sobie. Da radę. Dla
Liama. Jest Żakówną! Ale na razie czuła w sobie pustkę i miała
wrażenie, że rozpada się na milion kawałków... Liam! LIAM!
Chwilę po tym obejmowała ją tak ogromna fala bólu, że zdawało
się, iż zemdleje przy stole.
Po obiedzie poszła do siebie,
by się uspokoić, ochłonąć, popatrzeć na zdjęcia Liama – bo
nie mogła w wyobraźni zobaczyć jego twarzy. Boże – co to ma
znaczyć? W głowie lęgły się tysięczne pytania o stan zdrowia
ukochanego, ale odpowiedzi przecież nie było, bo na tym etapie być
nie mogło. Jedno pytanie było bardziej przygnębiające od
drugiego, niepewność szarpała jej serce. Ze zdjęciami w dłoni
usiadła po turecku na łóżku, a następnie rozłożyła zdjęcia
przed sobą. Patrzyła i przypominała sobie szczęśliwe chwile. Od
czasu do czasu któreś zdjęcia podnosiła bliżej oczu. Liam
roześmiany, z roziskrzonym wzrokiem, a tu tak zawadiacko
uśmiechnięty. Uśmiechnięty, uśmiechnięty, uśmiechnięty! Echo
tłukło się w głowie... Liam. Jej Liam. Miłość życia! Liam!
Bolesny skowyt serca...! LIAM!
Zamiast „co dalej” była
długa niewiadoma. Miała wrażenie, że zapada się w głęboki
mrok, że ogarnia ją przytłaczająca czerń, brakowało jej
powietrza, a klatkę piersiową ściskała boleśnie żelazna
obręcz...
Delikatne pukanie do drzwi i do środka wsunął
się Piotruś. Usiadł obok siostry i objął ją ramionami, trochę
niezdarnie cmoknął w policzek. Patrzył na zdjęcia.
- Taki
fajny facet... Co teraz będzie? - zapytał swoim dawnym, dziecięcym
głosikiem.
- Liam wyzdrowieje i znów będzie wszystko
dobrze.
- Wierzysz w to?
- Tak.
- Bo wiesz,
ja przyszedłem ci powiedzieć o pewnym wierszu. Pani Maria mi go
przeczytała po rosyjsku, a potem przetłumaczyła na polski. To jest
wiersz o czekaniu i o wierze, która ocala. Jeśli będziesz mocno
wierzyła, że Liam wyzdrowieje i do ciebie wróci – to tak się
stanie. Bo wiara ocala. Wiara wszystko może.
- Chyba wiem,
o którym wierszu mówisz: „Żdi mienia, a ja wiernus, tolko oczeń
żdi”, czy tak?
- Tak. To ten wiersz. Wierz, czekaj i ocal
Liama. Będę ci pomagał ze wszystkich sił!
c.d.n.
fot. własne
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz