środa, 16 marca 2022

Cz.38. Wrzesień 1975. Wierzbina


 STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 38. Wrzesień 1975 r. Wierzbina

Telefon w kuchni dzwonił długo, natarczywie. Profesor Rafalski szykował się już do wyjazdu z Wierzbiny, zbierał swoje drobiazgi, porządkował notatki. Pani Stefania i jego żona były na zewnątrz... Edward Żak oczywiście był w pracy, a Stefcia miała w tym dniu zakończenie praktyki w tej swojej „budowlance”. Zatem odebrał telefon, choć zrobił to bardzo niechętnie. Generalnie nie lubił telefonów. A później aż usiadł ze słuchawką w ręku, wysłuchał dość długiej przemowy w języku angielskim, po chwili kazał powtórzyć wiadomość. Zanotował numer telefonu. Zadał kilka pytań. Drżały mu ręce, w zasadzie cały się trząsł. Poprosił o powtórzenie wiadomości raz jeszcze i obiecał, że przekaże wszystko Stefci. Jak najskrupulatniej. Chyba doznał szoku. Nie mógł uwierzyć! Liam, ukochany narzeczony jego drogiej studentki, był w stanie agonalnym we włoskiej klinice. Spadł ze schodów wewnątrz budynku. Schody były jeszcze niezabezpieczone poręczą. Połamana miednica i ręce. Prawdopodobnie złamany kręgosłup. Rozbita głowa. Stan agonalny – powtarzał zbielałymi ustami. Stefcia ma przyjechać do Włoch najszybciej, jak to będzie możliwe. Najlepiej z osobą towarzyszącą. Może z ojcem. Zawiadomić, kiedy będzie. Na lotnisku będzie czekał samochód. I jak on ma to przekazać Stefci? No jak? To taka wiadomość, że nawet żonie i pani Stefani trudno powiedzieć...
Kobiety wracały przez werandę, bo tam by podjazd dla wózka inwalidzkiego. Jego żona trzymała na kolanach koszyczek z jajkami. Słyszał, jak wesoło rozmawiają, śmieją się. Wystarczyło jedno spojrzenie na profesora, aby babcia Stefania pojęła, że coś się stało.
- Pozwoliłem sobie odebrać telefon. Był z Włoch – przepraszająco powiedział Rafalski. Kiedy już zaczął mówić, jego słowa zmieniły się w potok.
Babcia usiadła przy stole i milczała. Była wstrząśnięta.
- Zrobię herbatę – zaofiarowała się pani Maria. Jej też trzęsły się ręce. - Biedna Stefcia. Chyba melisa będzie najodpowiedniejsza...
- Muszę zadzwonić do Beli – powiedziała babcia Stefania. Była zadziwiająco opanowana. - Może jeszcze nie wyjechał do tego Mozambiku czy tam Namibii...
Bela natychmiast przyjechał, a Rafalski jeszcze raz zrelacjonował rozmowę. Babcia Stefcia zadzwoniła do Edwarda, on tez zjawił się w kilkanaście minut potem. Ze szkoły wrócił Piotrek. Chyba on najbardziej był poruszony wiadomością – uwielbiał Liama. Jak powiedzieć o wszystkim Stefci? To był dopiero problem.
- Ja jej wszystko powiem – zadecydowała babcia, pozornie najbardziej ze wszystkich opanowana. - Ale obiadu dziś nie będzie. Nie mam do tego głowy. Jest trochę wczorajszej zupy, dla wszystkich nie wystarczy. Można otworzyć jakiś słoik z mięsem...
- Mamo, daj spokój. Komu się chce jeść w takiej chwili! - prychnął zdenerwowany Edward.
- Wszystkim. Jedzenie wnosi spokój i pozytywne myślenie. Może jakiś ryż do tego mięsa, bo ręce tak mi latają, że nie dam rady obrać ziemniaków.
- Mamo, spokojnie. Skoro tak, to zawołam Halinkę. A ty, Piotrek, przynieś jakiś słoik z piwnicy. Chodźmy do salonu. Zaraz przyniosę herbatę. I uspokójmy się. Na nic nie mamy wpływu. Można się tylko modlić. I czekać – kontynuował Edward. On też już się wziął w garść. Wiedział, że matka tylko z pozoru jest spokojna. Zaniósł tacę z herbatą do salonu i poszedł po pracownicę. Kazał jej przygotować obiad według swojego pomysłu z mięsem ze słoika. Podkreślił, że ma być i zupa, i ziemniaki i dobra surówka. I niech nie przychodzi do salony z pytaniami. Niech sama znajdzie w szafkach to, co będzie potrzebne.
Siedzenie w salonie w oczekiwaniu na powrót Stefci było jak swoista tortura. Rozmawiali. Gdybali. Po osiemnastej miał być następny telefon.
- Jutro z rana muszę jechać do konsulatu po wizy. I odwołać ten wyjazd do Somali. Do Włoch polecimy we trójkę: ty, Stefcia i ja. Od razu załatwię bilety na samolot. Mamo, ty będziesz musiała spakować Stefcię, bo ona na pewno nie będzie miała do tego głowy – zadecydował Bela. - Lepiej sobie zrób spis na kartce, bo ze dwa dni potrwa, zanim będą wizy. Nawet moje „chody” nie pomogą.
- A jaka tam jest teraz temperatura? Co mam jej spakować?
- Młody, wysportowany, zręczny mężczyzna... - nie mogła się powstrzymać pani Maria.
- Cuda też się zdarzają. Trzeba ufać. Trzeba wierzyć – cicho powiedział profesor.
Piotrek wtulił się w fotel z oczyma pełnymi łez.
Stefcia wróciła do domu uśmiechnięta, z pięknym bukietem róż. W kuchni zostawiła siatkę z blaszką po serniku.
- A gdzie babcia? - zapytała panią Halinkę.
- Jest w salonie.
- Mamy gości?
- Ja tam nie wiem – odburknęła kobieta znad garnka, właśnie doprawiała zupę.
- Mogę panią prosić o wstawienie kwiatów do wody? O, ten wazon będzie odpowiedni.
Tanecznym krokiem weszła do salonu. Po ogólnym „dzień dobry” podeszła do babci i ją ucałowała.
- Sernik był przepyszny! Bardzo ci dziękuję. Chwalono cię pod niebiosa! Ale... co to za zebranie? - zreflektowała się nagle. Nie czekając na odpowiedź wyjęła z torebki niewielką kryształową miseczkę. - Zobaczcie, jak mnie pięknie pożegnali. Dostałam też kwiaty... O co chodzi? Co się stało? Mówcie!
- Steniusiu, może chodźmy do twego pokoju – powiedziała podnosząc się z fotela babcia. - Tam porozmawiamy.
- Nie, nie – zatrzepotała rękoma Stefcia i usiadła na wprost ojca.
Pani Halinka zapukała do drzwi:
- Już jest obiad. Gdzie podać?
- Zjemy w kuchni, bo po co nosić tyle naczyń – zadecydowała pani Maria.
- Tato, babciu – mówcie!
- Twój Liam miał wypadek. Leży w dość ciężkim stanie w szpitalu. Oczywiście we Włoszech. Pojedziesz do niego – oświadczył spokojnie Edward. Głos mu się lekko łamał, przeżywał nie tyle nieszczęście Liama, co bał się o córkę. Są wiadomości, od których można oszaleć. Wiedział, jak bardzo Stefcia kocha swego narzeczonego.
- Jak ciężki to jest stan? - rzeczowo zapytała Stefcia.
- Powiedziałbym, że... bardzo ciężki – dodał Edward.
- Skąd wiecie?
- Dzwonił ojciec Liama – wtrącił się profesor. - Ja z nim rozmawiałem. Z młodym jest źle. Ma połamaną miednicę, ręce, poważny uraz głowy i uszkodzony kręgosłup. Po osiemnastej pan Rybbing zadzwoni ponownie. Było też coś o narządach wewnętrznych, ale nie zrozumiałem. Wypadek zdarzył się dziś rano. Nadal robią Liamowi badania. Po południu będzie wiadomo coś więcej. Możliwe, że będzie już po jakichś operacjach. Na razie trudno mówić o rokowaniach.
Stefcia siedziała wstrząśnięta, nieruchoma, jak martwa. Jej twarz zmieniła się w twardą maskę. Na chwilę zasłoniła ją dłońmi.
- Chodźmy do kuchni – babcia znów podniosła się z krzesła i wszyscy poszli w jej ślady.
- Jak to możliwe, że ja nic nie poczułam? - zdziwiła się Stefcia, wchodząc za innymi do kuchni. Nie zapytała, jak doszło do wypadku – stan zdrowia Liama był najważniejszy.
- Jeszcze jedno nakrycie, pani Halinko. Zje pani z nami – zadecydował Edward.
- I dla pana Smulczyńskiego. Niech go ktoś zawoła – poprosiła babcia.
Stefcia nie mogła jeść. Już zupa „rosła” jej w ustach. Ale nakazała sobie jedzenie, bo musi być silna. Jeszcze nie ogarniała całości, trudno było uwierzyć w ten wypadek. Jej Liam... Jej słoneczny, ciepły, radosny Liam... Jej szczęście, jej serce, jej wszystko! Liam – najpiękniejszy ze znanych jej światów. W ciężkim stanie. Nałożyła sobie garstkę ziemniaków, odrobinę mięsa i sosu. O surówce całkiem zapomniała, ale pani Halinka posunęła jej salaterkę. Stefcia gryzła, gryzła, gryzła i nie mogła przełknąć. W duchu upomniała siebie surowo – nie jest nikomu potrzebna jako rozmemłana i chlipiąca dziewczyna. To właśnie jest taki moment, że musi być silna i zdyscyplinowana – dla Liama. Dla babci i dla ojca. Dla wszystkich najbliższych. Patrzą na nią i obserwują, gotowi rzucić się na ratunek. Zatrzepotała powiekami, by rozgonić napływające łzy. Nie będzie płakać. Nie będzie! Siłując się z sobą zjadła cały obiad. Nikt nie będzie się nad nią litował. Jest silna. Poradzi sobie. Da radę. Dla Liama. Jest Żakówną! Ale na razie czuła w sobie pustkę i miała wrażenie, że rozpada się na milion kawałków... Liam! LIAM! Chwilę po tym obejmowała ją tak ogromna fala bólu, że zdawało się, iż zemdleje przy stole.
Po obiedzie poszła do siebie, by się uspokoić, ochłonąć, popatrzeć na zdjęcia Liama – bo nie mogła w wyobraźni zobaczyć jego twarzy. Boże – co to ma znaczyć? W głowie lęgły się tysięczne pytania o stan zdrowia ukochanego, ale odpowiedzi przecież nie było, bo na tym etapie być nie mogło. Jedno pytanie było bardziej przygnębiające od drugiego, niepewność szarpała jej serce. Ze zdjęciami w dłoni usiadła po turecku na łóżku, a następnie rozłożyła zdjęcia przed sobą. Patrzyła i przypominała sobie szczęśliwe chwile. Od czasu do czasu któreś zdjęcia podnosiła bliżej oczu. Liam roześmiany, z roziskrzonym wzrokiem, a tu tak zawadiacko uśmiechnięty. Uśmiechnięty, uśmiechnięty, uśmiechnięty! Echo tłukło się w głowie... Liam. Jej Liam. Miłość życia! Liam! Bolesny skowyt serca...! LIAM!
Zamiast „co dalej” była długa niewiadoma. Miała wrażenie, że zapada się w głęboki mrok, że ogarnia ją przytłaczająca czerń, brakowało jej powietrza, a klatkę piersiową ściskała boleśnie żelazna obręcz...
Delikatne pukanie do drzwi i do środka wsunął się Piotruś. Usiadł obok siostry i objął ją ramionami, trochę niezdarnie cmoknął w policzek. Patrzył na zdjęcia.
- Taki fajny facet... Co teraz będzie? - zapytał swoim dawnym, dziecięcym głosikiem.
- Liam wyzdrowieje i znów będzie wszystko dobrze.
- Wierzysz w to?
- Tak.
- Bo wiesz, ja przyszedłem ci powiedzieć o pewnym wierszu. Pani Maria mi go przeczytała po rosyjsku, a potem przetłumaczyła na polski. To jest wiersz o czekaniu i o wierze, która ocala. Jeśli będziesz mocno wierzyła, że Liam wyzdrowieje i do ciebie wróci – to tak się stanie. Bo wiara ocala. Wiara wszystko może.
- Chyba wiem, o którym wierszu mówisz: „Żdi mienia, a ja wiernus, tolko oczeń żdi”, czy tak?
- Tak. To ten wiersz. Wierz, czekaj i ocal Liama. Będę ci pomagał ze wszystkich sił!

c.d.n.
fot. własne

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz