Cz. 7. Wiosna 1973 r. Szwecja.
Sprawy domowe.
Ale najpierw była Szwecja.
Pojechała sama, bez stryjka, „bo po co mnożyć koszty?”.
Zresztą znała już trasę, podciągnęła się z angielskiego,
przestała się bać pokazywania twarzy. Po pierwszym miesiącu od
zabiegów zrobiła dokładne zdjęcia blizn i wraz z listem wysłała
do profesora Seweryna Kiliana. W rozmowie telefonicznej uzgodniła
termin pobytu i całą resztę. Miała tam być tylko dwa tygodnie.
Profesor pochwalił się, że mają nowe urządzenie, jakby
specjalnie dla niej, dla Stefanii.
Personel był ten sam, za
to całkiem nowi pacjenci. Żałowała, że nie ma Tora. Próbowała
zaprzyjaźnić się z nowymi osobami. Starała się rozmawiać
wyłącznie po angielsku, bo już się przekonała, że takie rozmowy
wyraźnie wzbogacają jej słownictwo. Ale przy stoliku w jadalni
miała do towarzystwa jakiegoś mało rozmownego Szweda. Próbowała
z nim rozmawiać, jednak wyraźnie był temu niechętny. W pokoju –
innym, niż poprzednio – dużo czasu poświęcała na naukę,
wiedziała, że musi. W któryś majowy i słoneczny dzień zrobiono
im wycieczkę nad morze, w miejsce, które można było od biedy
nazwać fiordami. I tu z zachwytu otworzyła buzię. Chciałaby
mieszkać w takim miejscu, ale nawet miejscowi nie stawiali tu domów.
A Norwegia ma jeszcze piękniejsze widoki. Nie chciało się jej
wracać do kliniki.
Dwa tygodnie minęły wyjątkowo szybko,
„jak z bicza strzelił”. Przed wyjazdem znów zakupy z panią
Inez i ostatnie porady kosmetyczne. Było dobrze, nawet bardzo
dobrze. Profesor Kilian prosił o kontakt za dwa miesiące, dobrze by
było, gdyby nadal robiła co jakiś czas zdjęcia blizn i mu
przysyłała. Według niego następne spotkanie powinno być za
jakieś dwa lata i prawdopodobnie będzie to już ostanie. Natomiast
zdjęcia pozwolą mu kontrolować sytuację. Był bardzo zadowolony z
tego, co osiągnął na twarzy Stefanii. Z odmienioną twarzą
Stefania czuła się niemal komfortowo. Nowe uczesanie, inny styl
ubierania, staranny makijaż – to wszystko razem stworzyło nową,
zdumiewająco piękną kobietę. Była DAMĄ. I tak się
zachowywała.
W domu natychmiast otoczyła ją miłość,
czułość i bezpieczeństwo. Teraz tylko dla stryja Beli kupiła
indywidualny prezent – dwa tuziny świetnych cygar. Ponadto
przywiozła solone masło, dużo słodyczy i kawy. Piotruś, kiedy
tylko mógł, przysiadał na poręczy fotela, na którym siedziała
siostra, łapał ją za szyję i wtulał twarz w jej włosy. Miała
nieodparte wrażenie, że chłopak chce jej coś przekazać w
tajemnicy.
- A dasz mi pooglądać swoje zeszyty? -
zapytała, ułatwiając kontakt w cztery oczy.
W swoim
pokoju Piotr wyszeptał, że tata jest chory na serce. Był osiem dni
w szpitalu, ale zakazano mu, to jest Piotrowi, mówić o tym
Stefanii.
- A dlaczego takie tajemnice? - bardzo się
zdziwiła.
- Bo ty masz dużo nauki i musisz mieć spokój,
a nie nowe zmartwienia. Tak mówiła babcia.
- Opowiedz mi o
wszystkim dokładnie.
- Kiedy ja niewiele wiem. Pogotowie
zabrało tatę z pracy, chyba na drugi dzień po twoim wyjeździe.
Wiem jeszcze, że chciał wyjść ze szpitala na własne żądanie,
ale stryj Bela mu nie pozwolił. Sprowadził ciocię Tereską, by
zajęła się tą całą zieleniną tutaj, w Wierzbinie, a mnie
wywiózł na trzy dni do Karolinki, i tam razem z babcią i dziadkiem
utrzymywaliśmy porządki. Potem przyjechał razem z panem
Stojanowskim i teraz on razem z dziadkami zarządzają Karolinką. Co
z nami będzie, Steniu? Boję się i o tatę, i o oba gospodarstwa.
Tato już nie ma siły. A babcia i dziadek wcale nie nadają się do
pracy. Dziadek tylko zrzędzi, ze wszystkiego jest niezadowolony. Jak
tak będzie marudził, to pan Stojanowski ucieknie! A babcia to widzi
tylko kwiaty... Sama wiesz, jaka ona jest. Oba gospodarstwa się
posypią. Że też ciągle jestem za smarkaty! Jak nic któreś
gospodarstwo pójdzie pod młotek – zakończył z ogromnym
smutkiem. Nie wiadomo było, czy bardziej żałuje ojca, czy
gospodarstwa. Już wszyscy wiedzieli, że pójdzie do technikum
ogrodniczego i cała ziemia, oba gospodarstwa, mają być jego.
- To był zawał? - chciała uściślić Stefania.
-
Nazywali to stanem przedzawałowym. Ale tak długo w szpitalu? To coś
mocniej nie w porządku. Tutaj to stryj Bela dużo pomagał, ciocia
Tereska z tym swoim kręgosłupem to nawet dobrze chodzić nie może.
Tyle, że doglądała pracowników. Pan Jakubowski z dziadkiem
jeździli na giełdę. Nie chcieli mnie zabrać, choć się
prosiłem.
Matka Stefani, Aniela Żak, i matka Piotra,
Katarzyna Lemańska, miały tak zwane badylarstwo. Ta pierwsza oprócz
szklarni miała dwa hektary ziemi pod intensywnymi uprawami i zawsze
zatrudniała trochę ludzi. Ale największą jej pomocnicą była
siostra Teresa Chyża, która wraz z rodziną zajmowała piętro domu
przy szklarniach. Natomiast Katarzyna mieszkała w Karolince, blisko
dwadzieścia kilometrów od Żaków i prowadziła tam podobne
gospodarstwo, nastawione głównie na kwiaty. Wszystkie trzy panie
współpracowały ze sobą i wymieniały się doświadczeniami.
Czasem spotykały się towarzysko, choć te spotkania z reguły
przemieniały się w narady biznesowe. Teresa ciągle miała „iść
na swoje”, ale jakoś nie mogła odciąć się od siostry. W końcu
udało się jej wraz z mężem kupić stary poniemiecki dom i go z
grubsza wyremontować. Ale droga do własnego zielonego gospodarstwa
ciągle była daleka. Tymczasem niespodziewanie zmarła Aniela –
pękł jej tętniak w głowie. Stefania miała wtedy blisko dziewięć
lat. Śmierć matki niewiele odmieniła w życiu dziewczynki, bo była
jeszcze babcia Stefcia, po której dostała imię. Babcia zawsze
otaczała Stefcię szczególną opieką, aż Teresa była nieco
zazdrosna, w końcu jednak pani Stefania była matką Edwarda i Beli.
A także Tomasza, mieszkającego w okolicach Augustowa i bardzo
rzadko odwiedzającego rodzinę – był kaleką, bo mina urwała mu
stopę. Babcia Stefania nie przepadała za dziećmi Chyżów, choć
nie można powiedzieć, by któreś krzywdziła. Rzecz sprowadzała
się raczej do ilości poświęconego czasu, dla Stefci zawsze go
miała. W końcu to była „rodzona wnuczka”. Gdy było trzeba -
opiekowała się także dziećmi Teresy. Mała Stefcia nigdy się z
nimi tak naprawdę nie zżyła, nie zaprzyjaźniła.
Teresa
marzyła o wyprowadzeniu się na swoje i wreszcie tego dokonała, ale
nadal zajmowała się całym zielonym gospodarstwem. Bez Anieli było
jej dużo trudniej, gdyż miała więcej pracy i więcej
odpowiedzialności. Na szczęście był „całkiem słuszny”
dochód, a to pomagało w dokończeniu spraw budowlanych. Cieszyła
się, że ma własny dom, choć do pracy musiała biegać teraz
prawie dwa kilometry. Jej mąż, Wojciech, był budowlańcem i też
nieźle zarabiał. A poza tym sam odremontował tę poniemiecką
ruinę, co znacznie obniżyło koszty.
Stefania od dziecka
widziała, jak dorośli ciężko pracują, i to nie po osiem godzin
dziennie, a nawet po szesnaście i więcej. Może gdyby mama się
oszczędzała, nie doszłoby do tak szybkiej śmierci. Może. Tego
nie wiedział nikt. Ale niejako na pocieszenie dostała Piotrusia.
Maleńkiego, ukochanego braciszka. Dokładniej - przyrodniego
braciszka.
Generalnie Edward Żak nie pozwalał córce
pracować w szklarniach, musiało być coś w pobliżu katastrofy aby
ustąpił. „Jeszcze się w życiu napracujesz” - to było jego
częste porzekadło, a babcia posyłała wymowne spojrzenie, bo nie
zgadzała się z synem tak do końca ("Nic się jej nie stanie, jak
zamiecie podwórko!”). Co innego zajmowanie się Piotrusiem.
Opiekując się maluszkiem odciążała babcię. A przy tym tych
dwoje natychmiast do siebie przywarło.
c.d.n.
fot. własne
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz