STEFCIA Z WIERZBINY - © Elżbieta Żukrowska
Cz. 3. Wielkie zmiany
Grzesiek
Wiśniewski zadzwonił zaraz po ósmej rano z okrzykiem, że jest
praca. Niech przyjeżdża jak najszybciej. Ma wskoczyć na jego
miejsce, bo on wreszcie wyjeżdża, lecz nie do Wrocławia, ale aż
do Jeleniej Góry. I na dodatek na początek będzie miał służbowe
mieszkanie. Ma tylko bieżący i następny tydzień na zamknięcie
swoich spraw w Krakowie. Im szybciej Stefcia podejmie pracę, tym
więcej będzie miał czasu na zapoznanie jej z najważniejszymi
zagadnieniami.
- To kiedy zaczynasz? - padło pytanie.
- Jutro rano. - odpowiedziała śmiało.
- A masz
mieszkanie?
- Najwyżej zatrzymam się na kilka dni w hotelu.
- Optymistka z ciebie... To zbierz wszystkie swoje
dokumenty i melduj się u mnie o siódmej rano. Dyrektor o tobie wie
i cię akceptuje. Ale dokumenty muszą być. Mam nadzieję, że na
początku przyjedziesz samochodem, bo będzie trochę latania po
urzędach, wiesz, skierowanie do pracy z pośredniaka i takie tam
duperele.
W tej sytuacji Kamil wydawał się jej ostatnią
deską ratunku. Jego salon był otwarty od ósmej rano, ale on sam
jeszcze tam nie dotarł. Telefon odebrała jedna z pracownic. Stefcia
poprosiła, aby Kamil zadzwonił do niej jak tylko przyjdzie do
salonu, bo ona szuka na gwałt mieszkania. Od jutra ma pracę w
Krakowie. Już nie dodała, że hotel potrzebny natychmiast, od
dziś.
A Kamil po pierwsze ucieszył się, że Stefcia ma
pracę, a po drugie wykluczył wszelkie hotele – po prostu na kilka
dni zatrzyma się u niego, a jak będzie trzeba to i na miesiąc.
Przecież ma wolny pokój. On już leci po aktualne gazety i obdzwoni
mieszkania z ewentualnych ogłoszeń, o ile tylko będą podane
numery telefonów.
Życie Stefci niespodziewanie
przyspieszyło!
Kamil obiecał pomoc – jak zawsze
niezawodny!
Znalezienie mieszkania zajęło jej dziesięć
dni, bo do Krakowa już zjechali studenci i wszystko co lepsze
„wykupili na pniu”. To lokum, które zaakceptowała, było w
starym budownictwie – dość duży pokój, bardzo duża kuchnia,
nieogrzewana łazienka, do której wchodziło się z kuchni. Zresztą
do pokoju też wchodziło się poprzez kuchnię. Była jeszcze
maleńka komóreczka, gdzie można była trzymać torby, buty,
ewentualnie słoiki z przetworami, bo też nie miała kaloryfera. No
i kwadratowy, niewielki przedpokój z głęboką szafą wbudowaną we
wnękę. Stefcia zaakceptowała to mieszkanie tylko dlatego, że
miała stąd do pracy zaledwie pięć minut spacerkiem. Lecz lokal
był zaniedbany, bez lodówki, odkurzacza i bez pralki, nawet bez
stołu w kuchni i ze zniszczoną wersalką w pokoju. Całość
powinno się najpierw odmalować... Po kilku dniach mieszkania tam
już wiedziała, że okno w łazience jest bardzo nieszczelne,
podłoga w kuchni jest tak poplamiona, że nie da się domyć, a od
spania na zniszczonej wersalce rankiem wstaje zupełnie połamana. Od
Grześka dostała jego wielkie biurko, ciężkie, masywne, drewniane,
był kłopot z wniesieniem go na drugie piętro i dalej do pokoju.
Stół z pokoju powędrował do kuchni. Dywan z pokoju oddała do
pralni i nawet udało się go fachowcom doczyścić. Dzięki ojcu i
jego pracownikom (przywoził ich w każdy piątek i pracował wraz z
nimi przez sobotę i niedzielę), w ciągu najbliższego miesiąca
udało się przywrócić mieszkaniu w miarę dobry wygląd. Po
wielkich korowodach z właścicielką zamontowano w łazience
kaloryfer i wymieniono okno. Starą wersalkę upchnięto w kuchni, a
do spania Stefcia dostała wersalkę z Wierzbiny, przywieziono też
jej starą pralkę franię, a ojciec odkupił od kogoś z okolic
Wierzbiny używaną lodówkę, która dzięki rękom fachowca
odzyskała swą sprawność. Chwilowo pożyczono od kogoś odkurzacz,
ale Edward już czekał na nowy... Sprzedaż chryzantem całkiem
spadła na Smulczyńskiego i dziadka Mariana, bo Stefcia była
najważniejsza. Stolarz z ojcowskiej spółdzielni zrobił jej kilka
szafek i stół do kuchni, a co najważniejsze – gęstą
kratownicę, która po zawieszeniu u sufitu oddzielała część
teraz jakby pokojową od części prawdziwie kuchennej. Kratownicę
usztywniały dodatkowo półki – po jednej z każdej strony, na
razie nie wiadomo czy na kwiaty, czy na ozdoby, a od strony kuchennej
najprawdopodobniej na przyprawy. Mieszkanie nabierało wyglądu, choć
nadal były duże braki. Stefcia usiłowała kupić coś na podłogę
w kuchni i dywaniki do łazienki.
Grzesiek, zanim wyjechał,
mocno zaangażował się w szkolenie Stefci, bo obiecał dyrektorowi,
że nie odczuje różnicy na zmianie osób. Sam dyrektor ucieszył
się, że Stefcia zna język angielski, szwedzki i nawet włoski. Ona
sama nie miała wysokiego mniemania o tej swojej znajomości języków.
Od razu podkreśliła, że najgorzej jest z włoskim, że ledwie
„duka” w tym języku. A dyrektor na to: dobre i tyle, gdyby tak
jeszcze zechciała poznać niemiecki i japoński...
- Nie za
wiele pan ode mnie wymaga? Japońskiego to już na pewno uczyć się
nie będę! - zaśmiała się Stefcia. A jednak o niemieckim
pomyślała serio. Kto wie? Na razie miała kilka książek
beletrystycznych w języku włoskim i szwedzkim, i codziennie czytała
po (przynajmniej) kilka stron. Najczęściej na głos.
Przy
okazji przewożenia biurka „z nory” do mieszkania Stefci,
Grzesiek obejrzał dokładnie lokal, zajrzał w każdy kąt, takie
jeszcze „nie odszykowane” i w trakcie prac remontowych, a
pierwsze co powiedział, to „zmień zamki i zamontuj wizjer”. Na
razie zamek był tylko jeden. I mizerny haczyk jako wewnętrzne
dodatkowe zabezpieczenie. W ferworze różnych późniejszych zmian
zapomniała o tej uwadze Grześka. Zaproponowała kawę i świeże
precle – przy stole w części jeszcze kuchennej, który
natychmiast przykryła serwetką. Rozmawiali o pracy. Grześ ciągle
jeszcze udzielał jej zbawiennych rad. Chodziło o Mariolę, z którą
Stefcia musiała współpracować, a dziewczyna, bardzo młoda, była
nieodpowiedzialna, spóźniała się z dokumentami, na bazie których
– między innymi – Stefcia musiała sporządzać sprawozdania do
GUS-u. Tu terminy były nieprzekraczalne. Z innymi pracownikami nie
było podobnych kłopotów.
- A co na to dyrektor? - zapytała
zaniepokojona Stefcia.
- Nie, nie możesz iść na skargę do
dyrektora! To jego pupilka! Jej matka jest jego kochanką. Nic nie
wskórasz. Musisz sama wywalczyć terminowość.
- Ale jak?
- zmartwiła się Stefcia.
- Nie wiem. Ja nie miałem na nią
sposobu. Kilka razy sam musiałem zająć się jej dokumentami,
prawie za nią zrobić. Nawet jeśli przyniesie je tak sama z siebie,
to musisz wszystko dokładnie przefiltrować, bo robi okropne błędy.
To, co będzie pochodziło od niej, bierz trzykrotnie pod lupę. A
już w szczególności ten okropny druk Bts-szesnaście.
-
Zapamiętam – obiecała Stefcia.
- A ja tymczasem mam
problem osobisty i gryzę się tym od wczoraj. Jutro ostatni dzień w
pracy, wyjeżdżam, a zostawiam niezałatwioną własną sprawę...
Bo też i nie wiem, jak ją załatwić. Gdyby nie to, że tam czekają
na mnie praca i mieszkanie, to chyba jednak bym nie wyjechał.
- Możesz powiedzieć coś więcej? Widziałam, że byłeś w pracy
przygaszony, ale myślałam, że to w związku z wyjazdem...
Grzesiek siedział przy stole na wersalce. Teraz dość gwałtownie
odstawił filiżankę, przetarł twarz rękoma, a później złączone
ręce zacisnął w pięści. Jego twarz wyrażała złość, wręcz
wściekłość, ale też i jakąś determinację.
-
Widziałaś, że wczoraj pod bank przyszła do mnie moja była? -
zapytał agresywnie.
- Widziałam, że podeszła do ciebie
jakaś kobieta, ale nie wiedziałam, że to była żona.
-
Oświadczyła, że będziemy mieli dziecko. Że jest ze mną w ciąży!
Wyobrażasz sobie?
- Ale przecież... Jak to? To jednak
spotykałeś się z nią?
Grzesiek nie odpowiedział od
razu. Gwałtownie odchylił się na oparcie wersalki i szeroko
rozłożył na niej ręce.
- Jakiś czas temu zadzwoniła do
mnie, bo zepsuł się jej telewizor. - Powiedział w końcu i
przeczesał palcami swoje włosy. - Był piątek, a ona coś ważnego
chciała obejrzeć w sobotę. Nie umiałem odmówić, choć
wiedziałem, że robię błąd, że z tego mogą być kłopoty, bo
ona taka jest. Później... no wiesz... Ale się zabezpieczyłem, nie
powinno być dziecka! A ona mi mówi o ciąży!
- Chcesz
kielicha? Mam tu jakiś bimber, pracownicy ojca zostawili. Muszę
kupić coś poczciwego, choćby na lekarstwo.
- Daj. Jestem
wściekły na siebie. Sam sobie strzeliłbym w pysk. A na razie
strzeliłem w kolano... Głupek. Ostatni idiota!
Stefcia
wstała, zakręciła się po mieszkaniu, wróciła z kieliszkiem i
butelką do połowy wypełnioną alkoholem. Nalała duży kieliszek
wódki i postawiła przed kolegą.
- Wypij, proszę. Może ci
nerwy trochę puszczą.
- A ty?
- Ja nie. To jest
prawdziwy samogon i podobno bardzo mocny.
Bez certolenia się
wypił od razu całą miarkę, uskubał trochę precla i zagryzł.
Stefcia przy kuchence zajęła się parzeniem świeżej herbaty.
- Co teraz zrobisz? - zapytała ze smutkiem. Temat dziecka
poruszył ją do głębi.
- Według mnie to nie jest moje
dziecko. Zadbałem o bezpieczeństwo. Naprawdę. Myślę, że ona
mnie wrabia. Po prostu wrabia. Nic ci w pracy nie mówiłem, bo tam
ściany potrafią mieć uszy. O tym też musisz pamiętać –
powiedział opierając oba łokcie na blacie stołu. - Jak masz coś
tajnego to nie mów tego w swoim biurze.
- Jakieś konkrety?
- Nie, tylko podejrzenia. O,
czuję, jak mnie już grzeje. Nie mówiłem o mojej byłej, bo choć
przespałem się z tym problemem, to nadal nie wiedziałem co dalej.
Nie wiem, co mam robić. Nie wiem co mam robić! Czy możesz nalać
mi jeszcze jeden kieliszek? Ale tak do połowy, bo to bardzo duża
miarka.
Stefcia natychmiast nalała mu na życzenie, a
później się zamyśliła.
- A dlaczego sądzisz, że to
niekoniecznie jest twoje dziecko? - zapytała obracając w palcach
nadgryziony precel.
- Widzisz, współżyliśmy ze sobą tyle
czasu i jakoś ciąży nie było. Jestem przekonany, że umiem o te
sprawy zadbać. Ona ma paskudny charakter. Jestem gotów uwierzyć w
to, że zaszła w ciążę z kimś innym, a teraz mnie próbuje
wrobić w dziecko... Po to zaprosiła mnie do swego mieszkania. A ja,
od dawna wyposzczony, uległem bez żadnego trudu.
- Było
coś dziwnego w jej zachowaniu? - dociekała Stefcia.
-
Pytasz niemal jak sam Colombo! Nie, w zasadzie nic szczególnego.
Zrobiłem jej ten telewizor, wypiliśmy kawę, potem ona
zaproponowała mi, abym został na kolację, bo ma pyszną
zapiekankę, tylko podgrzać, a sama nie może jeść, bo czymś się
zatruła w zakładowej stołówce. I nawet chętnie by się do mnie
przytuliła, bo to zawsze jej dobrze robiło, gdy nie najlepiej się
czuła. W istocie tak kiedyś bywało. Trochę mnie teraz
pokokietowała, no i wiesz...
- Mówiłeś o tym jeszcze
komuś, na przykład temu przyjacielowi od prania? Wymiotowała może
w czasie twojej tam bytność?
- Chyba tak, ale nie jestem
tego pewien... Sądzisz...? Gorzka herbata i krakersy... Takie proste
rozwiązanie? A jeśli jestem w błędzie? Jeśli to naprawdę mojej
dziecko? - Wpatrzył się pilnie w Stefcię, jakby czekał od niej
ratunku. - Nikomu nie mówiłem – dodał po chwili. - To bardzo
świeża sprawa.
- Masz czas do końca ciąży –
odpowiedziała z wahaniem w głosie. - Zanotuj sobie dokładną datę
tamtej nocy i czekaj na rozwój wydarzeń. Jeśli się urodzi
dokładnie w terminie, to już nie będziesz mieć wątpliwości. A w
żadne tam wcześniaki nie musisz wierzyć. I pamiętaj, że dziś
wszystko można podrobić, a już na pewno świadectwo lekarskie.
Albo i kupić takie z właściwymi datami. Musisz być czujny. Czy
ona wie, że ty zmieniasz pracę i mieszkanie?
- Tak, wie.
Tak trochę z przekory nie podałem jej adresu, chociaż go znam. A
prosiła. Nie chcę, aby mnie nachodziła, w końcu po to wyjeżdżam.
- Jeśli możesz zdradzić mi... korzystasz na tej zamianie
finansowo? - zapytała nieśmiało Stefcia.
- I tak, i nie.
Tam są jakieś dziwne widełki premiowe, nie bardzo zrozumiałe dla
mnie, za dużo uznaniowości. Natomiast zakład pokrywa wszelkie
koszty związane z mieszkaniem, to jest czynsz, energię, gaz i inne
media, bo mam nadzieję, że zaraz powinienem mieć także telefon.
Ale telewizor sam muszę sobie kupić. Daj jakąś kartkę, to ci
zapiszę i adres i numer telefonu do pracy. Ale to tylko dla twojej
wiadomości. Gadam jak najęty o sobie, a ty? Co u ciebie?
Stefcia po chwili przyniosła notatnik i długopis. Znów usiadła na
krześle na wprost Grześka.
- Przecież wiesz.
Najważniejsze, że mam pracę. To odrywa moje myśli od spraw
minionych...
- Ciągle wspominasz Liama?
- Myślę,
że już do końca życia będę o nim myśleć. Ale praca ogranicza
mój czas i przez to nie poświęcam go aż tak dużo na wspomnienia.
Teraz usiłuję jakoś zadbać o to mieszkanie. Jeszcze dwa-trzy
przyjazdy ojca i będzie wyglądać przyzwoicie. Na pewno przed
świętami dopnę wszystko. Taką mam nadzieję. Może będę mogła
zaprosić do siebie starych znajomych, a wówczas i sama do kogoś
pójdę z wizytą. Wieczorami trochę czytam, trochę myślę, co by
tu jeszcze zmienić w mieszkaniu... Na Wszystkich Świętych pojadę
do Wierzbiny... I tak czas leci. Szybko leci. Na razie dzień dnia
kładę się zmęczona. I trochę podduszona krakowskim powietrzem.
Ale z biegiem czasu przywyknę.
- Nie masz nawet
telewizora...
- Bo nie lubię telewizji. Ale jakieś małe
radio sobie kupię, niech coś tam brzęczy. Chciałabym mieć psa.
Albo dziecko.
- Dziecko?
- Tak. Dziecko. Ciągle
żałuję, że nam, Liamowi i mnie, nie udało się z dzieckiem.
Dziecko jest moim wielkim pragnieniem... Ale to bardzo egoistyczne
chować dziecko bez ojca, to krzywda dla dziecka, nie uważasz?
- Dziecko to nie problem. Jak chcesz, to z marszu moglibyśmy
postarać się o dzidziusia...
- No, no! Nie pozwalaj sobie!
- odpowiedziała niby ostro, ale aż się zaśmiała. - Materiał na
ojca w tobie jest, ale ja nie chcę w ten sposób. Dziecko powinno
być poczęte z miłości. I w miłości wychowywane. Ja bardzo
wcześnie straciłam mamę... Więc dobrze wiem, jak to jest, gdy nie
ma się pełnej rodziny. Wprawdzie babcia robiła wszystko, by mi
mamę zastąpić, to jednak nie to. A poza tym nie jest powiedziane,
że tak od razu będzie dziecko. Znam małżeństwa, które po kilka
lat się starają. Nawet więcej niż dziesięć. Taka Helena i
Orwor czekali na dziecko cztery lata... Myśmy z Liamem też
czekali... Daremnie...
- Daj ten notes – powiedział
Grzesiek wyciągając rękę. - Zapiszę ci co trzeba i już będę
leciał. Na jutro zamówiłem samochód dostawczy. Mam całą masę
gratów w kartonach. Dużo książek. Zaraz po pracy ładuję się i
wyjeżdżam.
- Strzemiennego?
- Nie, dziękuję.
Trochę mi odpuściło i to wystarczy. Trzymaj się dobra duszyczko.
Rozmowa z tobą bardzo mi pomogła. Uspokoiłem się. Bądźmy w
częstym kontakcie. Jesteś świetną przyjaciółką. I wspaniałą
dziewczyną, wartą tego, by znów spotkać szczęście. Mam
nadzieję, że to ci się wkrótce uda. Chodź, skarbie, niech cię
uścisnę. Nie będę tego robił jutro w biurze.
Z dnia na
dzień mieszkanie Stefci piękniało. Często bywała na Kleparzu i
wynajdywała tam różne starocie, które po wyczyszczeniu zdobiły
mieszkanie. Przed wyjazdem do Wierzbiny zawsze starała się
„upolować” jakieś artykuły dla rodzinnego domu – kawę,
herbatę, cytrusy, konserwy mięsne, bakalie, trochę słodyczy lub
domowej chemii. Od czasu do czasu kupowała nawet w peweksie,
szczególnie właśnie herbatę i kakao oraz dla siebie kosmetyki.
Czy przywiozła coś, czy przyjechała z pustą ręką – babcia
zawsze bardzo cieszyła się z jej przyjazdu. Z zadowoleniem
obserwowała zmiany zachodzące we wnuczce - bo Stefcia ożyła, nie
miała już takiego pustego wzroku, nawet uśmiechała się. „Wraca
do żywych” - oceniała w myślach babcia. Natomiast ciągle
zapracowany Edward wymagał dłuższego odpoczynku, a może nawet
specjalistycznego leczenia – to też widziała i martwiła się o
syna. Powinien pojechać do Tomka, brat by go uzdrowił...
Stefcia w końcu listopada uznała, że może swoje mieszkanko
pokazać przyjaciołom. Na początek zaprosiła Kamila. Obiecał
pokazać się wkrótce, w tej chwili nie mógł, bo pracownice na
zmianę chorowały, więc miał przez to ręce pełne roboty, czasem
aż do dwudziestej pierwszej. Wreszcie przyszedł i to bez
wcześniejszej zapowiedzi. Był piąty grudnia. Ku zaskoczeniu
przydźwigał na ramieniu prezent – dywan do niby saloniku.
Wprawdzie używany, ale w dobrym stanie i świeżo uprany. Stefci od
razu się spodobał – szary, że słonecznymi żółtymi
refleksami. Wyściskała przyjaciela w podzięce i zaproponowała
kawę. Kawę z domowymi pierniczkami, które dzień wcześniej sama
upiekła.
- Poczekaj, kochana. Może najpierw rozłożymy
dywan.
- To musiałabym zacząć od zmycia podłogi...
- I chyba przestawimy meble... Co byś powiedziała, na ustawienie
kanapy pod tą kratownicą?
I już pokazywał, gdzie stół,
gdzie tak zwany „pomocnik” czyli niską, długą szafkę z
zastawą stołową i obrusami. Zmiany wydały się Stefci
interesujące.
- To ja lecę po wiadro z wodą i po ścierką,
a ty pooglądaj całe mieszkanie. Możesz zajrzeć w każdy kąt.
Pomożesz mi tylko przesunąć stół... Niepotrzebnie zdejmowałeś
buty!
- Potrzebnie, potrzebnie. Przecież wiesz, jaka jest
plucha na dworze.
Cała ta operacja trwała krócej niż pół
godziny. Stefcia aż się spociła, więc teraz musiała się umyć i
zmienić bluzkę. A później siedzieli na kanapie blisko siebie i
pogadywali o zawodowych sprawach. Kamil wypytywał Stefcie o pracę,
o stosunki z pracownikami, o ewentualnych nowych adoratorów, o
największe trudności w pracy, a przede wszystkim o stosunek
dyrektora do niej. Pytał także o rodzinę, o to, co słychać w
Wierzbinie. Ale odmówił przyjazdu na święta, bo coś tam
zaplanował ze swoim partnerem – narty! Jechali na kilka dni w
okolice Szklarskiej Poręby. Jego przyjaciel miał tam rodzinę, więc
lokum mieli zapewnione.
W pewnym momencie rozmowa się
urwała, jakby oboje szukali w pamięci, co by tu jeszcze
powiedzieć.
- O, zapomniałem ci powiedzieć, że Marek Żak
mnie odwiedził.
Stefcia wzruszyła ramionami, bo cóż to
ją mogło obchodzić.
- Pytał o ciebie. Powiedziałem mu,
że znów jesteś w Krakowie, że tu pracujesz i mieszkasz. Ale nie
dopytywał się, gdzie. Znów będzie prowadził moje rachunki, bo ta
moja dotychczasowa pani jakoś mnie źle traktuje... Chyba za mało
jej płaciłem. Zatem możliwe, że kiedyś się z Markiem u mnie
spotkacie. Nadal jest wolnym strzelcem, nie ożenił się. A włosy
miał tak zniszczone... Szkoda gadać! Ale już się za nie wziąłem.
- Nadal są takie pięknie rude?
- O tak. Kolor
pozostał.
- Można by się spotkać gdzieś na kawie...
Moja obecność w Krakowie nie jest żadną tajemnicą. Przyszedłbyś
ze swoim chłopakiem. Chciałabym go poznać.
- Co to – to
nie! - zaprzeczył gwałtownie Kamil. - Można powiedzieć, że
chłopak się cokolwiek ukrywa.
- No tak... nawet nie
zdradzasz jego imienia... I niech tak zostanie. Ale nadal jest między
wami dobrze?
- Chyba nie do końca. Według mnie szykuje się
zmiana. Na wszelki wypadek milczę. Doszedłem do wniosku, że Stasia
nikt nie zastąpi. Staś był tylko jeden. Szkoda, że nie masz tu
telefonu – dodał, aby zmienić temat.
- Byłam nawet w
urzędzie telekomunikacji w tej sprawie. Obiecali telefon za dziesięć
lat. Wyobrażasz sobie?
- Szkoda, że nie masz pod ręką
Igi. O ile dobrze pamiętam dla niej nie ma rzeczy niemożliwych –
zaśmiał się cicho Kamil. - No, na mnie już czas. Muszę do
studia, bo i kasa, a i pozamykać muszę. Jak usłyszę, że następna
dziewczyna chora to się sam rozchoruję. Z nerwów! - Pozbierał się
szybko, odebrał ponowne podziękowania Stefci za dywan, a już
całkiem przy drzwiach zatrzymał się wpatrzony w drzwi. - Marne
masz te zamknięcia. Załóż nowe zamki. To znaczy ten wymień i
załóż jeszcze jeden.
- Sądzisz, że to konieczne?
- Nawet bardzo.
- Nie mam tu nic nadzwyczaj cennego.
- To ty jesteś nadzwyczaj cenna! Żarty na bok. O której jutro
będziesz w domu? Przyślę ci fachowca wraz z zamkami. Tylko miej
jakiś grosz, bo będę sprawę załatwiał telefonicznie, a on ci od
razu kupi nowe zamki.
- Po siedemnastej będę na pewno.
Chociaż myślę, że wcześniej.
- Dobra. Umówię was na
siedemnastą, albo kilka minut po. Gdyby coś nie wyszło, to
zadzwonię do ciebie do pracy.
- Dzięki. Cieszę się, że
mam takiego przyjaciela.
- A ja cieszę się z takiej
przyjaciółki. Z żadną dziewczyną nie byłem w tak ciepłym,
serdecznym kontakcie, jak z tobą. Masz ujmujący sposób bycia.
Nigdy nie zapomnę naszego poznania się U Tatara. To już tyle
lat... Zaglądasz czasem do Witka?
- Ostatnio nawet często.
Zawsze, gdy nie chce mi się gotować obiadu.
- Wiesz, że on
jest chory? Nowotwór prostaty... Ostatnio trochę go podleczyli, ale
nie jest dobrze. Martwi się o lokal. Czasem był tak słaby, że nie
dał rady obsługiwać klientów. Ot, siedział sobie za ladą. Na
szczęście zaczął wierzyć, że go z tego wyciągną. Oby.
- On mnie nie poznaje, a ja się nie napraszam z odnowieniem
znajomości. Przychodzę, jem i wychodzę. Ale z całego serca życzę
mu powrotu do zdrowia.
c.d.n.
fot. z internetu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz