niedziela, 9 października 2022

STEFCIA Z WIERZBINY - tom II - Cz. 7. (63)


 STEFCIA Z WIERZBINY - tom II - © Elżbieta Żukrowska

Cz. 7. (63.) Czerwiec 1976 r. Göteborg – ach, ci mężczyźni!

Przez to działanie na rzecz Grażyny Viggo bywał w pubie dzień dnia. Jasnowłosy, z niebieskim oczami, wysoki, przystojny, zawsze w białej koszuli z długimi rękawami, której mankietów jednak nigdy nie zapinał. Był wesoły i dowcipny. Ale blizny na rękach nadal miał bardzo wyraziste i wstydził się ich. Same dłonie też miał pokiereszowane, już opalone, ale z wyraźnymi, grubymi bliznami, najczęściej sinymi, dlatego często chował ręce do kieszeni dżinsów. Przychodził do pubu na pogaduszki z kumplami, których miał tu wielu. Pił umiarkowanie. Często był samochodem albo motocyklem. Dziewczyny prosiły, aby je tym motocyklem powoził, ale tylko wyjątkowo zgadzał się na to. Grażyna obserwowała go – nie podrywał dziewcząt, do żadnej się nie tulił, nie zaglądał w oczy. Traktował wszystkie jednakowo.
- A ty nie masz ochoty na motocyklową przejażdżkę? - zapytał ją któregoś dnia.
- Nie wiem, czy to dla mnie bezpieczne!
- Ze mną zawsze bezpieczne, aż do ostatniego miesiąca przed porodem. Jak ty się właściwie czujesz? Nigdy nie mówisz o sobie.
- Ciążę znoszę dobrze. Nic mi nie dolega. Natomiast brak pracy... Sam wiesz. Mam w sobie dużo energii, a nie mogę jej spożytkować.
Ktoś go zawołał, więc cmoknął Grażynę w policzek i odszedł. A ona zauważyła jakieś dziwne spojrzenie Wiktora. Podeszła do niego.
- Naucz mnie nalewać piwo do kufli.
- Tego nie trzeba się uczyć. Tak trzymasz kufel, tu odkręcasz i samo leci. A później myk, zakręcasz. I gotowe. Dobra. Teraz ty.
Rzeczywiście – to było proste.
- Nudzisz się? Widzę, że dziś nie szukasz pracy.
- Chyba już nie będę szukać. I tak nic nie znajduję. Mówiono mi o pracy w zieleni miejskiej...
- Dziewczyno! To jest na końcu świata! A i nie ma dobrego dojazdu miejską komunikacją.
- Podobno trzeba mieć zgodę na pracę w Szwecji...
- To jest do załatwienia. Ale ja ciebie tam nie widzę.
- Wiktorze, nie mogę tak siedzieć na łaskawym garnuszku. Mnie to bardzo krępuje.
- Wiem, wiem... A co do tego gotowania, to sprawa wygląda tak. My jesteśmy pubem, a tu się pije, a nie je. Je się w barach. Stąd moje wątpliwości. Zaplecze mamy raczej słabe. Ty jesteś może przyzwyczajona do minimalizmu, ja już nie bardzo. Zmieniając się w bar musiałbym wiele rzeczy inaczej ustawić. Dla mnie to kłopotliwe. Ale obiecuję ci, że będziesz gotować w weekendy, tylko jeszcze nie w tej chwili. Muszę kilka spraw ogarnąć. Dobrze? Ja ten lokal mam chyba od pięciu lat. Kiedyś była tu kawiarnia, stąd ten podjazd dla wózków, bo matki z dziećmi przyjeżdżały na lody i na drinka. Postarałem się o ten taras, to mi wydatnie zwiększa latem obroty. Nie mam ochroniarza, a czasem zdarzają się burdy... No widzisz więc... Takie sprawy. Ale jak tylko to i owo sobie ustawię, to będziesz coś w weekendy serwować. Obiecuję – powiedział i pogładził ją po głowie.
- A nie możesz wymyślić jakiejś roboty dla mnie? Nie mam co zrobić z rękoma... Nie musiałbyś za to płacić, byle bym miała jakieś zajęcie...
- Mogłabyś sprzątać zamiast Eve, ale... Nie mogę jej zwolnić, by ty wrócisz za jakiś czas do siebie, a Eve już mnie nie zechce. Chyba to rozumiesz. Nie mogę nawet ujmować jej pracy, bo ona oczekuje takich samych zarobków. Mamy umowę.
- Tak. Rozumiem.
- Eve ma problemy finansowe i dlatego pracuje na dwóch etatach. Zrób sobie kawę albo herbatę. Możesz wziąć sok, jeśli wolisz. Usiądź i pogadaj ze mną. Opowiedz mi o Polsce. Niedługo zacznie się znowu większy ruch.
- Nie wiem, co miałabym ci opowiedzieć o Polsce... To piękny kraj. Mamy wielką różnorodność: morze i góry, rzeki, jeziora, jest się czym zachwycać. Są piękne, przepastne lasy... I oczywiście pola uprawne. To razem tworzy dużą różnorodność. Wsie są raczej biedne i niezadbane – ludzie nie mają czasu, bo praca w polu jest ważniejsza. Nie widziałam może zbyt dużo, ale pamiętam, że morze zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Miałam wtedy chyba z pięć lat i aż uciekłam do taty na ręce. Bałam się takiej wielkiej wody! Byłam z rodzicami w Bieszczadach, to nasze niskie góry, tak mi się podobało, że mogłabym tam zamieszkać. Jako znacznie starsza, bo już nastolatka, poznałam Mazury – to nasza kraina wielkich jezior, ogromnego bogactwa natury... Tam też mogłabym zostać na stałe.
- A ludzie?
- Jak to ludzie, są różni. Dobrzy i źli. Jak zawsze. Najbardziej nie podoba mi się to, że ciągle mają skwaszone miny i na wszystko narzekają. Teraz faktycznie trudno się u nas żyje, bo w sklepach albo szarzyzna, albo całkowite pustki.. Jeśli chcesz kawałek dobrego mięsa na obiad, to musisz w środku nocy ustawić się w kolejce. I ludzie stoją. Narzekają i stoją. Są specjalne sklepy dla wojskowych i dla milicji. Mówi się o nich „sklepy z żółtymi firankami”. Tam jest i mięso, i wędliny. A w takim dla nich sklepie obok można dostać skarpety, firany, kilka szmatek do ubrania. Ale i tak wszystko takie nieciekawe, bardzo nędznej jakości. Mówi się, że zakłady wyrabiają powyżej stu procent normy, więc gdzie są te wszystkie towary? Tego nie wie nikt... Najgorzej, gdy brakuje nawet pasty do zębów, proszku do prania, a za papierem toaletowym długa kolejka. Taka smutna polska rzeczywistość. Wiele rodzin nawet ma pieniądze. Cóż z tego, jak nie ma nic do kupienia.
- I chcesz wrócić do Polski?
- Nie wiem. Ta nędza życia przytłacza. Lecz gdzie jest moje miejsce? Naprawdę nie wiem.
- To zostań w Szwecji. Zacznij myśleć o Szwecji jak o domu.
- Sam widzisz, że ciągle nie mam punktu zaczepienia. W Polsce od września zaczęłabym pracować jako nauczycielka. Bez dachu nad głową. A tu dziecko w drodze. Nie mam w Polsce takich serdecznych przyjaciółek, a matka mi nie pomoże. W zasadzie to ona wyrzuciła mnie z domu. Nie mam przytuliska, żadnego spokojnego miejsca. Urodzę dziecko i będę się tułać po ludziach.
- A ojciec dziecka?
- Nawet nie wie, że będzie ojcem mego dziecka. W tym samym mniej więcej czasie jego żona zaszła w ciążę. Nie wiedziałam, że on jest żonaty... Więc nie powiedziałam mu, że jestem w ciąży. Nie chcę go znać. Muszę sama sobie dać radę.
- Kochałaś go?
- Lubiłam. Myślałam, że jest moim przyjacielem. Nie rozpaczałam po rozstaniu. A ty? Dlaczego nie jesteś żonaty?
- Byłem. Musieliśmy się jednak rozstać. Jestem rozwiedziony.
- Ale jakoś nie przychodzą do ciebie kobiety...
- Nie mam czasu na kobiety. Haruję przez cały tydzień. Miałem mieć zamknięte w poniedziałki, ale przyjaciele mnie uprosili... Za pracujące poniedziałki płacę moim kelnerom podwójnie, wolą pracować, niż mieć wolne. I tak się to kręci... Nalej kilka piw, ja zaraz wrócę.
Grażyna lubiła stać za barem i obserwować ludzi. Jednak gdy się robił duży ruch na takie patrzenie nie było czasu. Podawała piwa, przyjmowała pieniądze, goście zazwyczaj podawali już wyliczone kwoty. Bardzo się bała wydawania reszty. Nie chowała pieniędzy do kasy, tylko zbierała na kupkę, by Wiktor mógł sprawdzić, czy się kwota zgadza z ilością wydanego piwa. Zazwyczaj pieniędzy było więcej, a Wiktor skrupulatnie oddawał jej te napiwki – jak sam mówił. Grażyna nie gardziła żadnym öre, w istniejącej sytuacji nie mogła sobie pozwolić na fochy i dumę. Teraz. Kiedy już wiedziała, jaka jest różnica między pubem a barem, była spokojniejsza. To nie Wiktor ją odrzucał.
Lubiła kiedy do pubu przychodzili najlepsi przyjaciele Wiktora, to jest Viggo, a w szczególności Thorsten i Patryk. Mieli swoje stałe miejsce przy końcu lady, gadali o samochodach, o wyścigach, o piwie, o kobietach, w zasadzie o wszystkim. A także wykrzykiwali coś do przyjaciół wewnątrz sali. Najczęściej po szwedzku, więc za wiele nie rozumiała, czasem tylko domyślała się kontekstu. Zazwyczaj to Thorsten nastawiał magnetofon – o ile goście dopominali się o muzykę. Podest do tańca był naprawdę maleńki, kiedyś siadywała na nim orkiestra. Teraz mogło na nim tańczyć co najwyżej kilka par, i to takich, które lubiły się przytulać. Wiktor już kilka razy chciał zlikwidować podest, ale gościom za każdym razem udawało się go ubłagać.
Wrócił za ladę. Jak zwykle skrupulatnie obliczył, ile pieniędzy jest dla Grażyny – często dokładał jej po kilka koron, ale tak, by ona tego nie zauważyła, potem sam zajął się nalewaniem piwa – zadzwonił telefon. Konferencja trwałą kilka minut.
- Mam problem – powiedział do Grażyny, gdy odłożył słuchawkę. - Ekipa, która miała mi odmalować pub jesienią ma akurat nieprzewidziane wolne. Chcą przyjść do mnie za dwa dni. Chyba nie dam rady, jak myślisz?
Zatroskany pocierał ręką czoło.
- Dlaczego nie dasz rady?
- Tak z marszu zamknąć pub na cały tydzień?
- A ile czasu potrzebujesz na przygotowanie sali do malowania?
- Gdybym miał pomocników, to jeden dzień wystarczy. Tylko gdzie ja się teraz z tymi wszystkimi gratami podzieję?
Grażyna natychmiast poczuła się winna zaistniałej sytuacji. Przecież to przez nią „graciarnia” i korytarz były teraz zajęte.
- Nie musisz zamykać pubu – powiedziała, jednocześnie bała się, czy nie wygłupia się z tym pomysłem. - Cały czas możesz prowadzić sprzedaż na tarasie.
- Jak ty to sobie wyobrażasz? Przecież nie będę gościom podawał ciepłego piwa!
- Postawisz tam dwie lodówki, jedną na butelki, a drugą na puszki. Ze stolika zrobisz małą ladę. Usiądę przy nim i będę sprzedawać. Nie będzie szklanek i kufli, ale to ci wybaczą. Ty będziesz wolny, a ja trochę poflirtuję z chłopakami. Dam radę. Zobaczysz. Tylko ujednolić cenę piwa tak, abym miała łatwo z wydawaniem reszty. Pod ścianą postawisz rząd krzeseł, dalej stoliki, ale o jeden rząd więcej, nic nie szkodzi, że będzie ciaśniej. Kelnerom daj wolne, albo zagoń do pracy przy malowaniu. Taki samoobsługowy tydzień w twoim pubie. Będę przypominała o odnoszeniu butelek. Dam radę.
- A toaleta? Przecież wiesz, że trzeba przechodzić przez cala salę.
- Toaleta o pełnej godzinie i tylko dla dziesięciu facetów. Reszta czeka na następną pełną godzinę. Chodzi o to, aby nie przeszkadzać malarzom.
- No dobrze, to ma sens... - znów ręką pocierał czoło. - Ciekawe, co na to powie Viggo. O, chyba właśnie idzie.
Chwilę trwało, zanim Viggo do nich podszedł, bo zatrzymywał się na powitania i krótkie rozmowy ze znajomymi.
- Mam wrażenie, że jesteś trochę skwaszony – powiedział podając Wiktorowi rękę przez całą szerokość lady. Okrążył ją i podszedł do Grażyny – dla niej był buziak i krótkie przytulenie.
Wiktor powiedział o ekipie malarzy. Jeśli teraz zrezygnuje, to będzie musiał czekać nie wiadomo jak długo, bo może nawet jesienią nie będą mogli u niego malować. A nie chciał czekać. Oni mieli malować jakiś domek, ale właściciel wylądował w szpitalu z problemami gastrycznymi, a jego żona sama nie udźwignie ciężaru malowania i biegania do szpitala do męża. Tak więc zrobiło się okienko i Oswald w tym czasie może pomalować pub.
- Najtrudniej będzie przygotować salę. Sam nie dam rady – zakończył. Na razie nie wspomniał o propozycji Grażyny.
- Przecież nie zostawię cię z tym samego! A i Thorsten też na pewno nie odmówi ci pomocy. Tylko gdzie ty wstawisz wszystkie graty? Bo te twoje pseudo dekoracje to chyba jednak wyrzucisz. Podobnie jak kinkiety. Musisz pomyśleć o innym wystroju wnętrza. Nie musi być tak ciemno i ponuro. Daj mi jeden kufelek. Ciepło dziś. I od razu maluj zaplecze. Po prostu wszystko. Nie odpuszczaj, bo drugi raz się do tego nie zabierzesz.
- Ty posłuchaj teraz tego, co wymyśliła nasza Grazy – kontynuował Wiktor nalewając piwo. I opowiedział szczegółowo o pomyśle dziewczyny.
- To ma ręce i nogi – zgodził się Viggo. - A z toaletą będzie mniejszy problem niż myślisz. Przecież oni nie będą malować dłużej niż do dwudziestej. Po tym czasie droga do toalety będzie wolna.
- Ale bez szklanek? Bez kuflowego?
- To tylko tydzień. Wytrzymają! Komu się nie spodoba, to zmieni lokal. Tak bardzo się nie przejmuj, bo i tak do ciebie wróci.
- Najgorsze, że ja nie mam pomysłu na to, jak mój pub ma wyglądać.
- Jasne ściany. Trochę marynistycznych obrazów. Zwieszające się z sufitu białe kule światła. I koniec.
- Tak minimalistycznie?
- A co? To nie galeria! Ale... Może z tą galerią to nie jest taki zły pomysł! Czekaj, niech pomyślę. Ale obrazy i tak mają być w jednakowych ramach. Zresztą, nie muszą być marynistyczne. Ale znam malarkę, która ma trochę takich obrazów na zbyciu. Przy okazji zrobiłbyś dobry uczynek, bo dziewczyna zaczyna tracić wiarę w siebie. Jakoś nikt jej prac nie kupuje. A pewnie sprzedałby je za cenę farby i innych materiałów.
- To ile tu takich obrazów trzeba?
- Co najmniej sześć – odpowiedział Viggo rozglądając się po ścianach. - A nawet dwanaście.
- To z tymi obrazami zdaję się na ciebie. Nawet nie będę ich oglądać. I tak się na tym nic a nic nie znam. Dwanaście. Już możesz do niej dzwonić. Warunek – jednakowe ramy. A to czasem nie obrazy Kristiny?
- Trafiłeś w samo sedno. Pojedziesz ze mną wybrać obrazy? - Viggo zwrócił się teraz do Grażyny. - Dziś się umówię, a jutro byśmy pojechali. Daj telefon bliżej. - Po skończonej krótkiej rozmowie znów powiedział do Grażyny: - Przyjadę do ciebie zaraz po pracy i pojedziemy do Kristiny. A wieczorem weźmiemy się za demontaż pubu, do rana to co najważniejsze powinno już być za nami. Zorganizuję kilku chłopaków. Będziesz musiał postawić im piwo.
- Nie ma problemu.
- A mnie się wydaje, że jest. Zmiana oświetlenie pociągnie za sobą trochę „sufitowej” roboty.
- Przestań! Przecież z zawodu jestem elektryk. Dla mnie to małe piwo. Gorzej, że nie mam drabin... Ale coś wymyślę. Może Oswald swoje podrzuci mi już jutro.
- No, to działaj. I przy tym myśl. Ile tych kul będzie? W dwóch czy w trzech rzędach? Ty decydujesz – Viggo błysnął zębami w uśmiechu.
Na drugi dzień – jak się okazało – nie pojechali prosto do Kristiny, ale najpierw do... babci. Na obiad. Po drodze Viggo kupił skromny bukiet kwiatów, a wysiadając dał go Grażynie i podpowiedział, że są dla babci. A babcia wyszła do nich aż przed dom. Musiała mieć więcej niż osiemdziesiąt lat, jej twarz była jak pomarszczone jabłuszko, uśmiechała się bardzo serdecznie. Szczególnie dużo życzliwości było w oczach. Miała krótko obcięte białe włosy, a na sobie brązową sukienkę i białą, długą rozpinaną kamizelę. Była malutka. Grażynie aż się serce ścisnęło na wspomnienie własnej babci. Gdyby jeszcze żyła zapewne wyglądałby podobnie. Kobieta objęła Grażynkę i na krótko przytuliła do siebie.
- To dla pani – powiedziała Grażyna podając starowince kwiaty.
Babcia powiedziała coś po szwedzku, a Viggo wyjaśnił, że babcia nie zna angielskiego, ale bardzo dziękuje za bukiet.
Na obiad był duszony kurczak, tłuczone ziemniaki i marchewka z groszkiem. A później herbata i ciasto z malinami. Jedli w salonie. Viggo wszystko ponosił na stół, a później z niego sprzątnął. Tak w ogóle babcia mówiła bardzo dużo, a Viggo tylko z grubsza tłumaczył – że babcia rzadko miewa gości, że jej ręce są na tyle niesprawne, że za wiele już nie może zrobić, że nawet herbaty nie nalewa do pełna, bo boi się, że nie doniesie, że ciasto jest ze sklepu, bo sama nie da rady upiec. Zaraz po skończonym posiłku Viggo poszedł do kuchni pomyć naczynia, a babcia pokazywała swoje ukochane kwiaty w salonie, w sypialni i w jeszcze jednym pokoju, gdzie w szafach przy ścianach pełno było książek. Grażyna w mowie migowej dowiedziała się, że książki są miłością babci, ale od kilku lat już nie może czytać ze względu na oczy. I jeszcze, że Viggo nie jest jej rodzonym wnukiem, ale kocha go równie bardzo jak rodzone. A może nawet bardziej, bo to bardzo, bardzo dobry chłopak. I bardzo się o nią starą troszczy.
Grażynie rzuciło się w oczy, że wszędzie było idealnie czysto. Nawet liście kwiatów nie nosiły śladów kurzu. Wszystko było takie zadbane, wręcz wypieszczone! Bardzo możliwe, że to Viggo...
Przyszedł z kuchni i powiedział, że mogą jechać do Kristiny, a babcia teraz niech się położy i odpocznie. Ale babcia powiedziała coś po szwedzku i Viggo z najwyższej półki zdjął kilka książek.
- Babcia mówi, byś je wzięła.
Przed Grażyną leżały stare wydania Jacka Londona „Biały Kieł”, „Księżycowa dolina”, „Martin Eden” i Josepha Conrada „Jądro ciemności”, „Smuga cienia” i „Korsarz”. Wszystko po angielsku.
- Oczywiście nie musisz tego brać, ale możesz. Jednak radzę wziąć, aby zrobić babci przyjemność.
- Ależ wezmę z największą przyjemnością! - zawołała Grażyna i ucałowała babcine pomarszczone policzki, a kobiecina wręcz się rozpromieniła.
Książki były duże, grube i ciężkie, Viggo zapakował je do torby wiszącej w przedpokoju. Później pożegnali się z babcią, która w ostatniej chwili zalała ich potokiem słów.
- Babcia przykazała ci, byś ją znów odwiedziła i nie odkładała odwiedzin w czasie z uwagi na jej wiek – już w drodze wyjaśnił chłopak.
- Przyjadę z przyjemnością, o ile tylko zechcesz mnie tu przywieźć – zapewniła Polka.
Po drodze Viggo informował ją o ważniejszych obiektach, które właśnie mijali, jednak i tak nie zdołała zbyt wiele zapamiętać. Chciała z nim porozmawiać, wypytać o Wiktora i Thorstena, nawet o Patryka, a przede wszystkim usłyszeć kilka zdań o samym Viggo. Jednak jak na razie okoliczności nie były sprzyjające.
Kristina miała swoją pracownię na samej górze dziesięciopiętrowego budynku. Na szczęście była winda. Sama Kristina, na oko starsza od Viggo o jakieś pięć lat, otworzyła im i zaprosiła gestem do środka. W pomieszczeniu siedziało jeszcze dwoje młodych ludzi, ale natychmiast wyszli. Sama Kristina już była przygotowana – jej marynistyczne obrazy stały wzdłuż ścian i półek. Większość nie miała ram.
- Siadajcie, patrzcie i wybierajcie, a ja wam zrobię kawę.
Na Grażynie malarstwo Kristiny zrobiło wrażenie. Z całą pewnością nie były to bohomazy, a bardzo wyrafinowana, zachwycająca sztuka. Na niektórych płótnach dotyk pędzla był delikatny, nieledwie motyli, na innych czuło się skondensowaną energię, ciężar ręki malarza. Tu kolory pulsowały, tam tworzyły grozę, czuć było uderzenia wiatru, a na innych, lekko przymglonych, rozpoznawała zmysłowe, niemal erotyczne, subtelne klimaty zamyślonej autorki. Jak choćby ten ślad na pisaku obok złamanej kępy traw.
- Gdyby to ode mnie zależało, to kupiłabym wszystkie. Są przepiękne. I dlaczego się nie sprzedają? To aż nie do wiary!
- Dlatego, że są lepsi ode mnie i bez problemu wystawiają swoje obrazy w galeriach. A mnie już się nie chce walczyć o swoje miejsce. Zresztą wydaje mi się, że teraz niewiele ludzi kupuje obrazy, tak ogólnie.
- Jestem zachwycona! - podkreśliła Grażyna.
A Viggo nadal stał na środku pomieszczenia i powoli się okręcał, oglądał, nie mógł oderwać oczu.
- Ile tu ich jest? - zapytał w końcu.
- Dziewiętnaście.
- Czyli z siedmiu muszę zrezygnować, ale, Bóg mi świadkiem, że nie wiem, z których...
- Kup dwanaście, a siedem weź w komis. Może ktoś kupi, tylko od razu trzeba do obrazu przyczepić cenę. Dojdzie jeszcze koszt ram, ale mam znajomego, który ode mnie nie bierze zbyt drogo, a przynajmniej wszystkie by były jednakowe.
- Jaka jest cena?
- Hurtem czy detalicznie?
- Jeśli mają być w komis, to wolę detalicznie. Nigdy nie wiadomo, który obraz spodoba się ewentualnemu nabywcy. A bardzo bym chciał, abyś to ty na tym dobrze wyszła. Zresztą, będziesz przy wieszaniu obrazów i w najważniejszych sprawach dogadasz się z Wiktorem. Jednak już teraz chciałbym wiedzieć, które z tych obrazów są najcenniejsze. A, to nie koniec. Jeszcze dla siebie chcę dwa obrazy. Coś delikatnego z dużą ilością żółci, tak aby rozświetlały pokój.
- Siadajcie, a ja wam opowiem o tych obrazach. I pokażę inne. Teraz jest czas na kawę.
Oni pili kawę, a Kristina z odkrytej skrzyni wyjęła kilka obrazów i ustawiła je na podłodze. Były przepiękne!
- Ten nazwałam „Syrena”. Spotkałam ją w Santander, może jakieś sześć, siedem lat temu. Długo nie mogłam jej namalować. Co namazałam, to było źle i źle. Ale nie zamalowałam obrazu, czekałam na właściwy moment. I dopiero dwa lata temu uzyskałam to, co naprawdę chciałam. Tamta dziewczyna siedziała na skale zamyślona i smutna. Słońce zachodziło, jej białą suknia miała w poświacie wiele barw. Usiadłam na innej skale i długo na nią patrzyłam. Zapamiętywałam. I dziewczynę, i słońce, i barwę oceanu. Nawet ptaki, ale ich nie namalowałam, bo jakoś psuły mi efekt – robiło się kiczowato... Ten obraz szczególnie polecam. Przyznam, że jest drogi memu sercu. A tu już Włochy i „Pejzaż z mimozami”. Jest w nim to pierwsze tchnienie wiosny, ten wiatr od morza... - Kristyna wyjmowała kolejne obrazy i o każdym coś opowiadała. To było bardzo zajmujące. Na koniec pokazała niewielki obraz – pojedynczy żonkil w szklanym, przeźroczystym wazonie, i jego odbicie w lekko skrzywionym lustrze. Na stoliku pod wazonem leżała koronkowa, delikatnie pofałdowana serwetka, której namalowanie zapewne trwało dużo dłużej niż malowanie reszty obrazu.
- I co? Który ci się najbardziej podoba? - zapytał Viggo zwracając się do Grażyny.
- Bardzo trudny wybór – westchnęła dziewczyna. - Wszystkie mi się niezmiernie podobają. Jednak stawiam na tego żonkila i rude irysy, przepraszam, nie pamiętam tytułu...
- „Łąka z irysami” - podpowiedziała Kristina.
- To ja je kupuję – oświadczył Viggo. - Proszę aby miały takie zielone wklęsłe ramy, wiesz które...
- O takie ci chodzi?
- Tak. Właśnie takie. Muszę ci powiedzieć, że cały mój dzisiejszy zakup jest dzięki Grazy. To ona wpłynęła na Wiktora, no i się teraz w pubie dzieje!
- W takim razie „Żonkil z lustrem” będzie moim upominkiem dla ciebie, Grazy. A jakie ramki do niego? A ty, Viggo, wybierz sobie inny obraz.
- Też zielone – Viggo uprzedził odpowiedź Polki. Wyjął portfel i przez chwilę liczył banknoty. - Tu masz zadatek, abyś miała na ramy i co tam jeszcze trzeba. Na spokojnie wyceń obrazy, a resztę kasy dostaniesz jak już będą gotowe. Zadzwoń do mnie. I tak z odbiorem obrazów muszę czekać na zakończenie malowania. Obiecaj mi, że pomożesz je dobrze powiesić. Liczę, że w tydzień się uwiniemy z pubem, ale licho nie śpi... A dodatkowego obrazu już nie będę wybierał.
- A które ramy chcesz do pozostałych obrazów?
- Ty decydujesz. Według mnie rama powinna podkreślać obraz, ale go nie zdominować. Wiem, że dobrze wybierzesz. Polegam na tobie. Wystarczy ci tych pieniędzy?
- Tak. Jasne... Viggo, jesteś prawdziwym przyjacielem. Bardzo sobie cenię naszą znajomość. Bardzo. Chodź, niech cię uściskam!
- I dołóż jeszcze jeden obraz – niech razem tych do pubu będzie dwadzieścia. Przecież po likwidacji podium tam będzie więcej miejsca także na ścianach! Muszę pogadać z Patrykiem. Niech zrobi dobry plakat z twoimi danymi, niewielki, ale kłujący w oczy. Niech wszyscy wiedzą, czyje to malarstwo. Och, Kristina, jestem z ciebie taki dumny!
- Kiedy ostatnio sprzedałaś jakiś obraz? - zaciekawiła się Grażyna.
- Och, średnio co miesiąc sprzedaję dwa, trzy obrazy, ale gdybym nie miała innych dochodów, to bym z tego nie wyżyła. Przy tym to się w czasie też różnie rozkłada. Pewnie i tak nie powinnam narzekać. Ostatnio uczę w szkole, a i tu, w pracowni, mam grupkę uczniów. Bardzo zdolna młodzież. Lubię te korepetycje z nimi. Mają bardzo ciekawe, oryginalne pomysły i bardzo wielką wrażliwość. Tylko trzeba im nieco poprawić technikę, warsztat malarski. Wróżę im wielką przyszłość. W gruncie rzeczy sama też ciągle się uczę. W lipcu jadę na tygodniowy plener do Niemiec. Jak dobrze pójdzie to w sierpniu do Danii. A na sam koniec sierpnia gdzieś u nas, ale to jest sprawa w powijakach, więc nie wiem. Takie plenery dużo mi dają, więc nawet gdy jest drogo to i tak jadę. Mimo wszystko. Na początku maja byłam na takim króciutkim w Finlandii. Czy chcę, czy nie – muszę malować morze!


c.d.n.
fot. obraz Hanny Moczydłowskiej-Wilińskiej

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz