3.
Jest piątek.
Jeszcze nie otwieram oczu. Lubię te poranne oszołomienie, kiedy nie wiem, czy jestem w domu rodzinnym, w wynajmowanej kawalerce, czy już we własnym mieszkaniu w bloku. Jeszcze nie mogę ustalić stron świata. Świergot ptaków zdaje się wypełniać cały pokój, więc nie wiem, z której strony jest okno. Co tam okno - ważne, że cała jestem zanurzona w błogości, nie mam zmartwień, nie ścigają mnie żadne bóle, nic NIE MUSZĘ. Aż chce się żyć! I otworzyć oczy. A tu na wprost nich zawieszona na ramiączku na drzwiach moja spalona suknia z żorżety... I w tym momencie przestało być miło. Zaraz, czym ja się przejmuję? Nie muszę ponosić dalszych kosztów! Wystarczy włożyć suknię do śmieci i po kłopocie. Ale skąd! Jakaś idiotyczna, wewnętrzna uczciwość przed samą sobą, każe mi brnąć dalej w ten temat.
Poranne ablucje, kawa na balkonie, rozmyślanie o sukni. I już się biorę do roboty. Uprzątam w pokoju stół, rozkładam tam suknię, odcinam niepotrzebne części - żadnego prucia! Mam dół sukni, oddzielnie podszewkę (nie ma na niej śladów spalenia), materiał z rękawów bez podszewki. Teraz zastanawiam się, czy wyciąć cały pas materiału ze spalonym, czy może tylko wydłużony prostokąt. Praca pochłania mnie aż do ósmej. O tej porze (zawsze w piątki) obdzwaniam kolejno rodzeństwo, tak po starszeństwie. Oni też do mnie dzwonią, ale zdecydowanie rzadziej, i w ten sposób nigdy nie tracimy kontaktu, mimo szalonych odległości.
Teraz zjadam moje "przydziałowe" pół kromki chleba orkiszowego - chleb mam wyliczony, nie wolno mi więcej. I jedną rabarbarową babeczkę. Wreszcie ubieram się kompletnie - dziś na zielono, robię delikatny makijaż i w nowych klapkach wychodzę "na miasto". W planie mam zakup chleba - później podzielę go na cztery części i trzy z nich zamrożę - żałuję, że nie pieką mniejszych bocheneczków, ale trudno. Mam też odwiedzić ostatni, trzeci lumpeks i ewentualnie kupić podkoszulki dla Mateusza. Na inne rzeczy nawet nie wolno mi patrzeć - przykazuję sobie w myślach. Boję się, bym nie wróciła do nałogu kupowania, dla samej przyjemności wydawania pieniędzy. Nie mam ich w końcu tak wiele. Mogę żyć swobodnie, nie muszę śledzić cen, ale nie ma mowy o kupowania wszystkiego, co mi przyjdzie do głowy! Mam około dwa tysiące trzysta złotych emerytury, a całkowity miesięczny koszt utrzymania mieszkania i mediów to prawie tysiąc sto trzydzieści złotych. W tym są dwa ubezpieczenia – mieszkania oraz kontynuacja mego ubezpieczenia zakładowego. Ach, błąd! To moje płacę raz na kwartał, a wliczyłam tu jako miesięczne... Czy można poszaleć za pozostałe pieniądze? Z całą pewnością nie. Zatem muszę się liczyć z każdym groszem, tym bardziej, że co miesiąc odkładam na czarną godzinę przynajmniej sto złotych. To jest minimum.
Ranek ciągle jest przyjemny i lekko rześki. Aż kusi mnie dłuższy odpoczynek na ławce. Tyle, że tu nie ma żadnych ławek, więc idę noga za nogą, patrzę jak ubrane są mijane kobiety, czy mają dość słońca na swoich twarzach. Muszę przyznać, że jest go mało - nie ma zadowolonych twarzy. Pośpiech, zagonienie, brak uśmiechu. Co jest? Ale wiem, co jest. Ludzie w wieku tzw. produkcyjnym nie cenią tego, co mają. Nie, nie chcę rozmyślać o ponurych sprawach. Odrzucam od siebie ten temat. Już dochodzę do ostatniego skrzyżowania, po drugiej stronie jest mój sklep z pieczywem. Tuż przed drzwiami czuję, że jest coś "nie halo" - nowy klapek leży na chodniku bez mojej nogi w środku... Podnoszę go i wchodzę. Są trzy osoby w kolejce. Cierpliwie czekam, a później kupuję nie tylko chleb, ale i dodatkowe jednorazówki. Jedną z nich, skręconą w sznurek, przywiązuje klapek do nogi. Przecież muszę jakoś wrócić do domu. Ale lumpeks jest o pięćdziesiąt metrów dalej! Męska decyzja - jednak wybieram lumpeks. Człapię wolno, jest mi niewygodnie. Drzwi sklepu są szeroko otwarte i przywiązane do jakiegoś haka. W drzwiach właścicielka, z która się trochę znamy, na tyle, że mówimy sobie dzień dobry przy spotkaniu na ulicy. Od razu spostrzega moją "awarię".
Witamy się i wchodzę do środka. Sklep składa się z dwóch pomieszczeń. W pierwszym każda sztuka opatrzona jest ceną. Jest bardzo dużo wieszaków i aż gęsto od towaru. W drugiej części jest towar na wagę - dziś po piętnaście złotych. Tu też są wieszaki, ale na środku stoi niska kanapa dla klientów. Przez jej oparcie przewieszone są ręczniki frote. Jest też kilka krzeseł, na których leży wyselekcjonowany towar - tu są dresy, tu męskie dżinsy, a tam.... podkoszulki! Całe oparcie krzesła w podkoszulkach, a na siedzisku wielka sterta męskich majtek-bokserek. Jednak nie rzucam się na towar, tylko grzecznie rozmawiam z właścicielką, którą interesuje moja przygoda z butami.
- A jaki rozmiar pani nosi? Może coś u mnie znajdziemy, pani Mirko. - O, nie wiedziałam, że zna moje imię. Jest mi miło. Za chwilę przynosi mi czarne czółenka. Są okropne! - Te są najtańsze, tylko dziesięć złotych.
Prawdę powiedziawszy brzydzę się obcych butów. Nawet nie chcę ich mierzyć, więc mówię, że takich nie chcę. Pytam, czy może jest coś na paskach, jakieś sandałki. I rzeczywiście po minucie pani przynosi mi czerwone sandałki. Pasek na paseczku, paskiem poganiany. Czterocentymetrowy obcas dość mocno zniszczony. Ale generalnie sandałki są piękne. Wyjmuję higieniczne chusteczki i przecieram buty przed założeniem. Pasują idealnie! Cena? Dwadzieścia złotych. Zastanawiam się. Nie mam czerwonych rzeczy z wyjątkiem starego swetra, który tu będzie "ni przypiął, ni wypiął". A jednak już nie zdejmuję sandałków z nóg. Za to przysuwam sobie do kanapy krzesło z majtkami i podkoszulkami - to są nowe rzeczy! Wysyłam do Mateusza esemesa - "Jeśli możesz to zadzwoń teraz. Jestem, w sklepie." Oddzwania prawie natychmiast.
- Trafiłaś w idealnym momencie. Za kilka minut ruszam z parkingu.
Mówię mu o znalezisku. Bokserki są wycenione - każde za pięć złotych, a podkoszulki po dziesięć. Trochę drogo, ale, podkreślam, że są nowe. Słyszę, jak Mateusz głośno się śmieje. Chyba nie może przestać. Wreszcie poważnieje.
- Krępowałem się obarczać cię takimi zakupami. Kup mi nawet trzydzieści majtek. Spodnie i majtki to to, co się tirowcom najszybciej rwie. A jak jest taka okazja, to i podkoszulek kup więcej. Zostawiam to w twoich rękach. Masz pieniądze? Będę dziś w nocy w domu, to jutro się zobaczymy i się rozliczę.
Uf! Jestem zadowolona i teraz starannie wybieram majtki, a później podkoszulki. Siedemnaście gatek plus dwanaście ciemnych podkoszulek. Wszystko nowe i ciemne. Wyszedł całkiem spory pakunek. Właścicielka jest zadowolona.
- To mój pierwszy dziś zarobek - mówi. - A wczoraj było ledwie czterdzieści złotych. Niech pani zerknie na te wycenione żakiety, te dwa to pani rozmiar.
Nic mi nie potrzeba! Nie chcę żadnych żakietów! Ale oko już mi leci w tamtą stronę - jeden żakiet jest czerwony! Mierzę - leży wspaniale, świetnie w nim wyglądam. Sprawdzam metkę -można prać w pralce i normalnie prasować. A cena? - Trzydzieści pięć złotych. Na cholerę mi jeszcze jedna szmata? Wiem, że do tych sandałków... Nie kupuj, kretynko! Ale właścicielka dalej mnie kusi - sandałki i żakiet łącznie za trzydzieści złotych. Tej propozycji nie umiem się oprzeć. Wow! Portfel leciutki, za to reklamówki ciężkie...
W drzwiach wpadam na Olka - dosłownie! Chwyta mnie w ramiona, chroniąc przed upadkiem. Jestem zawstydzona, że spotkał mnie w TAKIM sklepie i to TAK objuczoną! Całuje mnie w oba policzki i wyjmuje z rąk torby, ustawia je koło drzwi.
- Zaczekaj na mnie chwileczkę. Dokonam zakupu i cię odwiozę - zapewnia.
Właścicielka podaje mu dwie inne, jeszcze większe od moich, torby, a Olek szybko płaci. Bierze wszystkie pakunki na raz. Jest wielki i silny, taki ładunek to dla niego pryszcz. I na dodatek okazuje się, że na parkingu jest jego auto. Wsiadamy. Jestem zadowolona z takiego obrotu sprawy. Już w samochodzie proponuje mi krótką wycieczkę na wieś, gdzie ma odwieźć swój bagaż. Ktoś tam wczoraj to wybrał, a Olek dziś ma odwieźć. Jedziemy i milczymy. Przecież nie będę się tłumaczyć z tych zakupów! A tu za miastem zaraz zaczynają się żółte od rzepaku pola. Jest tak pięknie, że zapiera dech w piersiach! Jakże dawno nie byłam wśród takich pól! Obraz mnie wzrusza, mam gulę w gardle.
- Mogę ci coś pokazać?
Na razie nie mogę wydobyć głosu, więc tylko kiwam głową. Po chwili mijamy lasek, za którym Olek skręca prosto w słońce. Jedziemy szutrową drogą, po kilku minutach auto staje. Olek wysiada, obchodzi wkoło samochód i otwiera drzwi po mojej stronie.
- Chodź - prosi miękko i wyciąga do mnie rękę.
Jestem niezdecydowana, a on się tylko uśmiecha. Moje sandałki nie nadają się na takie drogi... Jednak wysiadam, podając Olkowi rękę. Natychmiast obejmuje mnie i przytula do siebie, chyba całuje w czubek głowy. Jestem wzruszona i rozedrgana, ale on już mnie prowadzi w stronę lasku. Skądś wiem, że lasek jest niewielki. Domyślam się? Zaraz za pierwszymi drzewami jest stare wyrobisko żwirowe, pełne porośniętych mchem dołów. O, nie tylko mchem - teraz już to widzę - wszędzie po tych dołach kwitną biało poziomki. Istny poziomkowy raj!
- Przyjedziesz tu ze mną na poziomki? - pyta Olek, a ja znów tylko kiwam głową, jakbym ostatnio zamieniła się w niemowę. On znów mnie lekko przytula i nieco odważniej całuje w policzek. Przed drugim pocałunkiem jednak się uchylam - niech sobie za dużo nie wyobraża! A kiedy już siedzę bezpieczna w fotelu, Olek pochyla się nade mną i mocno całuje w usta. Z rozradowaną twarzą zamyka drzwi samochodu od mojej strony i po chwili też siada w aucie. Śmieje się zupełnie jak łobuziak, a mnie jest wstyd, że tak serio traktuję jego umizgi. Mam ochotę - złośliwie! - odwołać niedzielne spotkanie, ale zastanawiam się kogo bardziej ukarzę - Olka czy siebie.
Olek zgrabnie zawraca na tej wąskiej drodze, widzę, że jest dobrym kierowcą. Teraz już jedziemy do wsi. Zatrzymuje się przed jakąś posesją, zabiera torby z bagażnika - patrzę, czy nie zrobił pomyłki, ale wszystko w porządku. Ktoś mu macha przez okno ręką. Po ledwie kilku minutach już jedziemy w stronę Wierzbiny. Olek milczy i ja też milczę. Zbiera mi się na płacz. Za dużo w jednym dniu. Jestem roztrzęsiona. A to przecież była tylko chwila emocji... Nie wolno mi zaprosić Olka do domu. Muszę sama sobie poradzić z moim bagażem. Pomijając wszystko inne zostawiłam w pokoju bałagan związany z suknią.
- Czy ty się na mnie gniewasz? - pyta niespodziewanie Olek.
- Nie wiem - odpowiadam szybko, zanim zdążę pomyśleć, więc dopowiadam: - Wprowadziłeś zamęt, a ja lubię spokój. Źle się teraz czuję.
Olek wie, że nie chodzi o ból brzucha, nie muszę wszystkiego wyjaśniać.
- Przepraszam - mówi miękko. - Ty pewnie nie wiesz, jak działasz na facetów... Nie mogłem się oprzeć. Wybacz - prosi.
Już dojeżdżamy pod mój blok. Nie umiem powstrzymać Olka - zanosi mi bagaże pod same drzwi. Nie czeka na zaproszenie, całuje mnie w rękę i odchodzi. Mam ochotę go zatrzymać, nie zdążyłam porządnie podziękować. Na szczęście sznuruję usta i wyjmuję z mojej nowej białej torebki klucz. Za progiem jest tylko samotność... Nie pozwalam sobie na żadne bzdurne rozmyślania. Szybko myję ręce, robię siusiu, jeszcze raz dokładnie myję ręce. I patrzę w lustro. Na ustach nie ma ani śladu pomadki. Po jednym pocałunku? Muszę kupić sobie lepszą, "niezjadliwą" pomadkę. STOP ! Nie muszę. Nie będzie więcej żadnego całowania. Za stara jestem na takie numery. Nastawiam zupę - krupnik z kaszy manny na nóżce z kurczaka. Dopiero teraz wracam do przedpokoju i zdejmuję buty, następnie myję nogi i wracam do kuchni. Nastawiam pranie - ciemne rzeczy, ale nie mieści mi się wszystko. Następnie obieram warzywa do zupy i dwa ziemniaczki. Lubię, gdy zupa jest gęsta. Kroję wszystko drobno i wrzucam do garnka, dodaje ziele angielskie i liść laurowy oraz trochę soli. Kaszę dodam pod koniec gotowania, razem z mielonym białym pieprzem. Idę do pokoju. Starannie sprzątam to moje niby szycie. Daję sobie czas do poniedziałku na przemyślenie. Teraz wycieram na mokro wszystkie powierzchnie, łącznie z podłogą. Zajmuje mi to sporo czasu, najgorsze są bibeloty. Za każdym razem zawzinam się, że schowam je do szuflady. I na tym się kończy. Pranie pierze się półtorej godziny, od razu nastawiam następne, a te wieszam na balkonie. Pogoda jest idealna, powinno szybko wyschnąć. Jednakże bokserki wieszam na suszarce rozstawionej w sypialni, gdzie szeroko otwieram okno. Wracam do kuchni i doprawiam krupnik. Jest już dobry - mogę zjeść obiad. Ale... dzwonek domofonu. Pewnie znów jakieś gazetki. Pytam, kto. Olek. Wmurowało mnie. Otwieram dopiero po kilkunastu sekundach. Czegóż on chce? Otwieram drzwi wejściowe i czekam, aż wejdzie na to moje drugie piętro. Wchodzi, starannie zamyka drzwi i opiera się o nie plecami.
- Mireczko, wybacz, że znów cię nachodzę. Nie mam twojego numeru telefonu. Tymczasem sprawa rodzinna i muszę wyjechać. Nie będziemy mogli spotkać się w niedzielę.
- Zaraz ci podam. A najlepiej zapisz od razu w telefonie. Wejdź, proszę - wskazuję ręką drzwi do pokoju, ale on chwyta moją rękę i przyciąga mnie do siebie. Przytula i całuje tak, że miękną mi kolana i nie mogę złapać tchu. Dosłownie omdlewam w jego ramionach. Całe wieki nie czułam tak obłędnego erotycznego przyciągania! Nie jestem w stanie odepchnąć Olka od siebie. To on przerywa ten żar zmysłów i jeszcze raz prosi o mój numer, jego głos jest nienaturalny. Dyktuję numer, a on natychmiast do mnie dzwoni - czyli wszystko w porządku.
- Może zjesz ze mną zupę? - proponuję jak jakaś idiotka.
- Każdą, byle nie krupnik.
Nie mogę powstrzymać się od śmiechu.
Nie czytałem pierwszego ani drugiego rozdziału ale ten jest świetny czyta sie lekko i przyjemnie muszę przeczytać 1 i 2 Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDziękuję, Andrzeju. Są w zasięgu - na blogu.
UsuńJednak uprzedzam, że podam tylko kilka rozdziałów, jeszcze nie wiem ile, a łącznie jest już ich około 40. Reszta będzie w książce, która pewnie ujrzy światło dzienne w I kw. 2019.
Pozdrawiam serdecznie. :)