wtorek, 27 listopada 2018

ŚPIEW ANIOŁÓW /czwarty rozdział powieści/


fot. Pixabay

4.

Ciągle jest piątek.

Popołudnie. Cały czas "walczę" z praniem - wieszam, przewieszam, aby jak najszybciej wyschło. I szoruję moją kuchnię do połysku. Jestem bardzo zmęczona. Muszę poleżeć. Kończę z kuchnią - jest prawie osiemnasta. Rozsiadam się w moim foteliku na balkonie. Z wiszących mi nad głową koszulek płynie piękny zapach płynu zmiękczającego. A przez głowę prześlizgują mi się jakieś niedokończone myśli o Olku... Ciiiiii..... nakazuje sama sobie. Usypiam nie wiadomo kiedy. Ale śpię krótko, może ze dwadzieścia minut. To wystarczający zastrzyk energii. Robię słabą kawę, pogryzam rabarbarową babeczkę, a następnie znów zajmuję się praniem. Wszystko już jest suche. Bawełny się nie prasuje - mam to zakodowane w głowie. Za to wygładzam i składam bardzo starannie. Jest pokaźna sterta rzeczy Mateusza. Robię na kartce rozliczenie. Jedna z podkoszulek, mimo, że w rozmiarze L, jest wyraźnie węższa od reszty. Może jednak nie będzie tragicznie zbyt mała. Kładę ją oddzielnie. Tak na wszelki wypadek.



Mam wrażenie, że coś mi chodzi po szyi. Idę do łazienki, czeszę się i spinam włosy na czubku głowy. Ale to nie włosy. Oglądam uważnie dekolt. O kurczę! Chyba mam kleszcza! Jestem bardzo zaniepokojona - muszę do szpitala, sama sobie nie wyjmę! Idę na balkon po stare klapki. Na sąsiednim balkonie jest Ula. Przecież ona jest pielęgniarką - przypominam sobie. Wymieniamy zwyczajowe uprzejmości. Lubimy się. Czasem się odwiedzamy, czasem szeptem plotkujemy na balkonie. Ula od wielu lat samotnie wychowuje dwie córki. "Łapie" każdy możliwy dodatkowy dyżur, więc nie bardzo ma czas na pogaduchy, ważniejszy dla niej jest odpoczynek. Dziś też jest wyraźnie skonana, ale wiesza swoje pranie. Mówię jej o co chodzi, a ona uważnie ogląda moją szyję. - Zaraz u ciebie będę - mówi i nawet nie kończy rozwieszać prania.
Przychodzi. Ma ze sobą specjalne szczypce i butelkę płynu odkażającego. "Operacja" trwa kilka chwil. Następnie każe mi pokazać całe plecy. Rozbieram się do majtek, a ona mnie uważnie ogląda. Znajduje jeszcze jednego pod lewą łopatką.
- Gdzieś ty była, dziewczyno? - pyta ze zgrozą w głosie.
Mówię o "poziomkowym raju", a ona kiwa ze zrozumieniem głową.
- W naszym parku też jest dużo kleszczy. Tylko dziś usuwałam kilka. Trzeba bardzo uważać - poucza mnie.
- Do czego to doszło - nawet zwykły spacer jest niebezpieczny! A nabrałam apetytu na te poziomki... Już tam nie pójdę.
- Kleszcza można teraz złowić wszędzie. Jest plaga kleszczy. Dlatego mimo wszystko nie broń się przed poziomkami. Może nie będzie tak źle.
Ula zbiera się do wyjścia, ale proponuję jej herbatę i drożdżówki, więc zostaje. Opowiada mi o swojej pracy i o tym, jak bardzo jest zmęczona samotnym życiem. Pytam ją, dlaczego po raz drugi nie wyszła za mąż. Przyznaje, że to był błąd. Miała kilku starających się, lecz bała się, że mogą nie być dobrymi ojcami. Dziewczynki zawsze były dla niej najważniejsze.
- Miałam kilku kochanków - przyznaje z zadziwiającą szczerością. - Odpowiadał mi taki "dochodzący" układ, tylko obawiałam się ludzkich języków, więc trzymałam wszystko w tajemnicy. Niepotrzebnie. Ludzie i tak cię obgadają, zawsze to robią. Nie patrz na ludzi - radzi. - Rób tak, aby tobie było dobrze i wygodnie. Ludzie za ciebie życia nie przeżyją.
Myślę o Olku, ale nie mówię tego głośno. W zasadzie jeszcze nic się nie zaczęło i może do niczego nie dojdzie. O czym tu gadać?
- Może byś upiekła mi ciasto na imieniny? Są dwudziestego dziewiątego maja - mówi Ula proszącym tonem.
- Oczywiście - zgadzam się natychmiast. - A co sobie życzysz?
- Tort i sernik na zimno - Ula jest zdecydowana i konkretna. W szpitalu jest sporo personelu i ciasta trzeba raczej dużo, by dla wszystkich starczyło. W domu Ula nie szykuje żadnej imprezy. Już kilka razy robiłam jej ciasto do pracy. Ale tort? - Poradzisz sobie, nie takie specjały wypiekałaś. Wiem, bo jadłam i było przepysznie. Duży tort z bitą śmietaną - uściśla.
- Nie ma problemu - mówię, bo niby co innego mogę powiedzieć?
Ula dopija herbatę i wychodzi. A ja wiem, że zrobię jej także duże tiramisu, takie z trzech dużych paczek biszkoptów. W tej chwili, tak z marszu, spisuję składniki do kupienia i na razie przestaje myśleć o cieście.
Pakuję rzeczy Mateusza do dużej "zakupowej" torby i już chcę się położyć. Pół godziny później ląduję w łóżku z książką w ręku. Jednak nie ma mowy o prawdziwym czytaniu - myśl co chwila jest przy Olku. Muszę to jakoś zahamować. Tymczasem jestem jak nastolatka - drży mi serce i ręce... Fatalnie.
Olka znam od bardzo, bardzo dawna. Siedzieliśmy przy tym samym stoliku na balu sylwestrowym wkrótce po moim ślubie. Dwanaście osób nas siedziało, z jednaj strony miałam męża, a Olka z drugiej. Był ze swoją żoną, przemiłą Blanką. Świetnie się bawiliśmy. To był naprawdę wspaniały bal, może też dlatego, że byłam tak zakochana w swoim mężu, nadzwyczajnym tancerzu. Wychodziliśmy z imprezy jako ostatni goście... Od czasu do czasu widywałam tak Blankę, jak i Olka, w końcu to małe miasteczko. Ona pracowała w biurze - zupełnie tak jak ja. A Olek pracował jako kierownik transportu w budowlanym przedsiębiorstwie. Mimo wzajemnej sympatii nigdy nie doszło do bodaj jednych odwiedzin. Nigdy też nie spotkaliśmy się na następnym balu, a było ich po drodze całe mnóstwo. Oboje z Julianem bardzo lubiliśmy tańczyć i łapaliśmy wszystkie możliwe okazje. Już po śmierci męża spotkałam oboje Dzikowskich w przychodni. Blanka chorowała, Olek ją woził i czekał na nią. Długo wtedy rozmawialiśmy. Byłam w żałobie. Olek zapytał, czy nie potrzebuje jakiejś sąsiedzkiej pomocy. Nie potrzebowałam. Mój żal po stracie męża był bardzo głęboki. Otrząsnęłam się z tego dopiero po kilku latach. To znaczy pogodziłam się ze stratą Juliana. Ale ciągle mi jego brakuje. Ostatnio narzuciłam sobie pewną dyscyplinę i już nie biegam tak często na cmentarz, ale początkowo byłam tam każdego dnia... Moje dzieci bardzo nalegały, abym tak często tam nie chodziła. Widziały, że przeginam. Mówiły, że się uzależniam, bo szłam nawet w brzydką pogodę. Eh... Było, minęło. Nie ma co rozpamiętywać.
A jednak nadal byłam myślami przy Julianie i przy Olku.
Julian to poeta. Delikatny i czuły mężczyzna. Był trochę nieporadny w życiu, za to otaczał mnie miłością, dobrocią, tkliwością. Czasem miewał humory, nie był ideałem, ale bardzo szybko wracała do nas zgoda. Kiedyś, bardzo dawno temu na spacerze za miasto, z braku papieru zapisał wiersz na moich plecach... Nie można było ich potem domyć... Uwielbiałam, gdy mi opowiadał o "niebieskich migdałach"... Nigdy się ze sobą nie nudziliśmy. Jednocześnie był bardzo lubianym nauczycielem historii w miejscowym ogólniaku. Do dziś na jego grobie znajduję świeże kwiaty i znicze. A te lata z nim to mój bardzo szczęśliwy czas... Dziś z lubością czytuję jego wiersze. Udało mu się wydać kilka tomików...
Olek jest przeciwieństwem Juliana. To mężczyzna-zdobywca. On na nic nie czeka. To co chce – bierze, choćby siłą. Z drugiej strony - ledwie go znam. Podoba mi się. Ale może tylko dlatego, że jest tak różny od Juliana? I proszę - zjawia się jak na zawołanie. Ledwie odkleił się pasek - a on już jest.
Wspomnienie butów mnie mrozi. Kupiłam byle co i w żadnym razie nie mogę iść z nimi do szewca! Przecież za chwilę coś się znów zepsuje. Kto to widział kupować klapki za dwanaście złotych? Nasz sąsiad z lat dziecinnych, pan Jaworski, mówił wprost - z g*na bata nie ukręcisz. Mój tato mówił bardziej elegancko: jakie pieniądze - taki towar. I prawda. A mama i babcia wbijały mi do głowy, bym nigdy nie kupowała tanich, byle jakich rzeczy.
- Kupisz tanią bluzeczkę i po pierwszym lub drugim praniu ją wyrzucisz, bo nawet nie będzie się nadawała na ścierkę do podłogi - mówiła moja mama. - Kup jedną rzecz w roku. Ale porządną. I po piętnastu latach będziesz miała piętnaście porządnych rzeczy w szafie. A jeśli każdego roku kupisz piętnaście byle jakich szmat - twoja szafa po piętnastu latach nadal będzie pusta.
A babcia do taktu kiwała głową - Słuchaj się mamy - potwierdzała. - To ja ją tego nauczyłam.
Moja babcia, siwa - siwiuteńka. I taka stareńka. Mama odeszła jeszcze szybciej, nie zdążyła się tak pięknie na biało i zmarszczkowo zestarzeć. Ile życia przede mną? Niewiele. Mam sześćdziesiąt lat... Na razie jestem zdrowa. Jak długo? A Olek? Jest o kilka lat młodszy ode mnie... Może o dwa...
Olek i Olek! Jakbym już szykowała się do ślubu! To tylko znajomy! Kilka pocałunków o niczym nie świadczy! Ale nie mam co siebie tak przekonywać, bo wiem, że jest dokładnie odwrotnie. To nie jest udawane. Oboje wpadliśmy. Być może za miesiąc czy za rok wszystko się wypali, ale teraz jest to wielki płomień. I tylko od nas zależy, co będzie dalej. No właśnie - co?
Już prawie usypiając przychodzi mi do głowy myśl, że trzeba wszystko zostawić swemu biegowi. Ani się nie narzucać, ani się nie bronić przed uczuciem. Samo życie przyniesie właściwe rozwiązanie. I cokolwiek by to było - trzymać wszystko w tajemnicy, nie afiszować się ewentualnym związkiem.
Usypiam czując na ustach pocałunek Olka - wspomnienie jest niesłychanie realne. To zaborcze wargi, władcze. I pełne słodyczy... Cudowne...
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Ciąg dalszy nastąpi... Tutaj zrób klik  i czytaj dalej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz