piątek, 16 listopada 2018

ŚPIEW ANIOŁÓW (pierwszy rozdział powieści)



fot. Zdzisław Marciniak

Śpiew aniołów

1.

Wierzbina. Środa – ranek.

Jestem Mirosława Stawicka. Takie nazwisko zostawił mi mąż, który od kilku lat już nie żyje. Natomiast z domu jestem Suszyńska. Urodziłam się na Podlasiu, a teraz mieszkam w Zachodniopomorskim. Tak los rzuca ludźmi... Mam dwoje dzieci, Jasia i Małgosię, dziś to dorośli ludzie, oboje są lekarzami i mieszkają w Stanach Zjednoczonych. Mój Boże... nigdy nie widziałam wnuków na żywo, jedynie przez Skype lub na zdjęciach. Marzę, by to się zmieniło. To tyle tytułem wstępu, abyście wiedzieli, kim jestem. Byłam. Tak, byłam główną księgową, a dziś jestem emerytką. I staram się uśmiechać do ludzi. Ewentualnie nawet być ludziom pomocna. Ale to udaje się tylko czasami. Dziś to mnie ktoś pomaga...



Sąsiad, Mateusz spod szóstki (mieszkamy od lat drzwi w drzwi), zatelefonował do mnie we wtorek pod wieczór.
- Czy ty jeszcze bywasz czasami w lumpeksie?
- Coraz rzadziej, bo coraz mniej rzeczy potrzebuję.
- A specjalnie dla mnie byś poszła?
Gniatkowski jest kierowcą TIR-a, tylko czasem bywa w domu, a i to zazwyczaj ciągle gdzieś się śpieszy. Poprosił, by mu kupić z sześć ciemnych podkoszulek rozmiar L. Rozmiar znam, bo przecież widuję sąsiada.
- W piątek na noc zjadę, to może już coś będziesz miała - wyraził nadzieję.
- Jak coś będzie, to ci nawet od razu upiorę, abyś miał gotowe.
W miasteczku są trzy lumpeksy. Przynajmniej o tylu w tej chwili pamiętam. Kiedyś było z piętnaście, a może i więcej. Najsłabsze zakończyły swą działalność. Co roku jakiś się wykruszał. Ale nadal w dniu dostawy towaru te sklepy są przepełnione. W niektórych nawet pozakładano kamery. Kradzieże...?
Ranek. Jest maj. Za oknem mam mini park, w którym trwają właśnie poranne ptasie serenady. Otwieram szerzej okno - cudowny zapach nowego życia, rosy, pachnącej ziemi... Robię sobie kawę, nigdzie mi się nie spieszy. Ach, lumpeks! Ale do otwarcia sklepu i tak mam dwie godziny. Wychodzę dużo wcześniej, by jeszcze chwilę posiedzieć na ławce w parku. Przypadkiem spotykam tam znajomego Olka, czyli Aleksandra Dzikowskiego, i rozmawiamy całą godzinę... Zapraszam go na popołudniową kawę, widzę, że się cieszy... Po co? Po co? Do sklepu zachodzę nieco spóźniona. Ale może to i dobrze.
Sklep jest olbrzymi. Dwie ekspedientki bez przerwy kasują zakupy klientów. Cztery osoby plus kamery pilnują sklepu. Wchodzę i z koszyczkiem kieruję się od razu do wieszaka z podkoszulkami. Jest bardzo dużo kupujących. Trudno poruszać się w alejkach. Ciasno. Ale podkoszulki na mnie czekają - znajduję dwie czarne i jedną granatową. Czarne są nowe, nie używane. Granatowa w dobrym stanie, nic nie rozciągnięta i bez plam. Wszystkie są miękkie w dotyku. Czemu polska bawełna nie jest tak miła? Przeważają podkoszulki białe i białe z napisami. Rozglądam się po innych wieszakach, ale nie chcę nic sobie kupować! Kiedyś nagminnie odwiedzałam lumpeksy i znosiłam do domu kilogramy szmat. Już się wyzwoliłam z tego nałogu. Przynajmniej mam taką nadzieję... Ale oko mi pada na białą torebkę i nie ma siły... To nic, że mam w domu osiemdziesiąt pięć torebek. TAKIEJ nie mam - więc kupuję sobie sto trzydziestą czwartą! Kosztuje tylko osiemnaście złotych - przekonuję sama siebie, że to niewiele. Tylko PO CO ? Na to pytanie nie ma odpowiedzi. Ach! - trzy podkoszulki i torebka? To za mało. Idę pod samą ścianę sklepu, gdzie leży pościel, ręczniki, koce i inne „duże sztuki". Wiem, że nic nie potrzebuję! Ale moje wprawne oko łowi bardzo kolorowy ręcznik kąpielowy. To kretyństwo kupować tu tak drogo ręcznik! Pewnie będzie ważył z kilogram! Biorę w ręce - jest zadziwiająco lekki. Waży tylko czterdzieści deka. Biorę! Później znajdę na nim maleńką dziureczkę wypaloną papierosem... Sumuję w myślach - trzydzieści trzy złote za podkoszulki, osiemnaście złotych za torebkę, dwadzieścia cztery złote z ręcznik kąpielowy - siedemdziesiąt pięć złotych. Ale na wadze u pani ekspedientki jest dokładniejsze ważenie, dochodzą moje "zaokrąglenia" i jest o złoty dwadzieścia drożej. Mały pryszcz. Pakuję wszystko do reklamówki, pani mi pomaga i wychodzę. Byłam w sklepie raptem dwanaście minut... Zastanawiam się czy iść od razu do następnego lumpeksu - jednak nie. Nie wszystko muszę od razu.
Przypominam sobie, że jestem umówiona... Kupić ciasto czy samej zrobić? Oto jest pytanie... Po drodze nawet wchodzę do sklepu cukierniczego, ale już sam zapach wyrzuca mnie na zewnątrz - przepalony olej z pączków... Po powrocie myję ręce i z marszu biorę się za czekoladowe muffinki. Obiad? Hm... Gdy przyjdzie pora ugotuję na parze dwa nieduże ziemniaki, jedną trzecią marchewki i różyczkę kalafiora. A do tego, tak trochę po niemiecku, porcyjka galarety z żołądkami drobiowymi. Jestem sama i nie będę nic cudować. Zanim obiad - odpoczywam. Czytam książkę, poleguję. Z tej pozycji dobrze widać kurze... Czy Olek (Aleksander Dzikowski) będzie patrzył na kurze? Wyjmuję z piekarnika muffinki - zapach jak zawsze jest oszałamiający.... Zjem jedną po obiedzie... Ale teraz biorę się galopem za sprzątanie, och, nie ma tego dużo. Parę machnięć ścierką i po kłopocie. Obiad. Zmywanie naczyń. Odpoczynek. Nic nie robię, tylko ciągle odpoczywam. Takiej to dobrze - czyż nie? ​
Przypominam sobie o torebce - czyszczę, myję, szoruję - nie jest specjalnie brudna, choć przecież biała. Wilgotnymi chusteczkami do pielęgnacji niemowląt docieram do każdego zakamarka torebki. Nie będę jej prała, choć pewnie nic by się jej w praniu nie stało. Gotowe.
Teraz ja się przygotowuję. Zdejmuję bluzkę, myję się, także zęby, układam od nowa włosy. Zakładam bluzkę bardziej elegancką niż do sklepu, ale nie szarżuję, ta była modna dwa sezony temu. Nie, nie ścigam się z modą. Staram się kupować rzeczy klasyczne, ale bywają wyjątki... Cienie do powiek, troszkę pudru na nos, czoło i na brodę, pomadka na usta. Moje ulubione perfumy za uszy i na nadgarstki.
Ustawiam na stole wszystko co potrzeba do lekkiego posiłku i znów zapadam się w fotelu. Mam jeszcze dwadzieścia minut. To dlatego, że nikt nie telefonował do mnie i nie przeszkodził w przygotowaniach. Teraz już tylko czekam.
Olek jest bardzo punktualny. Na powitanie całuje mnie w rękę i w policzek. Ma dla mnie garsteczkę kwiatów - po kilka tulipanów, narcyzów i żonkili. Zapach narcyzów wywołuje falę wspomnień, ale nie ulegam jej, zajmuję się moim gościem. Wstawiam kwiaty do wody, świetnie wyglądają w wazonie z niebieskiego szkła. Mamy kłopot z konwersacją, oboje jesteśmy zażenowani. Wreszcie ustalam, że Olek wypije herbatę. Zostawiam go na chwilę samego. Mieszkanie jest tak małe, że możemy rozmawiać, ale Olek cierpliwie czeka na mój powrót z herbatami do pokoju. Nagle zdaję sobie sprawę, że nie mamy wspólnych tematów! Zasycha mi w gardle. Spokojnie – przecież w parku rozmawialiśmy i szło nam całkiem nieźle!
- Ślicznie wyglądasz - mówi Olek i uśmiecha się do mnie.
Oblewam się rumieńcem jak pensjonarka i jestem wściekła na siebie za ten rumieniec, ale przecież nie mam na to wpływu.
- Dziękuję - mamroczę pod nosem. Nie wiem, co mam do tego dodać.
- Przyjechałem samochodem, bo może chcesz gdzieś ze mną pojechać, może masz coś ciężkiego do przemieszczenia...
- Dziękuję - powtarzam wyraźniej. - Jakoś nauczyłam się radzić sobie bez samochodu. Zresztą - ty chyba też wiesz, że jedna osoba nie potrzebuje wiele.
- Tak, wiem, ale z przyzwyczajenie nadal kupuję duże opakowania proszku do prania i całe zgrzewki wody.
Podsuwam bliżej talerz z muffinkami i zapraszam do jedzenia. Olek nakłada sobie jedną na talerzyk i delikatnie odsuwa papilotkę.
- Widzę, że sama piekłaś. - Gryzie niewielki kęs i stwierdza, że muffinka jest wyborna. - Oczywiście, że sama piekłaś – potwierdza sam sobie.
Uśmiecham się w myślach i oczami.
- Tak. Piekę od czasu do czasu, aby nie wyjść z wprawy. W zasadzie teraz tylko dla specjalnych gości, bo sama staram się unikać słodyczy. Za to jem dużo warzyw i owoców.
Zwrot "dla specjalnych gości" jest jak strzała. I zaczynamy flirtować, choć wcale to nie było moim zamiarem. Znów jestem bardzo skrępowana. Tymczasem Olek pochłania kilka muffinek, a ja się cieszę, że mu smakują. Pogadujemy o mało ważnych rzeczach – znów wycięto w miasteczku kilka topoli, choć już ptaki gniazdują, rozkopano jedną ulicę tak, że i straż pożarna tam nie dojedzie. Pada kilka zdań na zasadzie „a pamiętasz?”. Czas płynie nam błyskawicznie - mimo wszystko. Mniej więcej po dwóch godzinach Olek się zbiera. Na pożegnanie pyta, kiedy znów będzie mnie mógł odwiedzić.
- Może za tydzień? - Wiem, że chciałby szybciej, a ja dążę do spowolnienia. Z drugiej strony maj jest taki krótki...
- A może w niedzielę? - Naciska Olek i znów uśmiecha się tak, że nie umiem mu odmówić. Całuje mnie w rękę, w oba policzki i znów w rękę. Wychodzi.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Ciąg dalszy nastąpi. Kliknij  tu .

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz