wtorek, 20 listopada 2018

ŚPIEW ANIOŁÓW (drugi rozdział powieści)


fot. własna

2.

Czwartek o poranku.

Lubię gdy budzi mnie śpiew ptaków. Czasem jest wyjątkowo głośny, natarczywy. Cieszę się, gdy mogę słuchać go siedząc na balkonie i popijając kawę. Właśnie dziś tak jest. Wierzbina jest sennym, spokojnym miasteczkiem. Wczoraj wieczorem wreszcie wyciągnęłam ze schowka plażowy fotelik, coś pomiędzy leżakiem a fotelem, i już wieczorem, w nocy właściwie, słuchałam nocnych ptaków. Tak mnie jakoś naszło... Czyż nie wolno mi się rozmarzyć? Ale w zasadzie nie tyle marzyłam, co wspominałam. Mam dużo dobrych wspomnień.



Ranek, kawa, ptaki w parku... Nie, dziś do parku nie pójdę, jakoś dziwnie boję się, że znów spotkam tam Olka. Dziś idę na nasz ryneczek. Znajomy w czwartki przywozi tam buty. Niemal co roku kupuję u niego klapki. Stare są mocno podniszczone. Znajduję szare, w sam raz na moje nogi. Są bardzo tanie, mam ochotę kupić dwie pary, tyle, że te drugie na przykład beżowe. Karcę się w myślach - jedna para wystarcza mi na sezon, za rok będą inne wzory. Na rynku jest w sprzedaży rabarbar – może tak ciasto drożdżowe z rabarbarem? Ale to są zachcianki. Mimo tego kupuję cztery grube laski rabarbaru. Rozglądam się, rozmawiam ze znajomymi - zawsze tu kogoś spotykam. Pani Ania namawia mnie na śliczne letnie spódnice - szerokie, zwiewne, bajecznie kolorowe. Jasne, że mam ochotę. Ale nie mam dla kogo się stroić, bo przecież nie dla Olka. Zaś ubrań mam tyle, że wystarczy mi do końca życia. Niedawno znajoma starsza pani mówiła mi, że już sobie uszyła suknię do trumny. Może to dziwacznie zabrzmi, jednak wiem, że dobrze zrobiła. Jak najmniej kłopotów dla dzieci. Od dawna noszę się z zamiarem spisania testamentu... Dzień za dniem mija. Mam wprawdzie tylko dwoje dzieci, lecz po co awantury po mojej śmierci? Chociaż nie, nie przypuszczam, by Jaś z Małgosią o coś się kłócili.
Nagle ktoś mnie klepie po ramieniu. Oglądam się – Małgosia Woźniak, moja cioteczna siostra, przez nas zwana Tawułką, choć nikt, nawet ona sama, nie pamięta skąd się wzięło takie przezwisko. I zostało. Pasuje do niej. Tawułka ma różowe policzki i wielki, szczery uśmiech na twarzy. Ma ze sobą rower. Mieszka daleko, po drugiej stronie miasteczka, już na peryferiach. Pewnie z ryneczku będzie około czterech kilometrów. A może i dalej? Małgosia robi zakupy, będąc z rowerem nie musi dźwigać ich w ręku. Ma klatkę na bagażniku i dwie specjalne torby po bokach, wszystko zamykane na kłódki. Teraz obie torby już są w połowie wypełnione. Domyślam się, że jest tam w pierwszej kolejności pieczywo, a następnie mięso, wędliny i warzywa. Witam się z moją kuzynką jak najcieplej i od razu namawiam na odwiedziny u mnie - są przecież muffinki z wczoraj, sama tyle nie zjem. Tawułka przystaje z radością, ale chce jeszcze do jednego sklepu - do lumpeksu. Idę razem z nią.
To drugi lumpeks, nie ten wczorajszy. Dziś do południa jest najniższa cena - dziesięć złotych za kilogram. Tawułka chce kupić prześcieradła z gumką. Latem ma mieć sporo gości, to z myślą o nich. Potrzebuje też roboczych spodni dla męża i kilku ciemnych koszul, takich do pracy. Ja mam w pamięci podkoszulki dla sąsiada, o czym mówię głośno. Gdzieś tam z boku głowy wkręca się także myśl o szerokiej, zwiewnej spódnicy... Idziemy i po drodze rozmawiamy. Kuzynka opowiada mi o swoich dzieciach (są w Anglii i we Włoszech, martwi się o nie, to właśnie one wraz z „przyległościami” przyjadą na wakacje), o ogródku (ogórki nierówno powschodziły), o mężu (którego ostatnio ciągle boli kręgosłup) i o psie, który przestał akceptować budę. To o psie bardzo mi się podoba - Kazik, mąż Tawułki, ustawił pod domem stary fotel, zrobił nad nim i z boku zadaszenie i takie lokum wreszcie pies zaakceptował. Fotel dodatkowo wyłożono mu starą kołdrą... Uśmiecham się - nawet psy w dzisiejszych czasach potrzebują wygód, nie wystarcza ciepła buda wymoszczona sianem i starym kocem oraz pełna micha z obowiązkową kością... Nie mam psa. Nie mam kota. Może jednak powinnam mieć jakieś zwierzę? I co? Zabiorą mnie na kilka dni do szpitala, a sąsiadom zostawię kłopot? Podobnie jak zechcę pojechać do dzieci. W zasadzie polecieć samolotem... Nie, nie. Nie każdy może mieć psa.
Jesteśmy pod sklepem. Tawułka przypina rower do stojaka. Mimo tego obawiam się o jej torby... Wchodzimy do środka i się rozdzielamy. Znajduję następną podkoszulkę dla sąsiada, ciemno chabrową. A dla siebie... Nie mogę się oprzeć i zdejmuję z wieszaka kremową długą suknię z żorżety, zwiewną, na podszewce. Kremową, haftowaną w czarne esy-floresy. Jest na mnie za szczupła. Hm... Mogę z niej uszyć spódnicę. Taką wymarzoną. W y m a r z o n ą?? Przecież nie marzyłam o takiej spódnicy! Skąd więc te słowa? Suknia waży osiemdziesiąt trzy deka. Płacę za zakupy i lecę spojrzeć na rower kuzynki - wszystko w porządku. Tawułka nadal przegląda prześcieradła na gumce. Jest ich chyba z sześć, a ona każde bierze pod światło i ogląda ubytki. W koszyku ma już spodnie i kilka koszul. Jeśli kupi prześcieradła - będzie można mówić o udanych zakupach. Wybiera trzy sztuki będące w najlepszym stanie i idziemy do kasy.
- Nie muszę dziś wszystkiego kupować. Może spotkam lepszy towar. Jeszcze mam czas - mówi do mnie.
Mało tu ludzi, a sklep jest tak samo duży, jak ten wczorajszy. Ekspedientki (dwie) się nudzą. Tawułka płaci i wreszcie wychodzimy. Teraz trzeba wszystko zgrabnie zapakować na rower, ale kuzynka ma wprawę i już spacerowym krokiem idziemy do mnie. Po drodze nawet nie zastanawiam się, jak zakupy Tawułki wtarabanić na moje drugie piętro, bo i na to moja kuzynka ma sposób. Coś tam odpięła, coś przesunęła, a później całość jednym zgrabnym podrzutem zawiesiła sobie na ramieniu, niczym kowboj siodło. Natomiast rower (z pustą klatką) przypięty do drzewa będzie doskonale widoczny z moich okien, co natychmiast po wejściu do mieszkania sprawdzam. Zostawiam otwarte okno. Szeroko. Zawsze zabezpieczam skrzydła okna jaśkami i nie straszny mi wtedy przeciąg. Na razie nie ma jednak przeciągu, a ja szykuję w kuchni kawę dla kuzynki, a sobie robię herbatę. Muffinki nadal są dostatecznie świeże. Ustawiam wszystko, co trzeba na tacy i czekam na wodę. Po chwili czajnik gwiżdże, a Tawułka wychodzi z toalety.
Obie z przyjemnością jemy ciasto. Herbata nie chce nam szybko ostygnąć... Pora zacząć robić mrożoną - notuję w pamięci. Mój przepis jest bardzo prosty - zamrażam w woreczkach do lodów herbacianą esencję, zazwyczaj zapachową Earl Grey. Później, już po zamrożeniu, wrzucam te kostki do dzbanka i zalewam wystudzoną, słabszą herbatą. Dodaje cytrynę, listki mięty, czasem przekrojone na pół truskawki. Różnie. Mieszam delikatnie. Lubię, gdy herbata jest klarowna. Nie słodzę. Coraz więcej osób nie słodzi herbaty. Tawułka też.
A teraz opowiada mi, że dostała różnokolorową rozsadę tawułki. Rośliny będą też miały różną wysokość. Posadziła wszystko na jednym klombie, tym koło domu. Nic więcej tam się nie zmieści - z jednej strony pies, z drugiej strony klomb.
- Koniecznie musisz przyjechać pooglądać to cudo. W lipcu powinna być w pełni kwitnienia - zaprasza mnie, chociaż wie, że to dla mnie za daleko. Nie tylko nie mam samochodu, nie mam nawet roweru. Mnie to nie przeszkadza. Niby. A jednak ogranicza...
- Tak - obiecuję mimo wszystko - koniecznie! Może zdarzy się jakaś okazja.
Tawułka jest bardzo szczera, dzieli się wszystkim, co ma, dlatego dodaje:
- Mam nadzieję, że już będą ogórki.
- Kochana jesteś - przytulam ją i całuję na pożegnanie. Nigdy nie ma dość czasu, by długo posiedzieć. - Co masz dziś w planie, że tak się śpieszysz? - pytam. Dziś, dzięki chodzeniu po miasteczku mogłyśmy się bardziej nagadać niż zwykle.
- Och, ziemniaki starzeją się szybciej niż zawsze. Mam jeszcze ze trzy duże wiadra. Muszę je obrać, utrzeć i upiec babkę. Myślę, że dziś uradzę z jednym wiadrem. Wyjdą z niego ze trzy babki. Ale już muszę się śpieszyć i jak najszybciej podobnie zagospodarować pozostałe. Może nawet zrobię trochę ruskich pierogów.
Cała Tawułka! Pomagam jej z bagażami i rowerem. Jeszcze raz wymieniamy uściski i buziaki i już odjeżdża. W ostatniej chwili włożyłam jej pozostałe muffinki. A ja mam upiec ciasto z rabarbarem. Drożdżowe. Zanim co, sięgam po mój dzisiejszy lumpeksowy zakup. Podkoszulka jest w porządku, za to sukienka... aż jęknęłam! Na lewym biodrze bardzo wyraźny ślad żelazka... Materiał jest spalony na brązowo. Nic tego już nie uratuje... Mała nadzieja na spódnicę dla mnie. Oglądam dokładniej, mierze się krawiecką miarką - będzie brakować dziesięć centymetrów na szerokości. Fatalnie... Oczywiście mogę to nadsztukować materiałem z rękawów, ale... Nie mam owerloku. Nie będę mogła sama tego uszyć. Materiał jest z tych, co się "sypią", natychmiast po przycięciu musi iść na owerlok... Jestem strasznie na siebie zła - jak mogłam patrzeć i nie widzieć? U krawcowej zapłacę ze dwadzieścia złotych i spódniczka wcale nie będzie dość szykowna. Że też ekspedientka nie zwróciła mi na to uwagi... Kipię ze złości. I jednocześnie zastanawiam się, co mam dalej robić. W międzyczasie nastawiam pranie na "jasne kolory", podkoszulki Mateusza muszą zaczekać, bo być może jutro uda mi się dokupić jeszcze jakieś - przecież jest trzeci lumpeks, w którym baaardzo dawno nie byłam. Aż ciekawa jestem, jakie tam są teraz "obyczaje".
No nic - biorę się za ciasto drożdżowe, do którego użyję suszonych drożdży. A piec będę jak muffinki - w papilotkach i na specjalnej blaszce. Po wystygnięciu nadmiar babeczek zamrożę. Lubię mieć coś w zapasie. Później przygotowuję rabarbar, czekam na wyrośnięcie ciasta... O, dziś dużo pracy, a nie mam nawet obiadu. Znów dwa ziemniaki, troszkę marchewki i garść mrożonych brukselek oraz fasolki szparagowej. Oprószam to śladową ilością soli. Chwilę szukam w zamrażarce jakiegoś gotowego już mięska - jest panierowany kotlecik z drobiowego fileta. Zastanawiam się nad nim... Może zamiast mięsa sadzone jajko? Tak, tak będzie zdecydowanie lepiej. Od dłuższego czasu mięso mi nie smakuje. Gotowane – jeszcze pół biedy, gorzej z duszonym lub smażonym. Głęboki mięsowstręt.
Prawie całe popołudnie spędzam w kuchni. W przerwach odpoczywam na balkonie, podczytując książkę, ale jestem dziwnie wewnętrznie rozedrgana, więc wgapiam się w park. Jest tak ładna pogoda, że w alejkach całkiem sporo ludzi. Dlatego wolę ranki - gdy nie ma tłumu, dzieci na rowerkach, piesków na smyczy i "komunistów" na hulajnogach.
Jest prawie dziewiętnasta gdy wyciągam z piekarnika ostatnią blachę moich drożdżowych "muffinek". Podgrzewam sobie szklankę mleka i zjadam kolację - aż trzy babeczki! Bardzo mi smakują. Teraz mogę iść do wanny i na dziś mnie nie ma! Najpierw zdejmuję suche już pranie. Telefon! Z radością konstatuję, że jest to moja córcia. Rozmawiamy dosłownie chwilę - wzajemnie zapewniamy się, że wszystko jest w porządku. Chwalę się babeczkami, a ona osiągnięciami swoich dzieci. To bardzo miłe. Jeszcze całusy dla całej rodziny, wirtualne uściski i dobranoc. A ja wpadam do wanny! Nie zapalam świeczek, natomiast puszczając wodę wlewam dużo płynu do kąpieli o moim ulubionym zapachu jaśminu z migdałową nutą.... Nie ma mnie. Do jutra! 
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~ 
Ciąg dalszy nastąpi. Kliknij tu.tu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz