Pewnego dnia…
Zdarzyło się naprawdę.
No, wreszcie skończyłam pobierać wszelkie nauki i byłam wolna! Radość! Wiosna! Maj! I co? I namówiłam Ślubnego na kurs na prawo jazdy….On nigdy nie był miłośnikiem motoryzacji. Wprawdzie zrobił prawo jazdy na motocykl, ale … do dziś go nie odebrał… Jednak namówiłam i zaczęliśmy wspólne nauki. A wiosna była cudna tamtego roku! Nie pamiętam bodaj jednaj jazdy w deszcz! Kierownica od pierwszej chwili leżała mi w rękach, jakby była ich naturalnym przedłużeniem…
Oboje teorię opanowaliśmy bez problemu. To jazda sprawiła nam kłopot, a dokładniej wjazd tyłem do „koperty”. Wykupiłam dodatkowe lekcje. Mój instruktor z nudów nie wytrzymywał! Zostawiał mnie samą na placu manewrowym i było „róbta, co chceta”! A ćwiczenia odbywały się na „maluchu” (Fiat 126 p - pamiętacie jeszcze to cudo???).
Egzamin z teorii zdaliśmy śpiewająco - idąc łeb w łeb. Egzamin z jazdy położyliśmy koncertowo - też łeb w łeb - właśnie na owych „kopertach” tyłem…
Nowe lekcje jazdy, nowy egzamin, stary (choć młodszy od nas) instruktor. I wtedy i dalej do dziś mieszka w mojej klatce schodowej.. Ma niesamowite poczucie humoru, a zna ludzi z całego powiatu i jeszcze dalej! Na każdą jazdę z nim czekałam z niecierpliwością - dla samej jazdy, ale też dla niezwykłych historyjek Pana K.S. (inicjały prawdziwe).
Przyszedł drugi egzamin. Wprawdzie w pewnym momencie już nie wiedziałam, która strona jest lewa, a która prawa, ale… zdałam. I Ślubny też.
Cóż z tego, jak nawet przez lornetkę nie dało się wypatrzyć szans na kupno autka. Lata mijały. Siedem lat.. Wreszcie miałam własną działalność gospodarczą, na potrzeby której musiałam wynajmować samochody, a z wynajmu wcale nie byłam zadowolona! Dojrzałam do kupna własnej „maszyny”. Miała być duża, mocna i z dużym bagażnikiem. Niemiecka. Najlepiej z silnikiem Diesla. Do dziś nie wiem, jak to jest z dwu- i cztero- suwem, nie wiem, jakie czary są odprawiane, gdy samochód sam siebie wyciąga z topieliska i nie znam się na pozostałych milionach technicznych spraw. Przyjmuję, ze to SA CZARY. Nie muszę wszystkiego wiedzieć.
Ślubny, przyjaciel i ja (plus kasa) pojechaliśmy pociągiem do Szczecina. Giełda i kilka umówionych adresów. Było już padanie na buźkę - żadne auto nie odpowiadało… I kiedy już byliśmy tacy naoglądani aż do bólu oczu, wtedy coś we mnie aż zaśpiewało! MÓJ CI ON był od pierwszego spojrzenia! Kolor paskudny, ale te gabaryty, te fotele, ta kierownica, co sama do ręki… Miodzio! Przyjaciel tylko zobaczył moje oczy ( tak potem opowiadał), a już wiedział, że nie ważna jest cena, stan silnika i podobne rzeczy ten samochód od razu był MÓJ.
Kupiłam. Nie - „kupiliśmy”, to ja „kupiłam”, tak bardzo ten samochód był MÓJ.
Przyjaciel za kierownicą - przyjechaliśmy pod nasz blok w Choszcznie.
Przerwa od kursu do kupna była dość długa, a mnie czekały dalekie trasy po obcych miastach. Stąd pomysł na kilka godzin za kierownicą z instruktorem - ale już moim samochodem - po Choszcznie i z gorzowiakiem po Gorzowie.
Od razu, z marszu, miałam dalekie trasy: do Poznania, Bydgoszczy, Szczecina i Gorzowa - że o mniejszych miejscowościach nie wspomnę. Jeździłam sobie długo i spokojnie od początku do końca bez mandatu, wypadku czy bodaj stłuczki.. Jednakże pierwsza w życiu kontrola policyjna przyprawiła mnie o niesłychana palpitację serca z uwagi na to, że była pierwsza, ale też z uwagi na niesamowitą scenerię…
Mniej- więcej już od roku byłam kierowca, gdy do tej kontroli doszło. Miałam za sobą ponad 21 godzin pracy, w tym sporo jako kierowca. Byłam bardzo, bardzo zmęczona. Wreszcie zawiozłam ostatnią grupę ludzi z Sulęcina do Szczecina i mogłam wracać do domu - do Choszczna. Była noc z piątku na sobotę, około 3:30 nad ranem. Już wyjeżdżałam ze Szczecina.
I mnie zatrzymano… Tylko dwóch panów było. Ten, co podszedł obejrzeć dokumenty - to nawet nie wiem, w jakim był mundurze… A ten drugi to zielony był. Znaczy się żołnierz. Kałasznikowa wycelował przez szybę prosto we mnie… W takiej sytuacji nie pamiętałam nawet swego imienia, nie mówiąc już o nazwisku, które w końcu ofiarował mi Ślubny jakiś czas temu, ale od urodzenia go nie miałam… Cud, że żyję…
Każda następna policyjna kontrola nie mogła - siłą rzeczy - zrobić już na mnie wrażenia - przy tej pierwszej była „pryszczem”. Małym.
Jeszcze słówko o przygodzie z instruktorem. Ufałam mu bezgranicznie. To on miał doświadczenie. W maluchu były dla niego do dyspozycji dodatkowe dźwignie - mógł np. zahamować, choć uczeń nie miał takiego zamiaru. Jadąc razem moim autem pan K.S. już takiej możliwości nie miał.
Jakoś zawsze nie lubiłam jazdy o zmierzchu. Nie w dzień, nie w nocy, ale o zmierzchu ( i przed wieczorem, i w porze przedświtu). W trakcie nauki doszło właśnie do bardzo emocjonującej dla nas obojga przygody.
Przedwieczorny dość już gęsty zmrok. Ktoś autem na wprost nas. Zmiana świateł. I gdy to drugie auto już było blisko zobaczyliśmy oboje jednocześnie jak tylko krótkie światła sięgnęły - coś leży przed nami, na wprost. Musimy albo po tym przejechać, albo ominąć, ale wtedy zderzymy się z nadjeżdżającym samochodem czołowo…Za blisko na hamowanie. Mój K.S. krzyknął „Gaz! Gaz!” i chwycił kierownicę. Szalony ruch w lewo, w prawo, wyrównać… Udało się! Naprawdę to zrobił! A na jezdni….Na jezdni leżał pijany przykryty własnym rowerem…
Po jakimś czasie musieliśmy sprzedać to autko, bo psuło się niesamowicie! Jednak nigdy innego auta już nie pokochałam, jak tego stareńkiego OPLA KADETTA…
Fajnie się czytało.Z racji tego co dawno temu robiłam zjechałam całą Polskę "Fordem" i to dość dokładnie, nie raz.Ale była to jazda jako pasażer.zostały bardzo fajne wspomnienia dotyczące bardzo wielu miast.
OdpowiedzUsuńRozumiem Twoją miłość do OPLA:))))))
Pozdrawiam serdecznie
Jutka-kochana
OdpowiedzUsuńNareszcie! Bo to nikt nie może zrozumieć tych moich "dozgonnych miłości" - do przedmiotów co prawda- ale właśnie dlatego, że do przedmiotów!