Już od dawna chodził za mną GWÓŹDŹ, a konkretnie - opowiadanie o nim. Dobra - biorę się do dzieła.
GWÓŹDŹ /opowiadanie/
Gwóźdź. Tak się nazywam.
Przez dobrych dziesięć lat tkwiłem w ścianie stajni, na zewnątrz. Facet w starym, zniszczonym kapeluszu wieszał na mnie bat. Obok, na potężnym drewnianym kołku wisiało chomąto. W zasadzie kołków było kilka, bo i tych "narzędzi pracy" dla koni też było kilka. A na oddzielnym wisiały lejce, te gorsze, zniszczone, ale jednak skórzane. A były i inne, Facet w Kapeluszu mówił o nich "parciane".
Tkwiłem sobie w tej ścianie i tkwiłem. Obserwowałem podwórko i to wszystko, co było na nim niezwykłe. Wcale się nie nudziłem. Czasem rozmawiałem z batem. Nie był rozmowny. Najwyraźniej cierpiał nad tym, że służył do bicia. Prawdę powiedziawszy bardziej do straszenia, niż do bicia, bo Facet w Kapeluszu kochał konie najbardziej na świecie i jedynie nadzwyczajna sytuacja zmuszała go do bicia koni. Nie widziałem tego - bat tak mówił. Po biciu był bardzo nieprzystępny, potrafił nie odezwać się i przez tydzień.
A później nagle szast-prast i konie przeniesiono do nowo wybudowanej stajni. Było tam specjalne pomieszczenie na te wszystkie końskie akcesoria, bo już nie widywałem ani chomąta, ani lejcy, ani nawet bata. Nawet wóz stojący zazwyczaj na środku podwórka też był teraz w tamtym budynku. A ten mój, zanim jeszcze zaczęły się jesienne słoty zwyczajnie rozebrano, nie zapominając przy tym o wyjęciu mnie ze ściany i wrzuceniu do skrzynki z innymi takimi jak ja, już używanymi gwoździami.
Trudno powiedzieć, ile czasu tak przeleżałem - rok? Może dwa lata? A może tylko miesiąc. W zasadzie cały czas spałem między innymi krzywymi i lekko podrdzewiałymi braćmi. Nie rozmawialiśmy. To wtedy zorientowałem się, że jestem wyjątkowym gwoździem, gdyż chętnie bym pogawędził, ale moi towarzysze nie umieli... Taaak...
Któregoś dnia Facet w Kapeluszu siedząc na brzozowym pieńku kolejno wyjmował nas ze skrzyneczki, prostował przy użyciu młotka... Wiecie jak to wygląda: twarde kowadło, zimny młotek i kilka stuknięć. Nie, to nas nie boli - a przywraca do lepszego życia. Jakby zmiana w atomach. A przy okazji i rdzy trochę z nas spadnie... Później znów długo leżałem w skrzynce. Aż do wczesnej wiosny. Wiem, bo jeszcze nie było jaskółek, kiedy dzięki mnie przybito do już zamocowanego w ziemi kołka dość grubą żerdź - byłem na zewnątrz! Stanowiłem maleńki, ale bardzo ważny element płotu. I to wysokiego. W poziomie były trzy takie żerdzie, równiutkie, wygładzone. Kiedy Facet w Kapeluszu i ten drugi - Facet w Granatowych Spodniach - montowali ogrodzenie, dowiedziałem się z ich rozmowy, że to będą pastwiska dla koni. No proszę! Będzie tu łąka, a w zasadzie łąki - po obu stronach płotu zapowiadała się zieleń, w oddali był las, a z drugiej strony zieleniejące dopiero pola. Do stajni było niedaleko.
Świat piękniał z dnia na dzień.
A ja przeżywałem swoją drugą młodość wsłuchany w podniebną pieśń skowronka. Dlaczego ludzie czekają na jaskółki? Przecież skowronki i bociany ogłaszają wiosnę.
To był bardzo dobry czas dla mnie. Słonko i deszcz. Powiewy wiatru, śpiew ptaków, zapachy z różnych stron... Wreszcie i konie pasące się na łące.
Lubiłem, gdy na płocie przysiadały ptaki. Z kukułką nie mogłem się dogadać, a przylatywała pewna... jedna... Raczej brzydko bym ją nazwał... Lubiłem wróble! Przylatywały całym stadem, rozszczebiotane, wesołe, ruchliwe i gadatliwe. Znosiły mi wieści z całej okolicy. Dzięki nim byłem na bieżąco niemal ze wszystkim. Czasem przylatywała sroka. Bardzo się wymądrzała, ale... lubiłem ją i wybaczałem różne głupie uwagi, bo czego można wymagać od sroki... Czasem przylatywał też dzwoniec, za każdym razem zachwycałem się jego nieprawdopodobnie piękną piosenką. Lubiłem sowę. A dokładnie rzecz biorąc był to pan sowa imieniem Hubert. To był KTOŚ. Z nim mogłem się zaprzyjaźnić... Mądry ptak. Dowiedziałem się, że te pęczki piórek na głowie to wcale nie są uszy! Sowy mają wokół oczu i dzioba szlarę, czyli pióra promieniście ułożone, sztywniejsze od innych. Skupiają one fale dźwiękowe o wysokich częstotliwościach. W obrębie szlary, na jej krawędzi, leżą sowie uszy, otoczone zagłębieniem, przechodzącym dalej w rynienkę w upierzeniu... Mój pan Hubert marudził też coś na ten temat, że jego małżonka, szanowna Sofia, jest od niego większa... Opowiadał też o tym, jak bardzo jest zapracowany zdobywaniem pokarmu, gdyż zazwyczaj wyprowadza ze swoją małżonką aż trzy lęgi podczas jednego roku... A on, pan Hubert musi wykarmić i młode i żonę...
Przylatywały też inne ptaki, ale nie ze wszystkimi wchodziłem w komitywę. O, byłem w bliskich stosunkach z kilkoma bocianami...
Wreszcie na łąkę wyszły konie! Tęskniłem za nimi. Były teraz na wpół wolne, nawet bez kantarów. Często grzecznie gryzły trawę, która wreszcie była odpowiednio soczysta. Ale od czasu do czasu urządzały galopady, tarzały się, rżały. Było w nich zachwycające, pierwotne piękno, nigdy nie mogłem się dość napatrzeć. Konie wyprowadzano na łąkę także zimą, szczególnie gdy było dużo śniegu. Mam wrażenie, że to uwielbiały!
Czasem obok mnie działy się rzeczy absolutnie niezwykłe! Na przykład kiedyś Facet w Granatowych Spodniach przyprowadził Dziewczynę z Białymi Włosami. Długo stali przy płocie patrząc na konie i opowiadając takie rzeczy, że... Że zapragnąłem być kimś innym, a nie zwykłym gwoździem w ogrodzeniu. I gdybym mógł, to bym zapłakał nad swoim losem. Ale nie mogłem. I dalej tkwiłem w kołku w płocie i to ten kołek zapłakał... Zrozumieliśmy się bez słów - obydwaj samotni... ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
© Elżbieta Żukrowska 15.03.2019 r.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Wiadomości o uszach sowy zaczerpnięto z Wikipedii.
fot. z internetu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz