czwartek, 28 marca 2019

MOŻE TO BYŁO TAK, A MOŻE NIE (opowiadanie cz. 3)



Fot. Desert rose

Może to było tak, a może nie... (część 3.)

   Zaczęłam przeglądać ogłoszenia w gazetach i internecie, miałam nadzieję, że znajdę pracę na miejscu. Nie chciałam uzależniać się od Leszka. Nie chciałam mieć długów wdzięczności! Spotykałam się z nim raz na kilka tygodni, chciałam w ten sposób podkreślić, że nie jesteśmy parą. Ale on i tak o tym wiedział. Unikaliśmy flirtowania, jednakże zawsze coś tam w naszych rozmowach zaiskrzyło. Od czasu do czasu rozmawialiśmy przez telefon. Długo. Po godzinie, nawet po dwie. Zbliżyliśmy się do siebie i wcale nie byłam zdziwiona, gdy zaprosił mnie na długi majowy weekend gdzieś aż w knyszyńskie lasy, gdzie jego przyjaciel miał daczę. Babcia od razu "jedź, dziecko, jedź", a ja miałam poważne wątpliwości, bo moje siostrunie też wybywały w plenerek... Zgodziłam się dopiero wtedy, gdy Bunia przyznała się, że będzie z nią pan Antoni. Tylko które z nich bardziej potrzebowało opieki... hm... Na wszelki wypadek przebrałam u Buni pościel aż na trzech łóżkach...
   Leszek zapowiedział, że będą tańce, ale na dworze. Całą impreza będzie na dworze, ognisko, grillowanie, spacery po lesie, za to spanie w domu, ale parami.
   - To ja nie jadę - oświadczyłam zdecydowanie.
   - Nie bądź dziecinna. Nie chcesz seksu - to seksu nie będzie. Przecież nie wyobrażasz sobie, bym cię gwałcił!
   Miałam mieszane uczucia. Po dwóch dniach namysłu zdecydowanie odmówiłam.
   - Nie wytrzymam z tobą! - wściekł się Leszek. - Nie chcesz się kochać - nie będziemy się kochać. Ale przynajmniej byś się odprężyła, poodychała leśnym powietrzem, pobyła wśród innych ludzi. Przecież potrzebujesz zmiany, powiewu nowości, odpoczynku od codziennych spraw.
   - A ilu znajomych tam spotkam?
   - Nie sądzę, abyś znała choć jedną osobę.
   - Ale dlaczego parami?
   - Tak się jakoś od dawna utarło. Wiele razy tam byłem.
   - I za każdym razem z inną kobietą. O nie! Bardzo dziękuję.
   - Jesteś nieznośna! Tak, byłem dwa razy z tą samą dziewczyną i chyba dwa razy z pojedynczymi "przypadkami" - zachichotał.
   - A później i mnie nazwiesz "pojedynczym przypadkiem". Nie, to nie dla mnie. Nie pojadę.
   - Więc to, co powiedziałem, że las, że śmiech, że nowi ludzie, inny rodzaj humoru, że luz i swobodne grillowanie, że tańce, przytulanki i kilka buziaków - to nic dla ciebie nie znaczy. Wolisz kisić się we własnym sosie. Wolisz gorzknieć, a może nawet pochlipywać w poduszkę! Wstydź się. Przecież jesteś dorosła!
   Milczałam chwilę.
   - Powiedz mi prawdę - dlaczego tak się o mnie troszczysz? - zapytałam z duszą na ramieniu.
   - Bo cię lubię. Zresztą - koniec dyskusji. Jedziesz.
   - Jadę?
   - Tak. Masz mieć dżinsy, dresy, legginsy, adidasy - wiesz - wszystko takie sportowe rzeczy. Na wszelki wypadek bluzę z kapturem, bo komary.
   - A już są?
   - Nie wiem. Na wszelki wypadek. Aha, i koniecznie grubą bajową piżamę, taką, bym się nie mógł do ciebie dobrać. Z ciepłą piżamą nie żartuje, bo tam już pewnie nikt pomieszczeń nie ogrzewa, więc w pokojach może być chłodnawo. Gdybyśmy mieli się kochać, to bym ciebie ogrzał. A tak to musisz sama o siebie zadbać.
   - Jesteś nieznośny!
   - Wcale nie. Jestem tylko do bólu uczciwy i prawdomówny.

   Przyjechał po mnie o dziesiątej rano i pojechaliśmy. Po około godzinie zatrzymaliśmy się na śniadanie i na kawę. Na daczę dotarliśmy w porze obiadowej, ale myśmy już byli po obiedzie w pięknym zajeździe... Leszek o mnie dbał. Na początku zaprowadził do położonego w zakamarkach pokoiku na parterze. Podobno był on zakamuflowany dla specjalnych gości. Zostawiliśmy tam swoje rzeczy, ale torebką nadal miałam przy sobie, właściwie nie wiem, z jakiego powodu. Na razie było tylko kilka osób, w ciągu godziny dojechały cztery wypełnione po brzegi auta. Poznano mnie niemal ze wszystkimi osobami, ale i tak nie zapamiętałam imion i nazwisk - było ich na raz zbyt wiele.W wolnych chwilach obdzwoniłam moją rodzinę, że już jestem na miejscu i że wszystko jest dobrze.
   Od Leszka dowiedziałam się, że będzie nas około dwudziestu par, znaczna ich część ma zapewniony nocleg w pobliskim pensjonacie. Gospodarza na razie nie było, a tylko zawiadująca wszystkim pani Terenia.
   - A kto jest gospodarzem?
   - Roman Paliwoda.
   Nic mi to nie mówiło. Ale za kilkanaście minut pojawił się, sam się przedstawił, przedstawił także pana Filipa Wisienkę - naszego grajka na najbliższe popołudnie i kawałek nocy harmonistę, a może akordeonistę. I od tej chwili impreza nabrała mocy!
   - Czy on się naprawdę tak nazywa?- spytałam szeptem Leszka.
   - Ależ skąd! Mówi, że to jego artystyczny pseudonim.Jest na tej imprezie od początku, chyba tylko raz odpuścił, bo był połamany, o ile dobrze pamiętam.
   Ktoś rozpalił grilla i ognisko. Ognisko było początkowo małe, ale ludziska zaraz z patykami i kiełbasą do niego, choć nie biło żarem.Nam się do żarełka nie śpieszyło, bo byliśmy po obiedzie. Leszek zaproponował spacer w las.
   - To będzie około dwóch kilometrów w jedną stronę, ale nie pożałujesz... - obiecał.
   Szliśmy obgadując imprezowych gości - w ten sposób lepiej ich poznawałam. A później skupiłam się na lesie, położonym na gęsto leżących obok siebie stromych wzgórkach. Nie było żadnych ścieżek, a Leszek prowadził jakby dolinkami. Było pięknie. Świeża, intensywna zieleń, rozśpiewane ptaki i zapach, jaki powinien być sprzedawany w miastach. W pewnej chwili Leszek gestem nakazał mi milczenie i nieznacznym ruchem ręki wskazał kierunek - przed nami pasło się liczne stado saren. Zrobiłam kilka zdjęć swoim smartfonem i dalej patrzyliśmy, a stadko z wolna odchodziło w innym kierunku. Poszliśmy i my między dolinami, Leszek nakazał milczenie, a później poprowadził na dość wysoki pagórek, było stromo! Zobaczyłam w dole parów i paśnik dla zwierząt. Nie mieliśmy szczęścia, bo zwierzaków akurat nie było, Sam zakątek był niezwykle urokliwy. Znów zrobiłam kilka zdjęć, aby pokazać Buni. Fotografowałam także przyległe wzgórza - było nieprawdopodobnie pięknie! A jednak mieliśmy szczęście, bo przybył do paśnika dostojny rogacz, sam, i zajął się słoną lizawką. W chwilę po nim przyszły trzy łanie, a za kilka minut pojawiły się dziki, siedem sztuk. Buchtowały w pasie jakby zruszonego podłoża. Później Leszek mi wyjaśnił, że jest tam wysypywane ziarno kukurydzy, jakby siane, a następnie wszystko jest zruszone urządzeniem zwanym sprężynówką.
   Staliśmy tam dłuższą chwilę, może z pół godziny. Wszystko się zmieniało. Robiłam zdjęcia i starałam się być jak najciszej. Mignął nam nawet lisek, cóż? - nie zechciał pozować do zdjęcia. Za to pokazał się dostojny dzięcioł olbrzymi i sporo drobnych ptaków, nie umieliśmy ich nazwać. Wracałam oczarowana.
   - Dzięki, że mnie tu przyprowadziłeś.
   - Umówiliśmy się z Romanem, że tylko niektórym osobom pokazujemy to uroczysko. Roman też tu dokarmia zwierzęta, szczególnie kapustą i marchwią, gdy jest zimą odwilż. Tak to sobie umyślił. Czasem zanosi jabłka. I zawsze tak, by nie robić ścieżek.
C.d.n.
~~~~~~~~~~~~~~~
© Elżbieta Żukrowska 28.03.2019 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz