niedziela, 9 grudnia 2018

ŚPIEW ANIOŁÓW (siódmy rozdział powieści)





7.

Sobota - późne popołudnie.

Upijam kilka łyków drinka wgapiając się w zdjęcie Olka. Chyba się rozluźniam. Czuję już działanie alkoholu. No a zdjęcie... Nic nie mogę na temat zdjęcia. Patrzę. I jest wibrowanie komórki. Podejmuję rozmowę.
- Witaj skarbie - mówi ciepło Olek.
- Cześć. - Chyba drży mi głos. A ręce dalej się trzęsą. Jednak.
- Nie mogłem wcześniej "tyrpnąć", dopiero teraz się urwałem od stołu. Wiesz, niby okazja smutna, ale przy rodzinnym spotkaniu to zawsze jest dużo rozmów, bo rzadko się widzimy. A jeszcze jak się golnie kielicha...
Przecież wiem, nie musi mi tego mówić! Ale chyba jest skrępowany, chyba sam nie wie, co chce, a co może powiedzieć.



- Kiedy pogrzeb? - Pytam rzeczowo, aby jakoś mu pomóc.
- Tak jak myślałem, dopiero w poniedziałek. Ale dobrze, że wcześniej przyjechaliśmy, bo Danusia jest całkiem bez głowy. To jej pierworodny syn. Miał pięćdziesiąt siedem lat. I oczywiście zawał. Takie czasy. Taka praca, takie nerwy, takie osłabione mięśnie, łącznie z tym sercowym.
- A jak ty się czujesz?
- Lubię za kierownicą, więc nie czuje specjalnego zmęczenia jazdą. Natomiast męczy mnie ten tłum w domu. I tak z kilkoma kuzynami idziemy nocować do hotelu, to liczę, że tam faktycznie złapię trochę prawdziwego odpoczynku. A kobiety coś pichcą w kuchni, nie będziemy im przeszkadzać. Jutro wrócimy na gotowe.
Mówimy o bzdurach, byle tylko słyszeć wzajemnie swój głos. Na przykład opowiadam mu detalicznie jak mi minął dzień, jednakże pomijam sprawy finansowe. On opowiada mi o swojej rodzinie. Pytam, gdzie znajduje się teraz - na ławce przed domem. Kiedy słyszy, że kupiłam kapelusz - prosi, nie - KAŻE! - bym zaraz zrobiła sobie selfie.
- Nie! Jestem nieodpowiednio ubrana! - Buntuję się, ale moje bunty nic dla niego nie znaczą. Zdjęcie mam zrobić natychmiast! I Olek przerywa rozmowę. A ja poprawiam "na biegu" makijaż i stroję się w falbaniastą, romantyczną białą bluzkę. Pstrykam kilka zdjęć. Na jednym z nich nie widać mojej twarzy - tylko sam kapelusz. I właśnie tę fotkę wysyłam Olkowi. W chwilę potem krzyczy do słuchawki:
- Ja ciebie chciałem! Gdzie jest twoja buźka?
- A ja pamiętam, że chciałeś kapelusz - droczę się z nim.
- Proszę - łagodnieje Olek. Może dociera do niego, że to są żarty? Wysyłam następną fotkę, widać na niej skroń i sam czubeczek nosa. - Tak dobrze? - pytam, gdy znów mamy połączenie.
- A ja wysłałem tobie swoje najelegantsze zdjęcie - mówi z żalem w głosie i już nie jestem pewna, czy to są żarty. Rozłączam się i wysyłam mu aż trzy zdjęcia, na jednym, zrobionym kilka dni wcześniej, widać mnie w całej okazałości.
Olek telefonuje do mnie dopiero po kilku minutach. A ja raczę się drinkiem. Mimo wszystko jest mi jakoś dziwnie - smutnawo, tęskno, czegoś żal... Odbieram telefon z opóźnieniem. Chce mi się płakać.
- Maczku mój - mówi Olek cicho - co to się z nami porobiło... Nie myślałem, że jeszcze będę za kimś tak tęsknił... - To brzmi jak przyznanie się do winy. Prawie nie oddycham. - Czy nie sądzisz, że między nami latał jakiś mały dzieciak z gołym tyłeczkiem? - Już lubię jego poczucie humoru, wszak tu śmieje się sam z siebie! - A za zdjątka bardzo dziękuję. Pochwalę się dziś kuzynostwu tobą. Powiem, że jesteś moją kobietą. Mogę?
- Nie! - Odpowiadam natychmiast i bardzo śmiało. Wiem, że on i tak zrobi, jak zechce, ale nie muszę mu dawać przyzwolenia. Nie jestem jego kobietą, bez względu na to, jak bardzo tego pragnę.
- Nie? - dziwi się Olek. - Jak to nie? Przecież jesteś moją kobietą.
- Nie pisano o tym w żadnej gazecie - mówię, choć wiem, że dowcip jest bardzo płaski, poniżej mojego poziomu.
- Ejże! Jadąc tu widziałem takie ogłoszenie na wszystkich bilbordach!
- Przyślij mi zdjęcie choć jednego - ripostuję natychmiast.
- Przecież wiesz, że trzymałem ręce na kierownicy.
Nie śledzę zegarka, ale droczymy się tak i żartujemy przynajmniej przez kwadrans, a może przez dwa. Przypominam sobie, że mam jeszcze wyszorować łazienkę. I choć nie chcę kończyć tej rozmowy, to mówię, że mój telefon jest bardzo gorący. Olek w lot chwyta aluzję i całusami kończy rozmowę.
- Maczku, mój skarbie, nie zdziw się, jeśli zadzwonię do ciebie o świcie.
- Ani mi się waż! - odpowiadam, jednak nie wiem, czy to usłyszał.
Dopijam drinka. Myję szklanicę i włączam żelazko. Zdejmuję z siebie stylową bluzkę i zostaje tylko w szortach i biustonoszu. I tak jest mi gorąco. Bluzkę od razu odwieszam do szafy. Następnie wyjmuję wszystkie szpilki z małych serwetek i prasuje je, to znaczy serwetki - nie szpilki, prawie do końca je susząc. Następnie rozkładam na oparciu kanapy i przypinam do deski do prasowania pozostałe małe serwetki. Żelazko jest wyłączone. Idę szorować moją łazienkę. W zasadzie jestem bardzo zmęczona. I głodna. Bardzo głodna. Lecz łazienka ma priorytet. Myję i szoruję przez pół godziny. Z rozpędu wybłyszczam wszystkie lustra w domu i myję też drzwi. Koniec. Wreszcie koniec. Mam hopla na punkcie sprzątania. Chyba. Idę na kolację - znów tylko warzywną. Ostatnio wcale nie mam ochoty na mięso. Jadam je raczej z przymusu. A jeszcze te teksty w internecie na temat "jedzenia padliny" i filmiki obrzydzające... Niestety, nie mam żołądka jak krowa, nie mogę jeść trawy... A jajko? To też życie. Zarodek przecież. Też mi się zebrało! Energicznie przygotowuje następne pranie - pora na czerwony żakiet. W pralce są teraz różnokolorowe rzeczy, więc dokładam płatek flizeliny nasączony czymś zapobiegającym farbowaniu. Ustawiam niską temperaturę i wlewam płyn do prania kolorów. Pstrykam guziczkami - poszło!
A tu znów pukanie do drzwi! W pośpiechu naciągam podkoszulek i zanim otworzę - znów pukanie, ostre, naglące! Reniusia! Bez słowa rzuca swoje pakunki na środku przedpokoju i znika za drzwiami łazienki. No tak - moja toaleta służy za publiczny szalet dla wszystkich moich znajomych. To dlatego, że mieszkam w idealnym miejscu, a w miasteczku nie ma ani jednego publicznego "przybytku". Wreszcie słyszę, jak spuszcza wodę, myje ręce i już wychodzi!
- Wybacz najście - mówi, obejmuje mnie i mocno całuje w policzki, a później sprawdza, czy nie umalowała mnie pomadką. - Czuję się winna wobec ciebie - klepie szybko - bo ostatnio przychodzę tu wyłącznie w sprawach niewymownych. No, takie życie, takie życie! Kacpra coś zatrzymało i muszę u ciebie przeczekać. Pozwolisz? Nawet nie wiesz, jak się bałam, czy będziesz w domu. W końcu jest sobota.
- Wszystko w porządku, ale chodź ze mną do kuchni, zrobimy jakieś jedzonko.
Reniusia zbiera swoje torby i ustawia je pod ścianą, torebkę wrzuca do pokoju na kanapę i drepcze za mną do kuchni, tam od razu opada na stołek. A ja wyjmuję chleb, masło, warzywa i nastawiam wodę. Nie mam żadnej wędliny w domu, ale przypominam sobie o serku topionym i też go wyjmuję. Widzę, że Reniusia jest zdegustowana.
- Nie masz szynki? Albo chociaż najzwyklejszej kiełbasy?
- Nie mam. Nie jadam. Czasem jem gotowane mięso, ale dziś nie mam.
Reniusia idzie do przedpokoju, chwilę grzebie w swoich torbach, wraca i kładzie na stole torebkę bułeczek oraz pakuneczek z plasterkami wędliny. Sam zapach mi przeszkadza!
- To ty szykuj dla siebie, a ja dla siebie - mówię. I tak robimy. Podsuwam jej umyte warzywa, bierze pomidora. Ja wolę ogórki. Jemy w kuchni przy szeroko otwartym balkonie. Reniusia opowiada o swoich sprawach, które mnie absolutnie nie interesują, ale słucham przez grzeczność, czasem nawet o coś pytam. A Reniusia sypie liczbami - tyle za nawozy sztuczne, tyle za opryski, tyle, tyle, tyle... Zmienia temat i opowiada o dzieciach. Ma chodzące ideały - najmądrzejsze, najpiękniejsze, najlepsze. Teraz o swoim mężu - taki mądry, taki pracowity, taki zaradny, sam umie wszystko zreperować, bardzo dobrze się im powodzi.
- To pożyczcie mi dziesięć tysięcy złotych - strzelam bez zastanowienia. Nie jest mi potrzebna żadna pożyczka, mam dość pieniędzy, ale chcę wypróbować Reniusię.
- Bardzo mi przykro, wybacz, Mirka, ale teraz to niemożliwe. Jest prawdziwy przednówek, słyszałaś ile zainwestowaliśmy bezpośrednio w ziemię. Część pieniędzy mamy na lokatach, ale na razie nie możemy ich ruszać, sama rozumiesz. No i dzieci, ciągle im do czegoś dokładamy. A twoje dzieci nie mogą ci pomóc?
- Tak się składa, że nie mogą. Przynajmniej nie w tym momencie.
- A na co ci taka kwota?
- Pianino chciałam sobie kupić - brnę dalej.
- Nigdy nie mówiłaś, że umiesz grać.
- Bo nie umiem. Ale mam zamiar się nauczyć.
Reniusia zapomina języka w buzi, a mnie wesołość zaraz rozsadzi.
- A po co ci to? - pyta jeszcze raz. Zupełnie nie wie, jak podejść do tej wiadomości. A ja nie mam pojęcia, ile pianino kosztuje. - Czy nie jesteś za stara na naukę?
- Znasz panią Safianowicz? - to pani, która prowadzi kwiaciarnię przy rynku. Ma ponad osiemdziesiąt pięć lat. Reniusia potwierdza, że zna. - Od minionego września uczy się języka angielskiego. I całkiem dobrze jej idzie. A wcale nie ma zamiaru ruszać się z kraju.
- Coś takiego! - dziwi się Reniusia.
Kończymy kolację i ja od razu wszystko sprzątam, myję, wycieram.
- Ale się objadłam - stwierdza Reniusia. - Możesz zrobić jeszcze jedną herbatę?
- No pewnie. - Mam ochotę pokazać palcem, gdzie stoi czajnik, ale wyhamowuję, co mi tam. Robię jej następną herbatę. Sama mam już dość. Idziemy do pokoju, ale - ku zaskoczeniu Reniusi - nie można na stole nic postawić. - Postaw na parapecie - mówię i odpowiednio przestawiam fotele. - Dlaczego jesteś taka zmęczona? - pytam, chociaż nie jestem ciekawa odpowiedzi.
- Nie wiesz, jak to na wsi? Pół dnia w kurniku, pół dnia w warzywniku. Zawsze mam dużo pracy. A jak się już położę, to ręce tak mnie bolą, że nie wiem, gdzie je mam trzymać. Już teraz będzie trochę lżej, bo i kurczaki podrosły, a i warzywa już mam obrobione, tylko przy świniach nie ma końca, zaraz następna będzie się prosić. Kto ci to robił? - ruchem głowy wskazuje serwetki.
- Nie wiem. Dostałam kiedyś w prezencie - kłamię jak z nut. Wpadłam w nałóg?
- Bardzo ładna robota - chwali. Wiem, że ona szydełkuje. Ale nigdy nie dostałam od niej nawet najmniejszego drobiazgu. Bo niby z jakiej racji? - Zimą, gdyby nie szydełko, to chyba bym zgłupiała! A tak to nawet i na kolejne śluby mam szykowne prezenty. Tylko takie naciąganie jak u ciebie, to licha robota. Przywieź ją do mnie, mam naciągarkę na różne wielkości. A gdzie ty postawisz to pianino? - znów mnie pyta, widać ta myśl nie daje jej spokoju.
- Tutaj - pokazuję ręką. - Wyrzucę jeden fotel.
- Musisz porozmawiać o pożyczce z moim starym, może on ma jakieś zaskórniaki.
- Zapomnij! Wezmę na raty. Najwyżej zapłacę trochę drożej, ale przecież nie zbankrutuję. Po wyrazie twarzy widzę, że Reniusi ulżyło.
Jeszcze piętnaście minut rozmowy i pojawia się jej mąż-kierowca. Reniusia "odpływa" majestatycznie wraz ze swymi torbami. Uf! Czekam na noc, czekam na sen, czekam na święty spokój!

Tu - jest następny rozdział powieści, wystarczy zrobić klik....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz