sobota, 1 grudnia 2018
ŚPIEW ANIOŁÓW (piąty rozdział powieści)
5.
Noc z piątku na sobotę.
Mateusz. Budzi mnie wielokrotne trzaskanie drzwiami samochodu. Wstaję i wyglądam przez otwarte okno. No tak - on ma zawsze dużo bagażu. Obraca kilka razy, stara się zachowywać cicho, ale to jest druga w nocy i każde, nawet delikatne szurnięcie, wydaje się być bardzo głośne. Zauważa mnie i macha do mnie ręką. Teraz wnosi chyba ostatni transport rzeczy. Słyszę ciche pukanie do moich drzwi. Otwieram w koszuli nocnej. Widzę, że mój sąsiad jest zdenerwowany.
- Mogę? - wchodzi do pokoju i rozsiada się w fotelu.
Lecę do łazienki po szlafrok.
- Jak masz jakiś alkohol, to poczęstuj mnie.
Mam. Podaję butelkę i szklankę. Sama idę po lód. Nie mam ani coli, ani pepsi, trudno. Mam tonik, ale w tej chwili nawet o tym nie pamiętam. Mateusz nalewa sobie pół szklanki, dorzuca do pełna kostki lodu, kilkoma łykami wypija alkohol i na nowo napełnia nim szklankę. Kostki lodu grzechoczą matowo. Opowiada o zdarzeniu chaotycznie, nieskładnie. Ciągle jest cały w emocjach. Pijak mu się na rowerze władował pod auto. Nie pod TIR-a, ale pod Mazdę. Cud, że się nic nie stało. No cud. Rower wybiło do rowu, a pijaczyna pod Mazdą. Wyczołgał się, wstał, otrzepał, powiedział bełkotliwie przepraszam i chodu w pole.
- Jeśli jutro się okaże, że coś mu się stało - to mam prze... przerąbane. Normalnie mi uciekł. Zgłosiłem na policję, dałem sobie pobrać krew, a ciągle nie mogę ochłonąć. Masakra! I to tuż przed wjazdem do miasteczka.
Międli to zdarzenie na wszystkie strony, a przecież już jeździ ze dwadzieścia lat! Aż nie do wiary, że to jego najpoważniejsza kolizja w życiu.
- Chociaż nie - prostuje. - Kiedyś w Norwegii boczny wiatr chciał mnie zepchnąć z trasy. A byłem lekki, wiozłem jednorazowe pieluszki. Wtedy to się dopiero najadłem strachu! Wywrotka TIR-a i to na obcym terenie... Na szczęście do najgorszego nie doszło.
Mateusz rozgadał się. Opowiada historię za historią. W końcu pytam go wprost - kiedy zamierza iść spać. Przeprasza mnie najgoręcej i zaraz wychodzi. Na razie nie chce brać przygotowanych dla niego zakupów, bo - jak mówi - ma na wejściu totalny bałagan.
Układam się ponownie do snu, ale nie dam rady utrzymać zamkniętych powiek. W soboty rozmawiam telefonicznie lub na Skype z dzieciakami. To już jutro. A w zasadzie dzisiaj. Zapalam nocną lampkę i patrzę na zdjęcia wiszące w ramkach na ścianie. Nie, to nie jest dobry kąt widzenia, a i oświetlenie nieodpowiednie. Wstaję. Zapalam światło pod sufitem. Jakże bardzo kocham te moje dzieciaki i wnuki... Później, pewnie przez godzinę, oglądam zdjęcia w albumach. Całkiem tonę we wspomnieniach. Wreszcie jestem tak zmęczona, że sama nie wiem, kiedy i jak usypiam. Nic mi się nie śni, a przynajmniej nie pamiętam, aby coś mi się śniło.
Sobotni poranek jest zamglony, a ja niewyspana. Robię sobie nieco mocniejszą niż zawsze kawę i w szlafroku rozsiadam się na balkonie. Zdaje się, że park mam dosłownie na wyciągnięcie ręki! Wiem, że część radnych walczyła o to, by między parkiem a blokiem była ulica. Na szczęście ktoś mądry storpedował ten pomysł. I mamy zieloną oazę.
Piję kawę i zastanawiam się, co mam zrobić z dzisiejszym dniem. Wczoraj Olek zjadł moją porcję zupy, którą miałam mieć na dziś. Albo jest doskonałym aktorem, albo rzeczywiście tak bardzo mu smakowała, że niemal wylizał talerz. Przyznał, że rzadko jada zupy, nie umie gotować, a na starość już nie będzie się uczył. I jeszcze powiedział, że nie wiedział, że można zrobić krupnik na kaszce mannie.
Już wiem - muszę iść na rynek po warzywa i po kwiaty. Jeszcze raz ugotuję krupnik, teraz na pęczaku. Maszeruję więc pod prysznic na poranne ablucje. Później dokładnie oglądam się w lustrze w poszukiwaniu ewentualnego kleszcza. Na szczęście nie widzę. Ubieram się dziś na liliowo. Jest mi dobrze w tym kolorze. Z włosów robię staroświecki luźny koczek babuni - moja ulubiona fryzura. Makijaż. Sznur korali-kulek, takie raczej tandetne badziewie, ale je lubię. Jak się komuś nie podoba, to niech nie patrzy. Na nogi stare klapki. Na ramię płaski kosz na zakupy (z trawy morskiej? - nie wiem, ale jest lekki), bardzo go lubię. Portmonetkę trzymam w ręku - zawsze tak robię na rynku. Do drugiej ręki biorę śmieci do wyrzucenia. Są tam nieszczęsne klapki i kwiatki od Olka. Brakuje mi trzeciej ręki do zamknięcia drzwi na klucz. W końcu zamykam i wciskam klucze do kieszeni dżinsów. Zaliczam śmietnik i już wędruję w stronę ryneczku. Małe miasteczko, to i wszędzie blisko. Dochodząc do rynku po prawej stronie niewysokiego budynku jest wejście do piwnicy, a nad nim wielki szyld "CIUSZEK ZA GROSIK". Lumpeks! Zupełnie o nim zapomniałam. I na dodatek już czynny, bo od godziny siódmej rano do piętnastej, przy sobocie tylko do trzynastej. Mirka - krzyczę w myślach na siebie - nawet nie patrz w tamtą stronę! Masz całą szafę szmat. Nie bądź kretynką!
Kupuję sześć młodych ziemniaków, ogórek, cztery pomidory, po pęczku koperku, pietruszki, szczypiorku i rzodkiewki. Jest też piękna sałata masłowa, ale kiedy ja to wszystko zjem? I jest szczaw. Tu nie waham się wcale, kupuję od razu trzy pęczki, bo chcę sobie zamrozić na zimę. Natomiast z kwiatami jest raczej klapa - tylko przekwitające tulipany. Rezygnuję z tulipanów. Raz mogę nie mieć kwiatów na niedzielę, a co tam. Za to wybieram dwa jabłka i dwie gruszki. Koniec zakupów. Dziś nie spotkałam nikogo znajomego. Nie szkodzi. Pani Ania dopiero się rozkłada z towarem...
Już wychodzę z rynku. Udaję sama przed sobą, że lumpeks wcale mnie nie interesuje. Ale to nieprawda! I tak wiem, że tam zajdę. Obym tylko umiała pohamować się z zakupami.
Wchodzę. Zaspane dziewczę oburącz trzyma kubek z kawą i nie odpowiada na moje dzień dobry. Trudno. Rozglądam się. Przy ścianach wieszaki z towarem wycenionym. Na środku - koryta z towarem na wagę. Szukam cennika - dziś po trzydzieści złotych. Zerkam to tu, to tam, ale towar bardzo lichy, powiedziałabym z dwudziestej ręki. Nagle WIDZĘ - i pewnie zapaliły mi się latarnie w oczach. Odwracam się w drugą stronę, aby ukryć emocje. Dopiero po kilku chwilach wracam i od niechcenia pytam o ręcznie robione szydełkowe serwety. Są przewieszone przez wieszaki, a te zawieszono na brzegu koryta. Jest ich dużo, moją różną wielkość. Nie, nie są wycenione. Czyli są na wagę. zdejmuję je z wieszaka i rozkładam na ladzie. Wybieram starannie. Chętnie kupiłabym wszystkie! Nie umiem robić na szydełku, a uwielbiam takie gadżety! Wybieram dwie duże i kilka małych. Panienka nie ma drobnych, nie może mi wydać. Dokładam jeszcze dwie serwetki i teraz już nie trzeba wydawać reszty. Zostawiłam w sklepie trzydzieści złotych... ale nie mam powodu by złościć się na siebie. To bardzo udany zakup.
Wracam do domu noga za nogą. Po drodze mam mikroskopijny skwerek z ławeczkami. Siadam z zamiarem pooddychania rannym rześkim powietrzem. Na razie ciągle ruch jest niewielki, w końcu to sobota. Wystawiam twarz do słońca i przymykam oczy. Jest cudownie. Wraca myśl o Olku i o Julianie. Dziś po obiedzie pójdę na cmentarz. Brzęczy telefon - esemes od Olka:
„Dojechaliśmy szczęśliwie. Zaraz idę spać. Później do ciebie zadzwonię - o ile pozwolisz.”
„Dobrze. Będę czekała. Pomyślności.” - Odpowiadam, a serce wykonuje jakieś salta! Normalnie zwariowało! Kretynka, kretynka, kretynka! - przezywam sama siebie w myślach. Mam spocone z emocji dłonie!
W zasadzie - jako osoba dorosła - mogę teraz śledzić samą siebie pod kątem zakochiwania się. Nie mam pojęcia, czy to już jest miłość, czy może tylko pożądanie... A powinnam wiedzieć! Jest to jednak uczucie absolutnie różne od tego, jakim darzyłam Juliana. JEST DZIKIE! Nie do ujarzmienia. I cudowne! Cieszę się, że mogę coś takiego przeżywać. Jakby wróciła mi młodość. To wewnętrzne roztańczenie jest bardzo pozytywne. RADOŚĆ ŻYCIA! Ależ tak!
Postanawiam zmienić plan dnia - zaniosę zakupy do domu, zjem śniadanie i pójdę na cmentarz. Nie wiem, o której zatelefonuje Olek, ale z całą pewnością nie chcę, aby ta rozmowa odbywała się na cmentarzu. Już mam zamiar schować komórkę, ale ona znowu brzęczy. Odbieram, bo to Jasiek.
- Cześć mamuś. Co u ciebie? Jak się czujesz?
To standardowe pytania. Moje dzieci są lekarzami. W Stanach Zjednoczonych. Jasiek już jest neurochirurgiem w Bostonie, w jednej z najlepszych klinik na świecie, chyba marzenie każdego lekarza. Jestem bardzo dumna z syna, bo doszedł do tego o własnych siłach. A Małgosia jest w Cleveland. Specjalizuje się w nowotworach. Nawet nie mogą się często widywać, choć niby to nie jest daleko... Mam cudowne dzieci. Lecz wolałabym mieć je przy sobie. Chciałabym, aby byli w Polsce. Odpowiadam Jaśkowi, że wszystko w porządku - co jest zgodne z prawdą. A on na to, że u niego też. Tyle, że w tej chwili ma bardzo trudny dyżur. Gdy już wróci do domu, to będzie spał bez przerwy do następnego dyżuru. Rozumiem przez to, że jest bardzo zmęczony, wprost skonany... Zaraz też się żegnamy, jeszcze słyszę, że go wołają...
Wracam do domu rozmyślając nad życiem rodziców. Chowamy dzieci dla świata. Sami zadowalamy się okruchami ich czasu... Ja też nie byłam z moimi do końca – przecież zostawiłam mamę samą. No, nie całkiem samą, bo z moim bratem i jego żoną. Mama później nawet sprowadziła do siebie swoją mamę, babcię Władzię. Kochałam obie moje babcie, ale każdą inaczej. A ja? Nigdy na żywo nie widziałam swoich wnuków. Obiecuję sobie, że kiedyś polecę do dzieci, nawet wierzę, że tak się stanie. Tylko nie wiem, kiedy. A czasu jest coraz mniej.
Rozkładam warzywa w wyznaczonych miejscach. "Nowe" serwetki niosę do łazienki, napuszczam do miski wodę, dodając przy tym proszek do bieli. Zanurzam w roztworze moje cudeńka, niech mokną. Sama myję ręce i idę zadbać o swoje siły witalne. Rzodkiewka! Duuużo rzodkiewki! Chleb z masłem i aż sześć dużych rzodkiewek. Popijam to wodą, bo jakoś szkoda mi czasu na herbatę. Pakuję do mego koszyka wkłady do zniczy i kosmetyczkę z portmonetką oraz telefonem. Są tu też zapałki i kilka innych użytecznych drobiazgów... Klucze znów chowam do kieszeni. Dopiero dochodzi ósma - o, ranny ptaszek ze mnie. Droga na cmentarz spacerowym krokiem zajmuje mi dwanaście minut. Pani ze sztucznymi kwiatami i stroikami już rozłożyła swój kramik. Widzę różnokolorowe stokrotki zagipsowane w maleńkiej doniczce. Julianowi by się podobały, więc kupuję. Pani ekspedientka zna mnie z widzenia. Często u niej kupuję różne drobiazgi na grób męża i znajomych. Stawia przede mną kilka doniczuszek - mogę sobie wybrać.
Przy grobie Juliana odnajduję głęboki spokój. Zawsze tak jest, to znaczy zawsze od jakichś trzech lat. Siadam, trochę się modlę, trochę rozmyślam, trochę rozmawiam z Julianem.
Pytam go, czy się gniewa o Olka. Wiem, że to głupie, ale chcę mężowskiej akceptacji. I słyszę, jak Julian mi mówi, że zbyt długo byłam sama. Kiwa z aprobatą głową. Przypominam sobie, jak często mówił, że mnie kocha - przez całe wspólne życie po kilka razy dziennie. Nawet w czasie kłótni umiał to powiedzieć. Zdumiewające! Ale też lubił, gdy i ja mu mówiłam o swoich uczuciach. Impulsywnie wyjmuję telefon i łączę się z Jaśkiem.
- Mamuś? - mój syn jest zdziwiony.
Szybko mówię, że nic się nie stało. Że telefonuję by zapytać, kiedy ostatnio mówił Nataszy, że ją kocha. Czuję niebotyczne zdumienie syna. Po kilku sekundach mówi, że nie rozumie.
- Kiedy ostatnio powiedziałeś Nataszy, że ją kochasz?
- Nie wiem, nie pamiętam - przyznaje szczerze.
- A kochasz ją?
- Tak. Zdecydowanie. - Teraz odpowiedź pada szybko.
- Musisz jej to mówić codziennie. Bodaj przez telefon. Nawet kilka razy dziennie.
- Mamuś, co tobie!?
- Obiecujesz? - pytam z naciskiem.
- Mamo!!
- Obiecujesz?
- ...
- OBIECUJESZ?
- TAK.
- Nie złam słowa! Kocham cię. I całuję. Do usłyszenia.
Być może moje dzieci mają matkę wariatkę. Ale ona (ja) na pewno je kocha wraz z przyległościami! I bardzo chce, aby były w swoich małżeństwach szczęśliwe. Jaś ma za żonę Rosjankę, Małgosia wyszła za mąż za Szkota. Relacje z inną nacją zawsze mogą być utrudnione. A mnie tak bardzo zależy, aby w szczęściu, razem, dożyli końca swoich dni!
Kolejno odwiedzam wszystkie "moje" groby i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku wracam do domu.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz