środa, 19 grudnia 2018

ŚPIEW ANIOŁÓW (dziewiąty rozdział powieści)



9.

Niedziela.

Z samego rana dzwonię do Lusi. Nie odbiera. Może to i dobrze. Lusia jest moją najbliższą przyjaciółką. Jednak jest zbyt wcześnie, bym ględziła jej o Olku. Robię poranne ablucje, jeszcze nie ubieram się kompletnie. W szlafroku mykam z kawą na balkon. I rozmyślam. I postanawiam. Co? Po pierwsze nie odbierać telefonów od Olka. A kiedy już się spotkamy oko w oko - to go zwyczajnie wykpić. Nie będzie robił sobie ze mnie telefonicznej nałożnicy! Co to - to nie! Oby moje postanowienie było mocniejsze niż te w sprawie lumpeksu.
Jest niedziela. Cudna, leniwa niedziela. Uśmiecham się do siebie, do życia, do słońca, choć ono coś dziś jakieś niewyraźne. Za to ptaki są kompletnie oszalałe. Dawno nie słyszałam takiego koncertu. Jeszcze raz - jest CUDNIE. Brakuje mi tylko papierosa. Nie palę od ponad dwudziestu lat, a ciągle tęsknie za paleniem.

Bzdura! Rozlewam ze złości niechcący kawę. Nic nie jest dobrze. Ani nic nie jest cudnie! I mam sobie nie wmawiać takich głupot! Jestem wściekła na Olka. I na siebie. Bo to oznacza koniec tej znajomości. Przykry i bolesny koniec...
Sprzątam balkon i robię sobie kawę od nowa. Ale już mi się nie chce kawy. Niczego mi się nie chce. Nie pozwolę sobie na żadne figle-migle.
Czynność po czynności odkrawam minuty niedzieli. Na początek biorę się za szydełkowe cudeńka. Duża serweta już wyschła, więc wyciągam z ługi drugą i teraz przy niej "tańczę" wokół stołu. Czyli jednak mam pewien nieład na niedzielę. Nie lubię tego. Zdejmuję pranie z balkonu, część rzeczy składam, a resztę już po chwili prasuję. I popijam kawą. To prasowanie. I moją złość. I postanowione rozstanie z Olkiem. Prasuję, by pozbyć się złości. Praca uszlachetnia. Wysiłek oczyszcza. Z toksycznych myśli. Staram się być racjonalna. Jestem racjonalna.. Żaden ze znanych mi mężczyzn nie zachowałby się tak jak Olek. No tak - ale jego też nie podejrzewałam o takie telefoniczne zapędy... Tak na zdrowy rozum - a co mnie obchodzi Olek? On dla mnie już nie istnieje. Kropka. No i prasuję tak ciuszek za ciuszkiem, wszystkie moje trzy spódnice i nawet żakiecik. Później starannie oglądam czerwone sandałki. Przecieram je spirytusem salicylowym. Dziś się jeszcze w nich przejdę, a jutro zaniosę do szewca. Może coś poradzi na te zadrapania na obcasach. Wreszcie porządkuję wszystko, odkładam na właściwe miejsce, a sama się ubieram do kościoła. Szara ołówkowa spódnica, biała bluzka i czerwony żakiet. Do tego maleńka szara torebeczka na długim pasku. Makijaż. Włosy spięte w koczek babuni. Waham się - czy założyć kapelusz? Zakładam. Perfumy, te najdelikatniejsze. Sprawdzam, czy mam pieniądze na tacę. Wreszcie wychodzę. Spotykam po drodze znajomych - też idą do kościoła. Wymieniamy pozdrowienia i czasem zdawkowe słowa o pogodzie. W kościele jest jeszcze mało ludzi. Siadam na "swoim" miejscu - w ławkach po prawej stronie w połowie nawy. Cisza kościoła, specyficzny zapach kadzidła - ogarniają mnie, nastrajają do modlitwy, koją. Gdy kończy się msza - żałuję, że to już... Wychodzę odprężona, spokojna. Przed kościołem przystaję dla rozmowy ze znajomymi. Nic ważnego, ale taki sygnał - znam i pamiętam. Teraz, kiedy jestem na emeryturze, czemuś to ważne dla mnie, by nie tracić kontaktu ze znajomymi i jednocześnie nie męczyć się długimi pogaduszkami. "Co u ciebie?", "A co u ciebie?". Jednak nikt nie mówi o chorobach - co jest znamienne. Tylko Iza obejmuje mnie i płacze. Krótko płacze. Już się opanowała. Przytulam ją mocno i głaszczę po plecach - miesiąc temu Iza straciła męża w idiotycznym wypadku samochodowym... Pewnie nie prędko się otrząśnie. Proszę, by mnie odwiedziła, ale odmawia.
- Za jakiś czas - mówi. - Jeszcze nie jestem gotowa.
Iza nie ubiera się na czarno, nie nosi typowej żałoby. Ma ją w sercu. Wiem, że jest jej teraz bardzo ciężko. Dzieci ma w świecie... Przez wiele lat siedziałyśmy w pracy w tym samym pokoju. Można powiedzieć, że znamy się jak przysłowiowe łyse konie... Bardzo mi jej żal. Bardzo.
Odkąd przekroczyłam pięćdziesiątkę co roku odchodzi "na drugą stronę" nawet kilkoro z kręgu moich znajomych i rodziny...
Wracam do domu i niemal natychmiast sprawdzam komórkę. Torebeczka jest zbyt mała, bym brała ją ze sobą. Owszem - oddzwaniała Lusia. Trzy razy telefonował Olek. Jest też esemes od Małgosi z zaproszeniem na Skype na moją godzinę dwudziestą. Świetnie. Wstawiam wodę na herbatę i podlewam kwiaty, mówię do nich, a one kwitną jak szalone! Zjadam obiad. Kręcę się po domu aż do piętnastej. Nic nie robię - tylko tak łazikuję. Wiem, że miałam wczoraj coś zrobić, a nie zrobiłam. I nie mogę przypomnieć sobie, o co tu chodzi. Patrzę z balkonu na zieleń parku i już mam chęć też się przejść. Wtedy przypominam sobie - szczaw! Przebieram się "na domowo" i zaczynam "oporządzanie" szczawiu. Zajmuje mi to godzinę z kawałkiem. Uf! Wreszcie zamykam zamrażarkę, myję i kremuję ręce. W tym czasie nad parkiem pojawia się chmura – nic dziwnego - przecież zapowiadano burze. Na razie jeszcze nie grzmi. Nici ze spaceru. Idę do sypialni na leżakowanie. O, Olek przysłał kilka swoich zdjęć. I wyznanie - "Tęsknie za tobą". Nie odpowiadam. Z nikim nie chcę rozmawiać. Muszę jakoś ten żal w sobie przetrawić. Jednakże zdjęć nie kasuję. Może to błąd? Grzmi, a po chwili zaczyna gwałtownie padać. Wyładowania są coraz bardziej wściekłe. Lubię burze. A jednocześnie bardzo się jej boję. Tak mi zostało z dziecinnych lat... Uchylam okno, spragniona świeżego powiewu, i przykrywam się kocem. Wyłączam telefon. Usypiam w dzwonieniu deszczu o blaszany parapet.
Budzę się czymś przestraszona. Snem? Nie wiem. Łazienka i kuchnia - w takiej kolejności. Odmrażam rabarbarową muffinkę w mikrofalówce. Herbata ma egzotyczny zapach - tak jak lubię. Szydełkowy obrusik już wysechł, zdejmuję go, usuwał wszystkie prześcieradła i ręczniki i ponownie kładę obrusik. Prezentuje się doskonale. Szkoda, że nie ma ciętych kwiatów w wazonie... Usadawiam się z moją popołudniową przekąską i włączam telewizor. No tak - wczoraj był ślub księcia Harry'ego i Meghan Markle. Zupełnie to przegapiłam! Włączam laptopa i szukam dokładniejszych informacji. Włączam też telefon - owszem, Olek odzywał się znów trzy razy. Nie, nie oddzwaniam. Mam go w nosie! Za to już Małgosia woła mnie na Skype, więc odbieram i jestem szczęśliwa. Gadamy przez godzinę o wszystkim i o niczym. Cieszę się, że córcia dobrze wygląda, jest promienna! Ona pyta mnie o wydarzenie minionego tygodnia - nie mogę powiedzieć jej o Olku, więc mówię o kapeluszu. Obie śmiejemy się jak szalone, gdy prezentuję się jej w mojej "zdobyczy". Mój szkocki zięć ma na imię Artur, dołącza do naszej rozmowy. Obserwuję, jak patrzy na Małgosię, nie mam wątpliwości, że jest w niej zakochany. Zna już sporo polskich słów i dużo rozumie z naszych śmiechów. Żegnamy się w wyśmienitych humorach. W czasie naszej rozmowy przyszedł esemes. Dopiero teraz sprawdzam - oczywiście od Olka: "Błagam, nie obrażaj się na mnie! Proszę!" Mam ochotę zatelefonować. Wielką, ogromną ochotę! Zamiast tego piszę: "Miałam bardzo zajęty dzień. Pogadamy gdy wrócisz." Olek odpowiada: "Zadzwonię, tak jak wczoraj. I będę bardzo grzeczny. Idealny." Wierzę, bo muszę - myślę sobie i idę na spóźnioną kolację. Zamiast masła biorę serek topiony, a do tego rzodkiewki. Jest dobrze. Ostatnio bardzo nieregularnie jem. Muszę to naprawić. Chyba lekko schudłam. I dobrze. Ucieszyłby mnie jeden rozmiar w dół... Chyba po kolacji zmienię sobie pościel... Nie jestem dziś zmęczona, więc mogę. Do głowy natychmiast przychodzi mi szalony pomysł! Czekaj, Olusiu! Już ja cię załatwię! Mam dwa komplety romantycznej pościeli. Jedna ma białe, a druga niebieskie koronki i wstawki. Wybieram tę z niebieskimi dodatkami. Aż nie mogę się doczekać efektu! Fotografuję łóżko, widać też świece... Przygaszam górne światło. Idę pod prysznic, a później sama stroję się w niebieską koszulkę. Muszę podsuszyć włosy, ale to idzie mi szybko. Układam się w pościeli, włosami zasłaniam twarz, abym nie była jednoznacznie rozpoznawalna. Układam wyżej poduszkę i znów pstrykam kilka zdjęć. Dobrze, już wystarczy. Teraz sprawdzam, zostawiam raptem dwa najlepsze i samą pościel. Wysyłam zdjęcia Olkowi. Bez słów. I już w następnej chwili tego żałuję! Przecież on to weźmie za zachętę, za zaproszenie, nie zobaczy w tym żartu! Odpowiada - "Dziękuję. A reszta tak, jak się umówiliśmy". Wyłączam telefon. Biorę do ręki książkę.

Kurczę - ta książka wcale mi nie leży! I nie jest to wina Olka, ale wreszcie rozumiem, że to nie jest pozycja w moim stylu. Kurczę - powtarzam w myślach raz jeszcze - wszystko kojarzy mi się teraz z seksem - "pozycja nie w moim stylu"... Odkładam książkę - jest z biblioteki. Nie będę się starała przeczytać do końca, skoro tak mnie nudzi. I idę do mojej prywatnej biblioteczki - właśnie! -mam tu wiersze Juliana. Wybieram trzeci ("zielony") tomik - to mój ulubiony. Kilkanaście wierszy jest poświęconych naszej miłości, a niektóre skierowane są bezpośrednio do mnie. Oczywiście przeciętny czytelnik o tym nie wie. A ja teraz czytam i płaczę. Jak głupia. I już.

Klik - jesteś w następnym rozdziale.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz