niedziela, 23 grudnia 2018

ŚPIEW ANIOŁÓW (dziesiąty rozdział powieści)




10.

Poniedziałek rano.

Chodzę (w koszuli nocnej) ze szmatką i wycieram kurz ze wszystkich parapetów. Wreszcie czajnik mnie "woła" i zaparzam sobie kawę. Mam już w planie spacer po parku. Po wczorajszej burzy musi tam cudnie pachnieć. Piję kawę i jednocześnie robię makijaż. Ubieram się "na sportowo". Zabieram ze sobą mój wielki kosz na ramię - może później wdepnę na ryneczek - jeszcze nie wiem po co. Po ziemniaki? Od drzwi cofam się po komórkę, prawda, ciągle jest zablokowana, ale nie zmieniam tego. Natomiast dorzucam do kosza dużą reklamówkę, na której będę mogła usiąść, gdyby czasem ławki były nadal mokre.
Dopiero dochodzi siódma rano. Park jest cudownie wyciszony od ludzi, a rozśpiewany od ptaków. I pachnie tak, jak to sobie wyobrażałam. Idę noga za nogą, aż do maleńkiej sadzawki, w której gnieździ się kilka par kaczek. Kilka sztuk siedzi na brzegu. Kiwają mi główkami i kwaczą po swojemu. Och, nie mam dla nich żadnego smakołyku. Ktoś mówił, że nie wolno karmić ptaków chlebem... U mnie i tak nie znajdzie się suchego chleba. Czy w tak małym stawiku jest dostatecznie dużo rybek, by wykarmić takie stadko? Obchodzę stawik tak, by usiąść w pełnym słońcu. Niby wczesny ranek, a słońce całkiem mocno operuje. Ta ławka jest sucha. Siadam i od razu włączam komórkę. Trafiam na dzwonienie Lusi!
- Coś chciałaś? - pyta bez przywitania.
- Usłyszeć ciebie.
- Daj mi dwie minuty, zaraz znów do ciebie zadzwonię.
"Daję" jej te dwie minuty i faktycznie znów jest połączenie.
- Uciekłam z domu - mówi Lusia. - Oczywiście niedosłownie. Wyszłam z tego zwariowanego domu, bo już nerwowo nie wytrzymuję!
Lusia ma dziewięcioro rodzeństwa i matkę chorą na Alzheimera. W zasadzie to są dopiero początki choroby. Ale starsza pani ma też inne schorzenia, ledwie wstaje z łóżka do toalety. A Lusia pracuje. Ma zmianową pracę na poczcie. Tymczasem jej matka wymaga już stałej opieki. I nikt z rodzeństwa się nie wychyla. Lusia mieszka z matką, niech Lusia się opiekuję. A chora wymaga szczególnej troski od przynajmniej dziesięciu lat. Lusia poświęciła się dla matki i nawet nie wyszła za mąż. Lecz teraz ma wyraźnie dość. Ostatnio ma absztyfikanta i chyba chce zalegalizować związek. A rodzeństwo nie ma zamiaru jej pomóc. Od początku maja matka miała być u najstarszego syna i tak kolejno po miesiącu u wszystkich dzieci. A teraz Lusia mi mówi, że już po tygodniu brat odwiózł jej matkę i to w towarzystwie dwóch ciotek, które to niby miały zajmować się swoją chorą siostrą. Nic z tych rzeczy - Lusia musi zajmować się także i tymi paniami. Jest wykończona! Ciotki same do siebie nie wrócą. Trzeba je odwieźć, a brat nie ma czasu. Horror - powtarza biedna Lusia. Rzecz ma podłoże finansowe. Matka ma bardzo wysoką emeryturę i dzieci kolejno oskubują ją z tych pieniędzy, a Lusia musi chodzić koło matki, karmić, kupować leki, sprzątać i prać, teraz jeszcze utrzymywać obie ciotki i wszystko ze swojej skromnej płacy. Biedna, płacze mi do słuchawki.
- Przyjdź do mnie - zachęcam ją.
- Nie mogę. Mam na dziesiątą do pracy.
- To przyjdź po pracy. I przenocujesz u mnie. A one niech się zajmują siostrą. Tak jak obiecały.
- O matko! Nie! Jeszcze mi dom spalą!
- To powiedz bratu, że dziś do domu nie wracasz. Albo nawet przez cały tydzień. Wyjeżdżasz.
- Nawet nie wiesz, jak mi się ten pomysł podoba! Ale pomijając wszystko - to jednak jest moja matka. Choć ostatnio przechodzi samą siebie. Załatwia się byle gdzie i na dodatek kilka dni temu gównem wymazała ściany. A cioteczki plotkowały z sąsiadką na podwórku. Oczywiście do sprzątania tylko ja jestem. Jak zawsze. Wiesz, jakie to nieprzyjemne?
- A czy twój narzeczony nie może ci pomóc? Nie w domu, ale w załatwieniu miejsca w domu opieki.
- Właśnie się tym zajął. Tylko mnie nie zdradź przed rodzeństwem. Mam nadzieję, że może za dwa - trzy tygodnie coś się w tej sprawie ruszy...
- Oby się udało!
Lusia opowiada mi o innych domowych perypetiach, o szarogęszeniu się cioteczek, o złośliwościach chorej... To taka właśnie przykra dla najbliższych choroba. Poza tym pozostałe dzieci często poznaje, a jej jednej, Lusi, prawie nigdy. Lusia znowu łka.
- Ściskam cię i tulę - mówię do niej.
- Miruś, jak mi ciebie brak... Ale już niedługo, już niedługo. Dzięki, że o mnie pomyślałaś. Dzięki, że do mnie dzwonisz. Jestem jak w jakimś kołowrocie. Gdy nawet mam czas, to jestem tak padnięta, że już nawet nie chce mi się rozmawiać.
- Kocham cię, skarbie. Wytrzymaj, skoro tak postanowiłaś. Jesteś najlepszą córką. Uściski. Pa.
- Obiecuję, że przyjdę, jak tylko to będzie możliwe. Jeszcze raz dziękuję. Kocham cię. Pa.
Zamyślam się. Mimo wszystko powinnam być zadowolona. Inni, choćby Lusia, mają ode mnie sto razy gorzej.
Dzwonek. Olek. Tak rano? O, to już po ósmej. Waham się, w końcu odbieram.
- Dzień dobry, moja śliczna. Czy jesteś jak różowy poranek?
- Lepiej - jestem jak różanopalca Jutrzenka! - śmieję się. Dziś nie będzie żadnego picia z dzióbków!
- Co u ciebie, moja Makowa Panienko? Jak ci się spało?
- Szybko i krótko. Wczoraj była burza i miałam wyłączony telefon.
- Tak też sobie pomyślałem. Ale fotki są pierwsza klasa! Dzięki. Tylko czemu tak skryłaś liczko? Z twoją twarzą by było lepiej.
- Gdy tylko skończymy rozmowę - usuń natychmiast wszystkie moje zdjęcia z telefonu. To jest więcej niż prośba. Rozumiesz?
- Wszystkie z wyjątkiem tego drugiego, gdzie tak pięknie wyglądasz w kapeluszu - zgadza się błyskawicznie.
- Dobrze - ja też się zgadzam na to jedno zdjęcie. Niech będzie kompromis. - A mogę ci w tej sprawie zaufać?
- A komu, jak nie mnie?
- Zapewniałeś mnie, że nie zdradzałeś żony i takie tam, a ja znam nieco inną opinie o tobie. - Kłamię jak z nut. Jestem ciekawa jego odpowiedzi.
- Niemożliwe! Naprawdę jestem korrekt!
Droczymy się przez kilka minut.
- Muszę już kończyć - mówi Olek. - Wołają mnie.
Siedzę dalej nad wodą. Uśmiecham się do siebie. Chyba już wszystko dobrze? Byle nie dopuszczać do nadmiernej zażyłości, bo wtedy się wszystko zawali. Rozmyślam nad planem dnia, ale moje myślenie jest opieszałe, senne. Może zrobię dziś zakupy pod ciasta Uli? Przecież w domu nawet cukru mam za mało... Układam to sobie w głowie i już idę na ryneczek. A tu jest gwarno, tłoczno, przy niektórych straganach stoją nawet kolejki. U tej samej kobiety, co w sobotę, kupuję dziś pięć pęczków koperku - to do zamrażarki. Później szukam rzodkiewki i kupuję dwa pęczki. Nadal nie ma ładnych kwiatów. Trudno. Spostrzegam Adelę - niesie całą kobiałkę truskawek. Przystajemy z boku na chwilę rozmowy. Dowiaduję się, że truskawki są po drugiej stronie rynku. Idę i kupuję kilogram. Odnoszę wszystko do domu i jeszcze raz wychodzę na zakupy - teraz już ściśle pod kątem Uli. W poszukiwaniu najlepszych i najtańszych produktów zaliczam kilka dużych sklepów. "Marketów". W ostatniej chwili dokupię jaja i twarogi. Oraz owoce do dekoracji. Często zapominam o owocach. Wracam do domu solidnie zmęczona. Ręce. Siusiu. Ręce. Nogi. I wygodne leżenie w mojej sypialni. Normalka.
Później gotuję obiad na dwa garnki, czyli "babską kapustę" i oddzielnie ziemniaki. W Biedronce była tania młoda już kapusta i marchew, więc zaszalałam... Wydaje mi się, że ta kapusta jest pomysłem mojej kochaniutkiej babci Władzi, a może nawet jej babci... Z tym, że w babcinych czasach była gotowana w lipcu, kiedy to już własna wyrosła na warzywniku. Jednocześnie były już w sadzie pierwsze kwaśne jabłka (w żadnym razie nie papierówki!). Cztery marchewki, garść pokrojonego selera i trzy centymetry pokrojonego drobno pora. A marchewka - w półplasterkach. Cienkich. Szklanka wody, łyżka masła, cztery ziela angielskie, jedna kostka rosołowa (z papierka). Gdy warzywa były prawie miękkie dodawało się kapustę. Była drobno poszatkowana i na sicie przelana wrzątkiem. Gdy już i kapusta była miękka - dodawało się jabłka-spady, bez obierania, za to dokładnie umyte i starte na grubej jarzynówce. O tym ile jabłek - decydowała każdorazowo babcia lub mama. Ja nie mam takich spadów, więc dodaję trzy duże, aczkolwiek pozbawione skórki, jabłka. Też utarte. Teraz wystarczy kilka minut gotowania i trzeba gasić ogień. Następnie należy dodać słodką śmietanę. Ja dodaję osiemnastoprocentową. Babcia dodawała prawdziwą słodką śmietanę od prawdziwych, własnych krów. Wreszcie jest pora na cały pęczek koperku - duuużo, bez żałowania! Nakładam sobie na talerz jeden ziemniak i kopiasto kapusty. Pozwalam, aby trochę podstygła. Jem. Po kilku minutach pękam z przejedzenia! A mam na dziś jeszcze jeden ziemniak. I kapustę. Będę ją jadła dziś i jutro, i aż do skończenia. Tej potrawy nie mrożę. Koperek siekam zawsze razem z łodyżkami, bo w nich jest podobno najwięcej witamin. Doprawiam. Zazwyczaj solą i cukrem oraz niewielką ilością mielonego pieprzu. Mężczyźni nie chcą tej kapusty jeść. Dla nich - zamiast śmietany - dodaje się upróżone dowolne mięso, boczek lub kiełbasę - z cebulką. A doprawiając nie zapomina się o łyżce (lub dwóch) octu. Można zamiast octu dodać przecier pomidorowy. Dużo. I po kłopocie.
Moja kapusta jest niewiarygodnie smaczna.

Znikam w sypialni.

Klik - i będziesz mieć następny rozdział przed oczami...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz