czwartek, 29 września 2011

Chaos - czyli miłość na Facebooku - część pierwsza.

O wybaczenie proszę - mam nadzieję niedługo odpowiedzieć na komentarze - :)

 {To taka dziwna, poszarpana, chaotyczna opowieść o dwojgu, którzy powinni spotkać się ze dwadzieścia lat wcześniej. Ale ktoś namieszał... Nie wiem jeszcze, czy uda mi się napisać do końca, może być klapa zanim osiągnę metę... Jednakże pokazuję, co już napisałam, bo dwa razy o mały włos nie straciłam całego tekstu, zbierałam po kawałku tu i tam. Inna sprawa, że tekst od początku jest "pokawałkowany", w zamyśle chaotyczny.
   Nie sądzę, bym po raz drugi zechciała pisać w ten sposób... }
 (7557)




Chaos - czyli miłość na Facebooku

 1.Gdyby tak chcieć chronologicznie, to najpierw był ślub z Aliną. Urodziła się im Martusia. A po jakimś czasie cały związek posypał się w gruzy i doszło do rozwodu. Po długiej przerwie spotkał swoją Sarę-Rebekę. Spotkań - tych przypadkowych - było kilka i kilka razy wydawało się, że już nigdy następnego nie będzie. Wreszcie miał pewność, że tylko ta i żadna inna - ale ona zniknęła na dobre, nie bacząc na to, że jemu wali się świat. O to, czy jej się ten świat też wali - nikt nie zapytał, a sama nikomu nie powiedziała. W bezradności, jaka przychodzi, gdy nic już nie można zrobić - łkała bezgłośnie przed komputerem. Nawet się nie modliła, bo przecież trwała w związku uświęconym sakramentem, a tamten był jak mrzonka, jak letni deszcz delikatny, szemrzący łagodnie, niosący ułudę chłodu, gdy po chwili znów słońce wybucha.
Cóż on? Mógł tylko patrzeć. Wszędzie by ją rozpoznał, wszędzie! Ale nic nie mógł zrobić. Jak to jest, że życie ni stąd ni zowąd tak nagle wiatr potarga, jak w mrowisku gałęzią zamiesza, zakręci jak młynek elektryczny ziarnka kawy, zostaje tylko pył. Może - jeśli chodzi o kawę - pył miło pachnący, jednak tylko pył...
Zapamiętał trójkątną, drobną, jasną twarz. To znaczy nie, nie tak! Cera była śniada, opalona, ale jakaś jasność słońca szła z jej twarzy. Wiedział, że to złudzenie. Ot, promień padł pod specjalnym kątem. Było w niej coś, jak w mordce kota, a może bardziej rysia... I jednocześnie coś ptasiego, tak pozytywnie, tak... kształtnie... tak strojnie... Coś mu umknęło... Niepotrzebnie czepiał się szczegółów, ogólne wrażenie ważne. Włosy miała gładko zaczesane, sięgały ramion. Ani jasne, ani ciemne. Takie średnie. Od razu zobaczył je rozsypane na poduszce obok swojego ramienia. O matko! Co też ma za skojarzenia! Bo też zauważył taki ruch bioder...że aż by dotknął, sprawdził... Piersi unosiły się w oddechu, drżały lekko. Widział to wszystko, zapamiętywał, zapisywał w głowie jak na filmie, by później bezsenną nocą odtworzyć kolejne obrazy: rozchylenie bluzki, gdy uniosła rękę odgarniając włosy. Taki nieświadomy gest... Złowił na palcu błysk złota. Pierścionek i obrączka. Powtórzył w myślach - i obrączka... A od kobiet zamężnych broń mnie Panie Boże! Nie poszedł, nie pojechał za nią. Nie wolno. Miał zasady. I to było już drugie spotkanie.


2.Jego żona nie miała, więc się rozstali. Tych zasad. Ale na końcu teściowa (czy teściowa też może być "była"???) wypowiedziała słowa, które długo trawił, obracał na wszystkie strony, mełł jak we młynie ziarno.
- Wiem, jak wychowałam córkę. I nikt, nawet ty, może właśnie w szczególności ty... Nikt mi nie powie, że ona cię zdradziła, bo taki miód miała z tobą. Gdybyś dał jej to, co kobieta, żona, powinna otrzymać od męża - nie doszłoby do zdrady. Zastanów się, czy nie musisz się leczyć!
Ależ go te słowa zapiekły! Aż zapomniał języka w gębie! Nie odpyskował, bo córka podeszła, a przy córce nie mógł i nie chciał. Może i dobrze się stało. Jakoś musiał ułożyć wzajemne relacje z teściową, bo Martusia miała zamieszkać u niej. Była żona z nowym partnerem (fagasem), on sam z butelką, a teściowa z córką. Jego córką. Złe, wulgarne słowa same wyskakiwały z języka. Szamotał się w nim prawie alkoholik z uładzonym, kulturalnym mężczyzną.
Pierwsze miesiące były okropne! Parszywe! Tak je zapamiętał. Tak myślał o tamtym czasie, pełnym buntu, złości, wściekłości. Ociekał nienawiścią. Nie wyrzucał tego z siebie do obcych, nawet do brata, któremu ufał najbardziej na świecie, nie chodził na pijackie skargi, walił pięścią w futrynę albo w poręcz fotela, bryzgał jadowitym, plugawym słowem - ale sam, w samotności. Zaciął się w sobie. Zawziął się. Przecież nie był alkoholikiem, pił tyle, co inni. Nie imprezował codziennie. Czasem jakaś imieninowa "gala", czasem piwko po pracy - pilnował się, co najwyżej jedno duże. W zasadzie było praca-dom, dom-praca. Nie wystawał pod budką z piwem! Ani nie czekał z drżącymi rękoma na pierwszy kieliszek. Ale dopiero po roku od rozstania z żoną odważył się brata zapytać, czy w tym najgorszym przedrozwodowym okresie już miał go za alkoholika.
- Miałem wrażenie, że właśnie przekroczyłeś cienką czerwoną linię - odpowiedział obrazowo brat. - Może tylko o 5 centymetrów, a może o całą stopę. Ważne, że nie dostawiłeś drugiej nogi. I tak dużo straciłeś. Nie tylko żonę. Rodzinę straciłeś. I wbij to sobie do głowy, że to nie przez niewierność żony. Zapamiętaj to! Może kiedyś będzie drugi związek. Nie spieprz następnego!
Przykre mu też było i to, że mieszkali na sąsiednich ulicach, Martunia z teściową, czyli z babcią, Alina z nowym partnerem, już mężem, i wreszcie on sam, Leszek Zalewski. Niemal ocierali się o siebie. Pewnie i plotki też jakieś krążyły, nie słuchał, nie szukał. Uciekał z tego kręgu. Miał tysięczne myśli. I brak woli, by coś do końca przeprowadzić. Liczył na coś? Że wróci do niego jak pies - z podkulonym ogonem? Albo, że zobaczy jakąś inną poniewierkę? Zobaczył coś zupełnie innego - najpierw jedna, potem druga ciąża! Gdy pierwszy raz zobaczył ten dumny brzuch...! Znów go zabolało. Nie do opisania! Przecież nie chciała więcej dzieci! Broniła się przed nieprzespanymi nocami, pieluszkami, kupkami, butelkami, nocniczkami, wózeczkami. A dla tego nowego - no proszę! - wszystko!
Wtedy był najbliżej sięgnięcia ponownie po butelkę... Skowyczał w czterech ścianach, rozbijał naczynia, bluzgał plugawym słowem, wył...Nie tak miało być! Nie tak! Wiedział, że już nie kocha, ale jego pycha leżała w Rowie Mariańskim. Był jak skopany w bójce w ciemnym zaułku. Na szczęście przetrzymał, nie dał się wódce, choć jak na głodzie był. Użalał się nad sobą, zwyciężyła w nim jakaś resztka dumy, żeby pokazać całemu światu, że... Nie wiedział, co "że".

3. Przez długi czas był jakby zaczajony gdzieś w głębi siebie. Już wiedział, że jest źle i przeczuwał, że tego uratować się nie da. Uciekał w marzenia. Czekał każdego dnia na taką chwilę, gdzie już będzie można odpłynąć w marzenia. Nie napinać się i nie wysilać. Ale agresja Aliny zaczęła rosnąć i spokojne bycie w domu stawało się niemożliwe. A później doszło gwałtowne trzaskanie drzwiami i wychodzenie z ustami pełnymi gniewnych słów. Tylko wtedy nie wychodziła, gdy był podpity, no bo dziecko… Chyba wtedy jeszcze taiła się przed matką. Ale po pewnym czasie zabierała córkę do matki i… zostawał sam. Z butelką. Wtedy samotność nie była taka przykra.
Po pewnym czasie koledzy z radością mu donieśli, że Alina ma kochanka. Każdy osobno – nie wszyscy na raz. I zwyczajnie się cieszyli! A on w domu nie pytał. W jakimś niewymownym lęku zwlekał, nie zadawał pytań. Bał się tego wyroku. Już wiedział, że odwołania nie ma, ale nadal próbował coś skleić, naprawić, uratować. A tu już nie było czego ratować… Alina była gniewna, wroga i obca. Odsuwała się, wznosiła nowe zapory, jakieś sztuczne bariery. Aż któregoś ranka, gdy właśnie zbierał się do pracy, powiedziała, że od dziś już tu nie będzie mieszkać, że kogoś ma i tam się wyprowadza, że Martusia na razie będzie u babci i, że złożyła pozew o rozwód.
Czy można bardziej upokorzyć mężczyznę? Takie pytanie stawiał sam sobie. Cała jego męska duma została wdeptana w ziemię przy pomocy damskiej szpilki – takiego pantofelka.
Pił. Co innego mógł zrobić? Pił. Aż do rozwodu.
A po rozwodzie dojrzewał do przeprowadzki. Powoli, może zbyt wolno. Czekał na sposobną chwilę, na znak od losu, na korzystny dla siebie splot okoliczności.

4.Córka mu rosła, piękniała, a on sam czuł, że jego miłość do Martusi staje się zbyt zaborcza. Chciał o wszystkim wiedzieć, we wszystkim uczestniczyć, znać każdą koleżankę i każdego kolegę. Nawet do kina chodził na te same filmy, by wiedzieć, co ją zajmuje.
- Jeszcze trochę i będzie z ciebie toksyczny ojciec - zauważyła kiedyś teściowa. Miała takie niezrównane wejścia co jakiś czas.
- Muszę być za siebie i za matkę - odpyskował. Niepotrzebnie. Teściowa nie wchodziła w pyskówki. Ale jak już coś powiedziała, to on przez tydzień do siebie dochodził. "Toksyczny ojciec" - żuł słowa w samotności, zraniony i obolały. Skąd w nim tyle wrażliwości? "Byczą skórę poproszę"- myślał.
Wreszcie mu się zaczęło układać z przeprowadzką. Zmieniał wszystko: miasto, pracę, dom, nawet znajomych. Długo mu się ślimaczył remont, prawie dwa lata, bo i z pieniędzy się wysupłał, ale też sam chciał wiele rzeczy zrobić, osobiście. Henryk, brat, pomagał mu prawie w każdą sobotę i niedzielę. Córka też przyjeżdżała - zazwyczaj sprzątała, ogarniała ogródek, albo oglądała, nie gnał jej do roboty, tyle, ile sama chciała i mogła. Matka przez Henia podawała jakieś domowe jedzenie w słoikach. Ze dwa razy sama przyjechała. Dom dla jednego był zdecydowanie za duży. Jednak umyślił sobie, że Martusia kiedyś tu osiądzie wraz ze swoim mężem, a potem to i dzieci się posypię, a on, Leszek, będzie z wnukami na spacerki chodził.

5.Czasem, zazwyczaj niespodziewanie i nie koniecznie w odpowiednim miejscu, wracały wspomnienia. Nie chciała się nad sobą rozczulać. Popełniła w życiu tyle błędów! Miała to, na co zasłużyła. Mądrzejsze decyzje owocowałyby lepszym, milszym życiem. Ma to, co sama wybrała... Co tu teraz rozmyślać, wspominać, snuć niewczesne żale...
Niby każdy człowiek ma jakieś kamienie milowe na swojej drodze. Ale ona miała jeszcze jakby małe gwiazdeczki, świetliki, słoneczka maciupeńkie - jej własne, prywatne. Znajdowała je niespodzianie, jak prezenciki pod choinką: oczekiwane, ale bez "obowiązkowego stawiennictwa", raz były, innym razem - nie. Bardzo mało ich było - niestety...
Na rok przed maturą, na wakacje miała wraz ze swoim chrzestnym ojcem, jego żoną i córką jechać w góry. A tu wujek Janek tak się rozchorował. Halinie bardzo zależało na tym wyjeździe. Nigdy nie była w górach. Szkolne wycieczki wiodły na północ Polski. Ale jeszcze bardziej zależało jej na wujku. Zwyczajnie był jej bardzo bliski. Mogła z nim o wszystkim porozmawiać. Dusza się sama otwierała... Przyjeżdżał do nich na wieś. Nie za często. Zawsze jednak tak ułożył pobyt, że byli sami na długim spacerze, albo sobie oddzielnie tylko we dwoje na groby poszli, albo do sklepu - byle znaleźć czas i spokój na szczerą rozmowę. Kiedyś go zapytała, czy z Madzią (córką) też tak rozmawia, uśmiechnął się do niej, puścił filuternie oko i zapewnił, że Madzia ma swojego ojca chrzestnego.
- Od tego jesteśmy - my, chrzestni ojcowie. - Śmiał się cicho, czasem tylko samymi oczami.
Wracała z Warszawy mając poczucie satysfakcji, jak z dobrze spełnionego obowiązku, z tym, że wujek Janek w żadnym razie nie był dla niej obowiązkiem. A najważniejsze, że nastąpił przełom i że wracał do sił.


6. W pociągu był tłok, choć celowo wybrała na powrót środek tygodnia. Pewnie wiele osób wpadło na taki sam pomysł. Nawet nie próbowała wciskać się głębiej do środka wagonu, stanęła przy drugim oknie, bo tam już było można torbę połową dna oprzeć o kaloryfer i stojąc blisko przytrzymywać nogami. Podłoga była bardzo brudna, ludzie ciągle się przeciskali w nadziei na odrobinę lepsze miejsce. Do Małkini znacznie się wyludniło, można już było tylko we dwoje stać przy oknie.Przy niej była jakaś kobieta w średnim wieku. Potem odeszła. Konduktor już kilka razy przeciskał się przez korytarz zamykając po drodze okna, żartował, że wiatr powybija podróżnym wszystkie zęby. Cóż z tego? Upał wlewał się do środka, śmierdziało papierosami i ludzie od nowa opuszczali brudne szyby. Na korytarzu ciągle były jakieś przetasowania, nie śledziła ich. Stała zatopiona we własnych myślach.
- Może wstawię ci torbę do przedziału? Na półkach jest sporo wolnego miejsca - zaproponował jej młody mężczyzna wyrywając z głębokiego zadumania.
Przez chwile milczała, bo droga do rzeczywistości okazała się nad podziw długa. Zgodziła się z tą torbą, a potem zaczęli rozmawiać - jak to w pociągu. Po latach pamiętała tylko ten początek, a z reszty zostało miłe wspomnienie - do czasu... Bo rozmowę zakończył niemiły zgrzyt.
Ze wszystkich przedmiotów w szkole odrzucała od siebie fizykę, jako zupełnie nieprzystającą do dziewczyn i nieprzydatną dziewczynom. Cudem na świadectwie miała trójkę. Dla niej ten przedmiot był koszmarem z najgorszego snu. Drugim takim przedmiotem była geografia. Z wielką łatwością uczyła się na pamięć długich wierszy albo i obszernych fragmentów prozy na różne akademie, a nie radziła sobie z zapamiętywaniem położenia państw, o nazwach stolic nie wspomniawszy (zresztą podobnie nie zapamiętywała nazwisk ludzi i ich twarzy). Nie znała polskich miast i rzek, a co dopiero gdzieś tam, daleko w świecie. A ten młody mężczyzna tak lekko i z taką swadą opowiadał o wycieczce do Libii. Rzucał obcymi nazwami jak z rękawa. To aż niemożliwe, by jeden człowiek tyle zapamiętał! Potem zaczął mówić o Sankt Petersburgu. Gdybyż powiedział, że chodzi o Leningrad... Ale nie - Sankt Petersburg! Barokowy Pałac Zimowy, Newski Prospekt, Ermitaż... Bursztynowa Komnata w pobliskim Carskim Siole... Zwodzone mosty, Miedziany jeździec i krążownik Aurora... Halinie się nie zgadzało - te wszystkie rzeczy były w Leningradzie! Mimo tego słuchała zaciekawiona, już cala wtopiona w opowieść nieznajomego.
A chłopak umiał także słuchać. Pamiętała jego otwartą dłoń na tle okna, gdzie nieznacznym ruchem palców jakby chciał pomóc uwolnić się jej słowom. Słuchał całym sobą. Uważnie patrzył w oczy, czuła, że ważne jest to, co ona mówi, jak myśli - on to naprawdę chciał wiedzieć! Jeszcze żaden chłopak jej tak uważnie nie słuchał!
No tak - ale zdradziła się, z tym Petersburgiem i czar prysł. Chłopak zwyczajnie wycofał się z całej rozmowy i znikł. I cóż z tego, że w domu zaczęła spać z atlasem pod poduszką... Został niemiły zgrzyt..

7.Lubił ten czas, gdy to Martusię zabierał na spacery. O, wędrował z nią prawie zawsze gdzieś bardzo daleko. Znaczy się już potem, gdy Alicja przestała z nimi chodzić. Bo początkowo to chodzili we troje. Lubił szczególnie ten okres, gdy już z Martusią można się było porozumieć. Zawsze zadawała tyle pytań! Szybko nie chciała wózka, ale maleńkie nóżki tak łatwo się męczyły - brał ją wtedy na barana. Jak szybko minął ten czas! Za szybko! A z żoną to się pogubił... Oboje się pogubili... Jak to się stało, że zostali małżeństwem? Oboje przegrali... W ciągu pierwszego roku małżeństwa prawie nie spełnił jej oczekiwań. Kompletna łóżkowa klapa... Był taki upokorzony... Nie byli ze sobą przed ślubem. Ale przecież wcześniej miewał kobiety i wszystko było dobrze. Gdyby go ktoś dziś zapytał - koniecznie dograjcie się przed ślubem - tak by odpowiedział. Wreszcie uznał, że żona należy do tych oziębłych i przestał się biczować. To dlaczego była taka namiętna? Kiedyś nawet prosiła, by do seksuologa, ale pochopnie odmówił, a ona nie naciskała. Żałował później... Musiała coś matce wspomnieć, skoro po rozwodzie teściowa rzuciła mu w twarz takie słowa...


8. Swoja cudną nieznajomą zobaczył pierwszy raz na przystanku tramwajowym. Stała na uboczu i wyglądała na bardzo smutną. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, jej były wielkie, bezradne i zrozpaczone. A może mu się tylko tak zdawało? Może już chciałby być dla jakiejkolwiek kobiety ostoją, być tym, który podtrzyma na nierównej drodze, poda ramię zimą, gdy chodnik oblodzony, a może nawet przyniesie do łóżka poranną kawę? Niechby już w łazience obok jego szczoteczki do zębów była jeszcze jedna... Tęsknił za kobietą. Za prawdziwą kobietą. Taką ciepłą, przyjazną, lojalną, wierną. Którą mógłby nosić na rękach... Czemu nigdy nie nosił Aliny? Kiedyś był na to czas...
Może i zapomniał by o zrozpaczonych oczach, gdyby nie ponowne spotkanie i to w krótkim czasie. Na dworcu to było. Właśnie odprowadził córkę do pociągu. A tu nieznajoma. Nazywał ją odtąd w myślach Sarą. Nie wiedział, dlaczego. I wreszcie trzecie spotkanie, po którym stał otumaniony i z zawrotem głowy - ten blask, te włosy na poduszce... Później przez jakiś czas jej szukał. Dopasowywał dni i godziny, przychodził na dworzec. Nic z tego. Lato się zaczęło, przestał przychodzić, sezon urlopów. Tłumaczył sam sobie, że jest tyle pięknych kobiet obok, a tamta miała obrączkę. Już zrezygnował - na dobre.
Odprowadzał znów Martusię do pociągu. Zatrzymał się na chwilę wysoko na kładce, by jeszcze raz popatrzeć w ślad za niknącym pociągiem. Wziął głęboki oddech - do domu, do codzienności. Lecz zobaczył Sarę. Szła pod słońce, więc mógł patrzeć w zasadzie bezkarnie. On był na górze, ona dopiero zaczynała wchodzić na schody. Nie widział blasku na jej twarzy, a zmęczenie. Zdawało się, że ledwie idzie. Na ramieniu miała pasek od dużej torebki, żadnych bagaży. Jak to się działo, że wśród tylu twarzy tę jedną wyłowił natychmiast, a oczy biegły do niej jak po sznurku? Czyżby gdzieś tam głęboko w sobie ciągle na nią czekał? Myślał o niej? A teraz stał jak wrośnięty w ziemię - znów nie poszedł za nią, znów nic nie zrobił. Prawda - miała obrączkę...

9. Halina od czasu do czasu miała dość spółki z Jurkiem Burzanem. Miała wrażenie, że bywa wykorzystywana. Choćby teraz z tym zimowym szkoleniem. Zima była Jurka. Ona jeździła latem. Zazwyczaj nie stanowiło to problemu, lecz którejś zimy Jurek bez konkretnego powodu nie chciał jechać na opłacone już szkolenie. Domyśliła się, że chodziło mu o to, iż to szkolenie było wyjątkowo długie. Co dwa tygodnie w niedzielę niemal przez całą zimę. Za to zagadnienia były tak ważne, że od razu wykluczyła wysłanie w zastępstwie pracownicy. Zatem - sama! Wykłady trwały trzy razy po dwie godziny rozdzielone półgodzinnymi przerwami. Po takim "tasiemcu" czuła się bardzo zmęczona, tym bardziej, że nieprzywykła do długich sesji. Taka umordowana, jak kiedyś po całodniowej harówce na działce rodziców.
Którejś niedzieli mignął jej na schodach dworca bardzo przystojny mężczyzna. Świetny facet! Było w nim coś znajomego, coś bliskiego, że aż później w pociągu szukała go w myślach wśród swoich znajomych. Za jakiś czas znów go zobaczyła. Spadło dużo śniegu i był lekki mrozik. Stała na dole schodów szukając rękawiczek w torebce, bo dotknięcie metalu poręczy gołą ręką wydało się jej niemożliwe. Wreszcie je założyła, podciągnęła szalik wyżej na nos i spojrzała w górę. BYŁ. Wiatr nieprzyjemny hulał swobodnie, mrozik kąsał odsłonięte miejsca, a ON w rozpiętym jasnym kożuszku na szczycie schodów. I ten prawie biały golf w grube warkocze, pewnie kochanymi rękoma zrobiony, spodnie też jasne, w kolorze kożuszka, ani śladu bagażu. Ogarniała to wzrokiem sama nie kontrolując swego zachowania. Miała ponadto wrażenie, że on kogoś szuka, że przeszukuje z wysoka cały peron.
Widywała go wielekroć od tej pory, jednak nie każdej niedzieli. Ale gdy go nie było - czuła się wielce zawiedziona. Stawała przy którejś ławce już stosunkowo blisko schodów i starannie osłoniwszy głowę czapką, a nos schowawszy w szal - stała i czekała, aż przejdzie koło niej. Raz prawie się o nią otarł, jednak nie poczuła jego zapachu - żałowała... Zmieniała czapki, kurtki i szale. Aż mąż zapytał, dla kogo tak się stroi. A ona tylko chciała pozostać nierozpoznana.
Rozmyślała też nad tym, dlaczego ten mężczyzna tak ją zaintrygował. Był bez wątpienia bardzo przystojny, ale przystojniaków było na pęczki, a na żadnego nawet nie spojrzała! Wracała ta pierwsza myśl, że jest w nim coś znajomego i bliskiego, coś, co każe patrzeć na zgrabną postać z powstrzymywanym oddechem, że oczy biegną za nim same, bez udziału jej woli... Był w nim chłopięcy wdzięk i jakieś takie... rozbrykanie - widziała, jak przeskakiwał zgrabnie pryzmę śniegu lub ustępował z drogi innym podróżnym. Co może zrobić, by zawrzeć z nim znajomość??? Nic...
I cóż to za myślenie zresztą? Zganiła sama siebie. W domu czekał mąż i synowie. "Koniec balu, panno Lalu". Zaraz i tak szkolenie się skończy i już nie będzie go widywać... Ale on w tym czasie stał się taki ważny! Myślała, że nie chce być rozpoznana, tymczasem w rzeczywistości tylko o tym marzyła! Tylko tego chciała! Pragnęła!
Następna niedziela, podczas której go nie spotkała. Czekała najdłużej jak mogła. Zostałaby nawet na następny pociąg, ale to beznadziejne... Ogarnęła ją tak wielka rozpacz, że nie zdołała powstrzymać łez... Nieco później dotarło do niej, że rozpaczliwie, po wariacku, bez nadziei na cokolwiek, kocha tego mężczyznę. Kocha faceta, z którym nigdy w życiu nie zamieniła nawet słowa, a tylko przypadkiem parę razy dotknęli się wzrokiem... On nawet nie wiedział o jej istnieniu! Czy może być większe wariactwo???

============================

I jeszcze bezpośrenie wejście do drugiej części  "Chaosu..." 
http://czas-i-ja.blogspot.com/2011/10/chaos-czyli-miosc-na-facebooku-czesc.html#more 

12 komentarzy:

  1. Podoba mi się takie pisanie.Czekam na dalszy ciąg.
    Miłego, ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Anabell
    Ty chyba tak na podtrzymanie ducha...
    Serdeczności!

    OdpowiedzUsuń
  3. Glinka121

    Czyżbyś się zmówiła z Anabell?
    Piszę ten "Chaos" jakby trochę wbrew sobie, psioczę i dalej piszę...
    W każdym razie już na Facebooku się spotkali - na koniec drugiego odcinka, a ja piszę już trzeci, ale drugiego nie mogę "uwolnić", bo tu i tam czasem drobna korekta...
    Dzięki.
    Uśmiechy ślę:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Przeceniasz mnie, nie umiem podtrzymywać na duchu. A Ty koniecznie wejdż na: www.rw2010.pl i dokładnie wszystko poczytaj. I wez udział w ich konkursie. Nie wiem dlaczego, ale dostałam od nich mail zachęcający do udziału w konkursie.Nie wezmę, bo to niezgodne z moim przekonaniem to raz, po drugie nie piszę nic takiego, co nadawałoby się .
    Miłego, ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Anabell
    Do mnie też dotarł taki mail. Ale za słabo poruszam się po Internecie. W regulaminie piszą o wystawieniu utworu do sprzedaży. Nie umiem się tym zająć. Wprawdzie "Nineczka" jest już gotowa do wypłynięcia na szerokie wody, ale...nie umiem... A starszy syn jest tak mało w domu, że nawet mowy nie ma, bym go czymś obarczyła.
    W "Chaosie " najtrudniejszy rozdział przede mną -a jak go skopie - można będzie wykasować całość łącznie z Waszymi komentarzami - więc jestem skupiona maksymalnie. Tymczasem gdzieś coś kliknęłam - nie wiem co, i Word robi mi dowcipy... niekoniecznie miłe:((( Jakimś cudem udało mi się poprawić jedno - namieszałam w drugim... Już się zastrzelić, czy jeszcze chwilę poczekać ???????????????

    OdpowiedzUsuń
  6. Troszkę mi się zejdzie aby spokojnie poczytać do końca.Chwilowo brakuje mi trochę czasu.Ale również uważam że jest dobrze i nie strzelaj, no chyba że palcami po klawiaturze.
    Na razie pozdrawiam i spokoju życzę:)

    OdpowiedzUsuń
  7. Jutuś!
    Jeszcze trochę i sama polubię to opowiadanko.
    Chyba za bardzo serio traktuję to co piszę i zawsze mi szkoda, że ten komputer nie tylko dla mnie... Ale synek jutro jedzie na wycieczkę - będę miała komputer dla siebie - to znaczy w sobotę.
    Niestety, trzeci rozdział musi być pisany bardzo powoli. Chusteczki w pogotowiu, tragedie, rozpacz i łzy. A później już tylko czwarty - kończący, z górki.
    Hej, a jakie ma być zakończenie? Z happy endem?

    OdpowiedzUsuń
  8. I znowu przeczytałam do końca....nie zawsze tak mam! Ale o tym już wiesz. Pisz Elżbieto,pisz!!!

    OdpowiedzUsuń
  9. Anonimowy Gościu mój!
    Piszę! Każdego dnia dorzucam nowe zdania. Czasem pięć punktów leci jeden za drugim, a czasem męczę się z jednym, dodaję do niego zdania jak pipetką kropelki lekarstwa. A po kilku dniach czytam i wyrzucam w wirtualny niebyt...
    Drugi rozdział jest gotowy, trzeci prawie gotowy, ale się właśnie coś zacięło - za dużo ludzi się po mieszkaniu kręci, nie ma koncentracji... Może jutro?
    Słoneczka pięć garści posyłam!

    OdpowiedzUsuń
  10. hej, a ja nawet nie wiedziałam, że tu coś tak fantastycznego się tworzy :-D Wspieram z całego serca i czekam z niecierpliwością na dalszy ciąg... pozdrawiam serdecznie. Marta ;-)

    OdpowiedzUsuń
  11. http://czas-i-ja.blogspot.com/2011/10/chaos-czyli-miosc-na-facebooku.html


    Marto - pod powyższym adresem jest całość - poprawiona - ok. 100 stron maszynopisu...
    Czasem uda się coś napisać...

    OdpowiedzUsuń