STEFCIA Z WIERZBINY - tom III - cz.21. - © Elżbieta Żukrowska
Cz. 21.
Stefcia z Markiem mieli odjechać
do Krakowa zaraz po późnym śniadaniu, ale proboszcz, zbierając
pieniądze na tacę, pochylił się do Edwarda i zapytał, czy może
się wprosić na obiad. Żak przytaknął i zapytał, o której
godzinie by księdzu odpowiadało. Usłyszał, że zaraz po sumie.
Babcia, gdyby mogła, zazgrzytałaby zębami. W tej sytuacji Stefcia
była babci potrzebna w kuchni, tym bardziej, że Franka miała
wolne. Ale podeszła do Żaków po mszy świętej na chwilę rozmowy,
usłyszawszy, że proboszcz się wprosił, oznajmiła, że za godzinę
przyjdzie i pomoże. Trzeba było uszykować coś świeżego, a nie
zadowalać się resztkami z dwóch minionych dni.
- Czego on
może chcieć? - zastanawiał się Edward. O ile z wcześniejszymi
proboszczami utrzymywał dobre kontakty towarzyskie, o tyle z tym nie
było żadnej zażyłości.
Okazało się, że proboszcz
odwiedza co znamienitszych obywateli miasteczka, wpraszając się na
niedzielny obiad po to, by się lepiej zaznajomić. Przynajmniej tak
powiedział po powitaniu. Wkrótce z rozmowy wynikło, że jest
zainteresowany dostawą kwiatów do kościoła. Na to Piotrek
odpowiedział doskonale naśladując głos Beli i jego styl:
- Nie załatwiam żadnych interesów w niedzielę, proszę księdza
dobrodzieja. O takich sprawach, szczególnie finansowych, możemy
rozmawiać w dzień powszedni, proszę księdza dobrodzieja. Niech
dobrodziej przyśle do mnie upoważnioną osobę, to sprawę
załatwimy. Dostarczam kwiaty kilku parafiom, więc wiem, jak się to
robi, nie będzie żadnych trudności. Lepiej by było, by ta osoba
umówiła się ze mną telefonicznie, bo bywam także w Karolince,
więc lepiej spotkanie wcześniej umówić. A rachunek wystawiam raz
w miesiącu, chyba że ksiądz dobrodziej życzy sobie inaczej.
Proboszcz patrzył na Piotra z niedowierzaniem.
- To biedna
parafia, nie możemy płacić obficie!
- Sądząc po aucie
księdza dobrodzieja wcale nie jest taka biedna – odparował Piotr.
- Ale dziś o pieniądzach nie chcę i nie będę rozmawiać.
Od tego momentu rozmowa stała się wymuszona, trudna. Marek i
Stefcia zjedli w milczeniu, a później pomogli pozbierać ze stołu
naczynia. Franka podała kawę i cisto. Proboszcz już nie zabawił
długo. Po jego wyjściu Edward powiedział, że riposta Piotra była
wspaniała. Jednakże młodzi pamiętali, że niedługo będą dawać
na zapowiedzi i kto wie, jak się wtedy proboszczulo im
„oddziękuje”... Przy okazji dowiedzieli się, jakie dokumenty
są potrzebne – odpowiednie zaświadczenia z ich krakowskich
parafii. Teraz jednak jak najszybciej odjechali do Krakowa. Droga
była ciężka, bo rozpadał się gęsty, bardzo ulewny deszcz.
Wycieraczki ledwie nadążały. Jednak ruch na drodze na razie był
niewielki, auta zagęściły się dopiero pod Krakowem. Młodzi już
wcześniej ustalili, że najpierw jadą do Stefci, potem sam Marek
odwiedzi Kamila, wreszcie pojadą do domu Marka.
- Nie wiem,
czy pojedziemy do ciebie. Pada tak strasznie, że lepiej siedzieć w
domu. Ale i tak będę czekać na wiadomości o Kamilu, więc
przybywaj jak najszybciej.
I rzeczywiście w tym dniu do
Marka nie pojechali. Gdyby nie to, że musiał wykonać kilka
telefonów – Marek zostałby u Stefci na noc. Ale gdy się musi...
Następnego dnia do Stefci do banku dotarł ojciec Grześka –
pan Wiśniewski. Przyniósł jej grubą i dużą szarą kopertę.
- Grześ powiedział, że to może być pomocne przy jakimś
egzaminie – oznajmił Stefci.
Poczęstowała starszego
pana herbatą i zaczęła wypytywać o Grzesia. Zajrzał do nich
dyrektor. Wcześniej nie znał ojca Grzegorza. Zażyczył sobie od
Stefci herbatę i przegadali we trójkę dobre dwie godziny. Bardzo
mile spędzony czas... w pracy.
Po ich wyjściu Stefcia
przejrzała zawartość koperty i prawie natychmiast zadzwoniła do
Ryszarda oraz Ilony i Moniki. Zaprosiła ich do siebie na popołudnie,
a sama pogrążyła się w materiałach z koperty. Egzamin miał być
w połowie listopada. Do Stefci dotarł także Marek i razem toczyli
rozmowy o bankowych sprawach.
- Siódmy punkt jest już
nieaktualny – stwierdził w pewnym momencie Marek.
Omawiali
punkt po punkcie, pili herbatę i przegryzali ciasteczkami
przyniesionymi przez kobiety. Ryszard patrzył na ciasteczka łakomym
wzrokiem, w końcu zjadł dwa, lecz na tym poprzestał. Dalej chudł,
chociaż już nie tak gwałtownie. Powiedział, że od grudnia
rozpocznie „kurczakową dietę”, już to uzgodnił z żoną, a
ona cieszy się, że są postępy.
Na drugi dzień rano
zadzwoniła babcia z pytaniem, jak się czuje Kamil. I z poleceniem -
„przywieźcie go do nas na długi pobyt”. Jednak Marek jakoś nie
potrafił Kamila przekonać. Babcia Stefania zagroziła, że sama po
Kamila przyjedzie. I dopiero wtedy Kamil ustąpił. To już był
początek grudnia – zimno, ciemno, ponuro. Często padał deszcz
lub deszcz ze śniegiem. Kamila osłuchał lekarz z Wierzbiny, „źle
nie jest, a dobrze – wcale” - orzekł. Namawiał Kamila na kilka
dni w szpitalu, aby porobić dokładne badania i pod takimi mocnymi
naciskami Kamil uległ. Cztery dni na badania wystarczyły, a potem
babcia zaczęła go rozpieszczać tak, że aż Piotr był zazdrosny.
Do świąt zdążył przyjąć trzy serię różnych zastrzyków,
wstawić zęby (a to było w jego przekonaniu najważniejsze), poddać
się rękom rehabilitanta i każdego dnia chodzić na spacery,
zaczynając od piętnastu minut na dworze.
A Franka była
Kamilem zauroczona!
Nikt nie miał odwagi powiedzieć jej, że
mężczyzna ma inną orientację.
Sam Kamil dostrzegał to
zainteresowanie Franki, ale ani jej nie zachęcał, ani jej nie
odrzucał.
Na krótko przed świętami zakończyła się
wreszcie kontrola w spółdzielni Edwarda. Znalezione
nieprawidłowości były nieznaczne, na tyle miałkie, że obeszło
się bez nagan i pokrzykiwań. Żakowie odżyli. Jednakże sam Edward
w głębi duszy czekał, co będzie następne. Jakoś nie wierzył,
że na tym sprawa gnębienia go się zakończy.
Stefcię
listem poleconym zawiadomiono, że zdała egzamin z wynikiem
dziewięćdziesięciu ośmiu punktów na sto możliwych. Ryszard i
Ilona mieli o dwa punkty mniej. Słabiej wypadła Monika, ale to
chyba głównie dlatego, że w dniu egzaminu była chora, z wysoką
temperaturą.
- Jednak nie licz na awans – Marek pokręcił
ze smutkiem głową.
- Prawdę mówiąc nie liczyłam.
Jednak powiedz mi, dlaczego tak sądzisz?
- Bo nie należysz
do żadnej partii.
- No i trudno. Dla kariery się nie
zapiszę.
- Zostaniesz moją asystentką.
- A
dlaczego nie wspólniczką? Na asystentkę się nie zgadzam.
- Wspólniczką zostaniesz za trzy lata.
- Gruszki na
wierzbie! Myślisz, że bez ciebie nie rozkręcę własnego biznesu?
- Wiem, że będziesz umiała to zrobić. Ale poczekaj. Najpierw
zajmiemy się robieniem i odchowywaniem dzieci.
Obydwoje
zanosili się śmiechem.
Od początku narzeczeństwa, nawet w
Wierzbinie, spali w pokoju Stefci. Ona uważała, że nie powinni,
ale Marek bez jej aprobaty i wiedzy poszedł do Edwarda. Odbyli
bardzo krótką, męską rozmowę.
- Panie Edwardzie. Bardzo
długo czekałem na Stefcię. Całą wieczność. I chcę panu
zakomunikować, że od dziś jesteśmy nie rozłączni. A to oznacza,
że będziemy razem spali. Proszę się na ten fakt nie oburzać i
nie buntować, nie robić ani córce, ani mnie przykrości.
- Jesteście dorośli. Bardzo dorośli. Nie będę się do was
wtrącał. Róbcie, jak chcecie. Ale bądźcie w tym wszystkim
rozsądni. Nie chcę, aby na waszym ślubie Stefcia obnosiła się z
zaawansowaną ciążą. Tak. Jeszcze raz proszę was o rozsądek.
- Dziękuję.
I tyle było rozmowy.
Spanie razem
nie oznaczało współżycia seksualnego, bo tu Stefcia okazała się
nieugięta. Nie – i już! Wprawdzie Marek przeniósł swoje rzeczy
do jej pokoju w Wierzbinie, na co Stefcia uniosła wysoko brwi, a
później spokojnie czekała na jego wyjaśnienia.
- Mam
nadzieję, że aprobujesz to, iż teraz jesteśmy nierozdzielni –
powiedział siadając obok niej i całując w policzek oraz w rękę.
- To nie będzie dla ciebie łatwe – odpowiedziała z
uśmiechem.
- Co masz na myśli?
- Zapomnij o seksie.
Nie będę z tobą spać przed ślubem.
- Nie żartuj.
- Nie żartuję.
- Ale dlaczego? - dociekał
niespokojnie.
- Nie i już! Takie mam zasady.
Marek
zalał ją potokiem słów, które miały przekonać do zmiany
decyzji, ale była nieugięta.
- A gdybyśmy byli chociaż po
ślubie cywilnym? - zapytał z nadzieją.
- Wtedy bym się
zastanowiła. A teraz myślę, że bycie w jednym łóżku ze mną
może być dla ciebie zbyt trudne.
- Zobaczymy...
-
Pamiętaj, że to ty nie możesz dopuścić do tego... ostatecznego,
nawet gdybym ja chciała. To ty jesteś mężczyzną. Nie zawiedź
mnie.
- Czy ty musisz stawiać takie bariery przede mną? -
jęknął zawiedziony.
- Marku, ja jeszcze nigdy nie byłam w
taki sposób z mężczyzną... Pamiętaj o tym.
Wpatrzył się
w oczy Stefci, bo jakby nie do końca rozumiał, co powiedziała. A
później przytulił i zanurzył twarz w jej włosach. To co
usłyszał, wydało mu się niewiarygodne. Ale niespodzianka!
Kamil po przyjeździe do Wierzbiny ledwie się trzymał na nogach.
Podróż go bardzo zmęczyła, chociaż Marek starał się jechać
tak, by było jak najmniej wstrząsów, gwałtownych hamowań i zero
przeciążeń na łukach drogi.
Przywitał się ze
wszystkimi, długo pozostał w uścisku babci Stefci, wypił herbatę
zrobioną przez Frankę, zjadł kawałek ciasta i zaraz się położył
w pokoju na dole, który na czas pobytu stał się jego pokojem.
Pierwsze dni były dla niego bardzo trudne, ale jakoś to przebrnął,
leki i masaże robiły swoje, zaczął na krótko wychodzić z domu.
Aura była nieciekawa, na szczęście nie było oblodzenia. Lubił
stawać na szczycie schodów i, oparty o barierkę, przyglądać się
kręcącym się ludziom, podjeżdżającym po towar samochodom.
Odkłaniał się na „dzień dobry”, zawsze odpowiadał, gdy ktoś
do niego zagadał. Tu coś się działo. Nareszcie nie był zamknięty
w swoich pokojach. Jego myśli zmieniły kierunek. Poczuł się
pewniej, gdy wreszcie uzupełniono mu uzębienie i choć początkowo
trudno mu było gryźć – mógł się uśmiechać i bardziej
rezolutnie odpowiadać na zaczepki kręcących się po podwórku
mężczyzn. Owszem, zauważył też częste spojrzenia Franki, ale
nie wiedział, jak ma na nie odpowiadać. Najchętniej od razu
objaśnił by ją, że jest gejem, ale w domu Żaków nie wchodziło
to w rachubę. Zresztą lubił dziewczynę i było mu miło, że tak
chętnie go obsługuje, utrzymuje pokój w czystości, często pyta,
czy mu czegoś nie potrzeba. Mimo wszystko czuł się samotny i
opuszczony. Ale miał nadzieję, że już w styczniu wróci do pracy.
Marek przywiózł mu „fryzjerski kuferek”, a Kamil wierzył, że
da rady zadbać o włosy wszystkich pań w tym domu. Jednak nadal
ręce miał słabe, nie dał rady trzymać je wysoko w górze.
Dużo rozmawiał z babcią. Oboje starali się, by te rozmowy nie
miały dodatkowych świadków. Kamil opowiedział swoje losy od
chwili, gdy matka wygoniła go z domu. Zobaczyła, jak się całuje z
chłopakiem i już nie było zmiłuj się. Tułał się od kolegi do
kolegi, ale to było bardzo uciążliwe. Nie miał pieniędzy, nie
zarabiał przecież. Koledzy dokarmiali go w szkole. Taki Henio
Łuczak każdego dnia przynosił mu kilka kanapek. Wystarczało nawet
na kolację. Mimo wszystko to było nie do wytrzymania. Zdarły mu
się buty, nie miał kurtki na zimę... A jednak jakoś zimę
przebiedował, aż mu – też koledzy – załatwili spanie w
altance na działce jakiegoś starego małżeństwa. Pomagał
staruszkom. Jeśli tylko miał czas pielił im zagonki z marchewką i
innymi warzywami. Częstowali go ogórkami i pomidorami. Ale szła
zima, a altanka nie była ogrzewana. W końcu września już nawet
mycie było problematyczne, takie w zimnej wodzie, którą słoikiem
wylewał sobie na głowę.
Któregoś cieplejszego dnia w
pobliżu, przy głównej dróżce, siedząc wprost na trawie,
odpoczywał jakiś starszy pan. Zagadał do Kamila, Kamil pomógł mu
się podnieść i zaprowadził do „swojej” altanki, by dać mu
kubek wody. Starszy pan był bardzo zmęczony, ledwie powłóczył
nogami, a miał ze sobą ciężką torbę pełną warzyw. Kamil go
odprowadził, zaniósł torbę. Później odwiedzał od czasu do
czasu przynosząc warzywa i owoce, jeśli przypadkiem ktoś go
obdarował. Mężczyzna, Janusz Klimontowicz, zaproponował mu
wspólne zamieszkanie. Jego chatka była mizerna, ale miała bieżącą
zimną wodę, natomiast ubikacja była na dworze, taka budka z desek.
Kamil przystał, bo to był ratunek przed zimą. Koledzy wprawdzie
„zorganizowali” mu zimowe przechodzone buty, nawet sweter i
ciepłą kurtkę, ale nie mogli zorganizować ciepłego łóżka.
Domek miał tylko jeden pokój i kuchnię. Był jeszcze stryszek i
niewielka piwnica. Pan Janusz nie miał lodówki, ale pralkę miał.
To był całkiem szczęśliwy rok, tym bardziej, że Kamil zapytał
swoich staruszków od działki, czy mogą mu odsprzedać stary rower,
który stał w kącie altanki, zakurzony i mocno pordzewiały, a
nawet bez powietrza w dętkach. Usłyszał, że może go wziąć bez
żadnej zapłaty, bo to ruina i tylko zagraca kąt. Pan Janusz bardzo
się ucieszył z roweru. Pewnie ze dwa tygodnie doprowadzał go do
porządku, na końcu nawet odmalował.
- Pani pewnie wie, co
to jest prycza... - opowiadał Kamil babci Stefci. - Pan Janusz zbił
mi taką z desek, z jakichś starych szmat uszył w ręku siennik,
wypełnił go jakąś trawą czy sianem, nie wiem dokładnie, i to
było moje posłanie. Moi niezawodni przyjaciele i tu postarali się
pomóc. Przed Bożym Narodzeniem przydźwigali w kilku jakąś starą
wersalkę, wysiedzianą i z dziurami, ale lepszą od tej mojej
pryczy. Ktoś przyniósł starą poduszkę, ktoś inny nawet
kołdrę... Tych podarunków było bardzo dużo. Była taka Krysia
czarnulka, ona przynosiła nam czerstwy chleb. Pan Janusz, a później
już i ja, odgrzewaliśmy ten chleb na patelni i było prima
jedzenie. Mówię pan Janusz, ale zacząłem go nazywać wujkiem
Januszem. Rodzony wujek nie był by dla mnie taki dobry, jak on był.
Ta jego troska o mnie była nadzwyczajna. Lubił gdy do mnie
przychodzili koledzy, ale nie pozwalał na palenie papierosów w
domu, a jeśli przynosili piwo – to tylko po jednym na głowę.
Żeby nikt nie mówił, że ma u siebie melinę i chłopaków
rozpija. Bardzo był na tym punkcie uczulony. Właściwie moje
najlepsze lata to są przy boku wujka, choć wcale nie miałem
pieniędzy. Już wtedy strzygłem chłopaków, ale nie miałem
dobrego sprzętu, nie tylko lusterka, nożyczek, grzebieni. Koledzy
to wszystko gdzieś zdobyli, a ja na wszelki wypadek nie pytałem,
skąd mają takie fantastyczne nożyczki. Prawdopodobnie były
kradzione, bo to był bardzo drogi sprzęt.
- A rodzice
nigdy się o ciebie nie dowiadywali? Przecież znali twoich kolegów,
nie pytali ich o ciebie?
- Nie. Przynajmniej nikt mi o tym
nic nie powiedział. Bywało, że spotykałem ich na ulicy, nie za
często, ale jednak... Uciekałem. Jeśli tylko zobaczyłem
wcześniej, to robiłem w tył zwrot, albo uciekałem do jakiegoś
sklepu lub bramy. Za dużo było we mnie goryczy. Nie mogłem z nimi
rozmawiać. Natomiast mój chrzestny ojciec kilka razy przekazał mi
przez kolegę, takiego Zbysia, niewielkie kwoty. Niby nic, ale
jednak... To był jeszcze ten czas, kiedy musiałem kupować zeszyty
i książki. Dużo później, gdy już byłem fryzjerem, przekazał
mi znaczącą w moim budżecie kwotę. Przyszedł do mojego pseudo
zakładziku, ostrzygłem go, a on mi na stoliczku zostawił kopertę.
- Ale przecież jakoś się rozkręciłeś! Dorobiłeś!
Stanąłeś na nogi.
- Ktoś z góry nade mną czuwał. Wiele
rzeczy pojawiało się w odpowiednim momencie, idealnie wpasowywało
się w moje życie. Czasem nawet jedno zdanie usłyszane gdzieś
przypadkiem otwierało przede mną nowe możliwości, ułatwiało
życie, otwierało drzwi, o których nawet nie wiedziałem, że
istnieją. Pierwsza klitka, która była namiastką zakładu
fryzjerskiego. A obok drzwi do sklepu mięsnego, gdzie kobiety stały
w wielogodzinnych kolejkach. Dzięki temu miałem całe mnóstwo
klientek – ale kobiet. Musiałem szybko nauczyć się dbać o ich
włosy, by chciały do mnie wracać. I tylko do mnie... Tak... Tak
się to zaczęło... Kursy, szkolenia, podpowiedzi zaprzyjaźnionych
fryzjerów... Fryzjerskie egzaminy... Bez życzliwych ludzi pewnie
bym nie dotrwał. Był taki okres, że już miałem myśli
samobójcze. I jakoś poszło. Dużo mi pomógł wujek Janusz. I mój
chrzestny też.
- A jak poznałeś Marka?
- O, to
było dużo później. Miałem już obecne studio. Przyszedł tam ze
swoją dziewczyną i czekał, aż ktoś zadba o jej włosy. Zrobiłem
mu kawę. Namówiłem na strzyżenie. Był bardzo zadowolony i zaczął
do mnie wracać. Nawet nie wiem kiedy ta znajomość przerodziła się
w przyjaźń. Stało się to jakby mimochodem. I trwa. Marek to
bardzo dobry człowiek. BARDZO!
- Oby byli szczęśliwi –
on i Stefcia. A twoi rodzice... Do dziś się z nimi nie spotykasz?
- Ciężko mi o tym opowiadać... Może innym razem.
-
To ja ci coś z innej beczki powiem. Nasza Franka chyba się w tobie
zakochała.
- Tak i mnie się wydawało, że coś za bardzo
się o mnie troszczy... Doprawdy nie wiem, co z tym fantem zrobić. W
Krakowie bym powiedział, że jestem gejem... Jednak nie w
Wierzbinie. Nie chcę, aby się to rozniosło. Dziękuję, babciu
Stefciu. Pomyślę, jak z tego wybrnąć. Ale łatwo nie będzie...
Tak bardzo nie chciałbym robić jej przykrości... To taka dobra i
życzliwa duszka... Gdyby tak zakochała się w kimś innym... Ale po
nią czasem przyjeżdża jakiś chłopak. To brat czy sympatia?
- Prawdę powiedziawszy nawet nie wiem. Zapytam ją. Ostatnio jakby
częściej przyjeżdżał, ale może to ta pogoda...
Kamil
też teraz częściej wychodził na schody gdy zbliżała się pora
wyjścia Franki. Stawał na szczycie schodów oparty o barierkę.
Chłopak przyjeżdżający po Frankę zawsze machał do niego ręką,
nie wysiadał z samochodu. Czasem palił papierosa. Samochód miał
lichy – starą rozsypującą się warszawę, ale... zawsze to dach
nad głową. A Franka wychodząc poklepywała Kamila po ramieniu,
uśmiechała się i życzyła miłego wieczoru.
Na krótko
przed świętami chłopak z samochodu jednak wysiadł.
-
Cześć! Jak ci się mieszka w Wierzbinie? - zapytał wyjmując
papierosa. Po chwili podszedł i podał Kamilowi rękę. Bez
rękawiczki.
- Dziękuję. Jestem bardzo zadowolony.
Dotyk ręki chłopaka wydał się Kamilowi bardzo miły.
-
Jestem Staszek – przedstawił się z uśmiechem mężczyzna.
- A ja mam na imię Kamil – odpowiedział spokojnie. Zakłuło mu
serce na wspomnienie Staszka, tego z Krakowa. Nie lubił zapachu
papierosów. Dobrze, że u Żaków nikt nie palił. Niektórzy
koledzy Piotra palili, ale wychodzili zapalić na zewnątrz.
- Ty tu na stałe, czy tylko na wywczasy? - dociekał Staszek
pstrykając zapalniczką. Następnie mocno się zaciągnął.
- Reperuję swoje zdrowie. Mam nadzieję, że wrócę do Krakowa już
całkiem niedługo. Pewnie na początku stycznia, o ile tylko babcia
mnie wypuści.
- Wspaniała rodzina.
- O tak. To
wyjątkowi ludzie.
Z domu wyszła Franka.
- Do
jutra, Kamilu. Jutro też tu będę – powiedział nowy znajomy.
- Do jutra.
Uścisnęli sobie dłonie, przedłużając
uścisk o jedną sekundę więcej, niż to było konieczne. Kamil
patrzył w ślad za odjeżdżającymi. Nie pamiętał, czy Franka
poklepała go po ramieniu. Za to zapamiętał piękny błękit oczu
Staszka. Teraz serce biło mu nieco szybciej niż zwykle.
„Nie w Wierzbinie! Tylko nie w Wierzbinie!”.
Jednak na
drugi dzień czarna warszawa nie podjechała pod dom Żaków. Po
południu zrobiła się straszna zadymka, zacinał północny wiatr i
sypało, kręciło śniegiem.
- Jak ty dziecko pójdziesz w
taką pogodę – martwiła się babcia. - Zaczekaj, może Piotrek
przyjedzie, to cię odwiezie.
- Oj, pani Stefanio! Dam radę.
Najwyżej dziś będę robić za bałwanka – śmiałą się Franka.
- W końcu nie mam aż tak daleko!
- A co się mogło stać,
że nie przyjechał? - zaciekawił się Kamil. Bardzo chciał znać
powód.
- Stachu robi w warsztacie samochodowym
Czajkowskiego. Widocznie jest do zrobienia jakieś auto, pan wie, „na
wczoraj”. To się czasami zdarza, a już szczególnie przed
świętami. Któregoś razu robili do drugiej w nocy, bo właściciel
auta bardzo prosił, niemal błagał, żebrał. Musiał gdzieś
jechać na pogrzeb, czy coś. A mu nagle się samochód rozsypał.
Tak już jest z samochodami... Dobra, to ja lecę. Jutro będę koło
dziesiątej, bo i mamie muszę trochę pomóc. Ale tu u państwa już
wszystkie stare sprawy załatwione... Jak dobrze, że okna zdążyłam
pomyć przy znośnej pogodzie, prawda? Jutro tak na świeżo ogarnę
obie łazienki i wyprasuję ten wielki świąteczny obrus. On niby
wyprasowany, ale ja nie lubię, jak są na obrusie te kanty po
złożeniu. A może na obrus to jeszcze za wcześnie, jak pani myśli?
Do widzenia państwu. Do jutra.
Paplanina Franki rzuciła
światło na nieobecność Staszka i Kamil się uspokoił. On też
czasem czesał klientki po godzinach. Różnie w życiu bywa.
Razem z babcią wypili po herbacie i Kamil poszedł do siebie
odpoczywać. Wprawdzie przymknął powieki, ale w wyobraźni wciąż
widział niebieskie oczy Staszka. Żałował, że nie zna jego
zapachu...
c.d.n.
fot. własne