Starość
Starość
Magia kochania
Gdyby tak cofnąć czas o pół wieku -
to by dopiero było miło!
Głowa już pełna, a przed człowiekiem
dopiero będzie ta pierwsza miłość!
Będą więc randki, te z drżeniem serca,
słodkie uśmiechy, cudne wyznania,
spacery w słońcu lub przy księżycu
i to jest właśnie magia kochania!
Jeszcze bukiecik nieśmiało dany,
czar pocałunku i czuły dotyk,
wszystko przed nami miły, kochany...
Dopiero później przyjdą kłopoty!
Albo nie przyjdą, bo może licho
usnęło gdzieś tam bardzo głęboko.
Miłość nich kwitnie spokojnie cicho
a nas niech tuli magia kochania.
Choszczno, 1.03.2024 r.
© Elżbieta Żukrowska
Złotem powiało po chodnikach
liście już tańczą w rytmie wiatru
Uśmiech pojawia się i znika
gdy w myślach wspomnień bywa natłok
Gdzieś pachną znicze chryzantemy
w sennych alejkach nagle tłumy
korowód ludzi przy pomnikach
jesień prowadzi do zadumy
Rozpamiętując czas miniony
gwiazdy co kiedyś zaświeciły
wspólne wieczory dni rozmowy
wcześniejsze i ostatnie chwile
wciąż tęsknisz i rozplatasz warkocz
a serca nie dasz rady zamknąć
Niesiesz na groby złote błyski
chryzantem i splątane myśli
Dłonie zmarznięte a łza tryska
z pod powiek chociaż chcesz je zamknąć
Już tyle lat już tylko pamięć
Już tylko tyle ci zostało...
Choszczno, 31.11.2023 r.
Śpiew drozda
Śpiewał dla nas wiosną, ale teraz zamilkł.
Jesień mu nie sprzyja.
Mgły poranne
stanęły nieruchomo nad mokrymi łąkami.
Zakwilił jakiś ptak przelotny,
zakołysały się ciężkie od mgieł gałęzie
pełne czerwonych liści...
To już koniec.
Drozd odleciał do innego świata.
Drozd - misterny śpiewak miłości,
niedoceniony, niezauważony, samotny, jak ty.
Jak ja.
Elżbieta Żukrowska
Choszczno, 9.10.2023.
fot. Medianauka.pl
Cz. 25.
Uzgodnili
już wcześniej, że Stefcia nie miesza się do przyjęcia po ślubie
cywilnym, a Marek nie miesza się do przyjęcia po ślubie
kościelnym. Jednakże wiedziała, że Marek szykuje jej jakąś
niespodziankę. Dlatego potrzebne były „dziewczyny do wzięcia”.
Ona nie przewidywała nic specjalnego dla Marka. Nie miała pomysłu.
Przyjechała Ada. Sama. Przyjechała Iga z Davidem, ale
Davida zostawiła u swoich rodziców. Dziewczyny żartowały, że
robią sabat czarownic w domu Marka. Były razem przez cały dzień
poprzedzający ślub i wciąż nie mogły się nagadać. Marek,
robiąc tajemniczą minę, wyniósł się z domu. Tajemnica!? Jednak
Iga była cokolwiek wtajemniczona i zdradziła Stefci, że
przyjechali „gostki” ze Szwecji, w tym Halvar, i że pewnie
balują w jakiejś restauracji. Coś na kształt kawalerskiego
wieczoru.
- A jak się popiją? - zmartwiła się Stefcia.
Głównie chodziło jej o zdrowie Marka.
- Od tego są
facetami. Raz kiedyś muszą popić – bagatelizowała Ada.
- Ale serce Marka...
- Przecież on zna swoje możliwości.
Nie przejmuj się!
Stefcia dociekała, którzy panowie
przyjechali ze Szwecji, ale Iga nie chciała zdradzić. Wieczorem Iga
pojechała do domu, a Ada nocowała u Stefci. Mieszkanie matki Ady
było nadal wynajęte, więc Ada nie chciała się tam pchać.
Chociaż mogła, bo było takie zastrzeżenie w umowie.
Marek wrócił zaledwie lekko „podcięty”. I mimo próśb Stefci
nadal nie zdradził, kto przyjechał.
- Jutro. Wszystko
jutro. Myślę, że będziesz bardzo zaskoczona. Tyle mogę ci
zdradzić, że w prezencie od chłopaków dostaniemy dwa rowery do
hulania po Krakowie. Taki ruch przyda się nam obojgu. Już obmyślam
trasę, bo wcale nie chcę się pchać w krakowski smog.
-
Dobrze, że tak szybko wróciłeś. Niepokoiłam się o ciebie.
- A ja za tobą tęskniłem i zaraz chcę się z tobą kochać.
Mocno i długo.
- Hej! To jest nasza noc przedślubna, a nie
poślubna.
- Jutro pewnie oboje będziemy słaniali się ze
zmęczenia. A dziś będę cię pieścić jak nigdy dotąd. Chcę,
pragnę, abyś zapamiętała tę noc, jako wyjątkową.
I
tak było – rozpłynęła się w jego ramionach, aby później
eksplodować wybuchem niesamowitej rozkoszy. Krzyczała jego imię
wpijając palce w skórę pleców, szlochała i drżała, pijana
dziką namiętnością i euforią. Była jego każdą komórką swego
ciała, każdą kroplą roztętnionej niesamowicie krwi, każdym
nerwem.
- Kocham cię. Nie ma piękniejszych słów –
szeptał szczęśliwy. - Jesteś moim darem niebios. Kocham cię i
zawsze będę cię kochał. Jestem szczęśliwy tylko wtedy, gdy ty
jesteś szczęśliwa, więc zrobię wszystko, byś w tym szczęściu
trwała. Nie tylko zadowolona i spełniona seksualnie, ale także w
codziennej szarzyźnie. Właśnie – nie chcę, aby twoje życie
było szare. Mam nadzieję, że będzie ekscytujące i pełne
radości. Będę się o to starał. Kocham cię. Każdego dnia kocham
cię coraz bardziej!
Usypiała wtulona w Marka i
nieprawdopodobnie szczęśliwa. Słuchała bicia jego serca, które
wreszcie się uspokoiło i uderzało miarowo, równo, głośno.
Dla niej.
- I ja bardzo cię kocham – zapewniła, już
prawie usypiając.
Na drugi dzień przyjechał Kamil. Uczesał
Adę, a także Marka. A później Stefcię. Teraz jej włosy spływały
gęstym, czarnym strumieniem w licznych lekko skręconych świderkach
na plecy. Podpiął włosy tak, by nie sypały się jej na twarz. W
ostatniej chwili miała być przypięta biała margaretka nad prawym
uchem. Proponował jej miniaturowy biały kapelutek, ale Stefcia
chciała, by jej uczesanie bardzo się różniło od tego, jakie
miała na ślubie z Liamem. Ada zrobiła jej profesjonalny i bardzo
staranny, delikatny makijaż, tak by nie było widać żadnych blizn.
W efekcie Stefcia była jak odmieniona, wyglądała przepięknie,
oszałamiająco. A gdy już założyła swoją ślubną garsonkę...!
Klękajcie narody! Garsonka była biała, ze srebrno-szarym
połyskiem. Prosta ołówkowa spódnica, a do tego żakiecik
asymetrycznie zapinany. Na szyi biały jedwabny szalik dekoracyjnie
poprowadzony przez zapięcie żakieciku. Cudo! Żadnej biżuterii,
nawet pierścionki zdjęła – Marek do tej pory nie dał jej
zaręczynowego, więc chciała to w ten sposób podkreślić. Ale czy
facet zwróci uwagę na taki drobiazg?
Przyjechała Iga z
Aleksandrem oraz cały klan Żaków z Franką. Stefcia już się nie
mieszała w sprawy kulinarne, ale babcia z Franką coś tam chowały
do lodówki w kuchni i w piwnicy, i w ogóle rządziły się,
szarogęsiły. A wszystko w pośpiechu. Marek dużo wcześniej
pojechał do hotelu, gdzie zatrzymała się cała szwedzka grupa. Nie
pokazał się Stefci w świątecznym stroju, wcześniej widziała
jego jedwabny musznik, biały, z delikatnym srebrnym tureckim wzorem.
I jeszcze wiedziała, że ma jasny, popielaty garnitur. Generalnie
lubił ubierać się w brązy, co ładnie harmonizowało z jego
rudymi włosami. Jednak uznał, że do ślubu brąz jakoś mu nie
pasuje. Rozmawiał o tym ze Stefcią. Wiedząc, że jej kostiumik ma
srebrno szary odcień, uznał, że musi się jakoś do niej
dopasować.
- Skoro ty nie pokażesz mi się w ślubnym
stroju przed czasem, to i o moim garniturze nic nie powinnaś
wiedzieć – żartował.
- A jak mi się nie spodoba? -
dociekała z uśmiechem.
- To weźmiesz ślub z Kamilem, jako
moim pierwszym drużbą. Wiem, że on przygotował coś w granacie.
Wyobraź sobie – kupił nowy garnitur specjalnie na nasz ślub.
Zresztą obaj w tej sprawie jeździliśmy aż do Wiednia!
- I
nic mi wcześniej nie powiedziałeś?
- I tak niepotrzebnie
mówię ci o tym. Jakaś papla się ze mnie zrobiła!
-
Kocham cię w każdym wydaniu!
Gdy Stefcia dotarła do Urzędu
Stanu Cywilnego w salce dla gości byli już niemal wszyscy
zaproszeni. Witała się z nimi przechodząc z rąk do rąk,
szczęśliwa i rozpromieniona. Dyrektor przez chwilę wpatrywał się
w jej twarz, by w końcu powiedzieć:
- Czy ja na pewno panią
znam? Wygląda pani prześlicznie! Cudownie! Nie jestem pewien, czy
takie cudo można całować, ale muszę to zrobić! - zerknął
filuternie na żonę – Wybaczysz mi to, Duszeńko?
Stefcia
przechodziła do kolejnych przybyłych, całego swego towarzystwa z
banku, ale kątem oka zerkała na znaczną grupę Szwedów, ciasno
zbitych pod oknem salonu. Podeszła do nich na końcu, witała się,
pozwalała przytulać, choć niektórych panów ledwie pamiętała.
Naprawdę serdecznie poddała się uściskom Halvara, Wiktora, Viggo
i Davida.
Marka nie było widać.
- Gdzie jest
Marek? - zapytała dyskretnie Adę.
- Nie wiem... Może
jeszcze uzgadnia coś w kancelarii. Kamila też nie ma. Ale mnie nikt
tam nie poprosił – odpowiedziała. Była lekko zaniepokojona, bo
przecież dziś występowała w charakterze świadka.
Do
saloniku weszła następna grupa osób, już robiło się ciasno! Tym
razem byli to przyjaciele Marka – Andrzej Niewiński z żoną
Danusią, Kacper i Filipa Zaniewscy oraz Tadeusz Polaczek z
drobniutką żoną Janinką. Stefcia znała ich wszystkich, u każdego
była przynajmniej dwa razy w domu, a także kilkakrotnie gościła
ich wraz z Markiem w jego domu. Było też kilka spotkań w
restauracji i dwa wspólne wyjścia do kina.
Iga, jako
najlepiej znająca Szwedów, „rzuciła się do pracy”. Jej
zadaniem było połączyć Polki ze Szwedami. Miała pełną
świadomość tego, że oni przyjechali po żony, a polskie
dziewczyny chciały jedynie znaleźć pracę w Szwecji – chociaż
na dwa-trzy miesiące. Teraz z uśmiechem podchodziła do kolejnej
dziewczyny z banku i pytała ją o imię, oraz który facet się
podoba, a potem prowadziła dziewczynę do tego wybranego i
zapoznawała ich ze sobą. Szweda pytała, czy zechce towarzyszyć
dziś tej oto damie. Szło jej to szybko i zręcznie. Jedynie Franka
była niezdecydowana i kręciła nosem, bo ten, który się jej
podobał już został zajęty, ale ona i tak nadal marzyła o
Kamilu... W końcu została tylko Dziunia (celowo chowała się za
plecy innych) i dwóch Szwedów – jeden wysoki jak koszykarz, a
drugi niemal łysy, za to z dużą rudą brodą, pucułowaty i ze
sporym brzuszkiem – z wyglądu bardzo nieciekawy. Dziuni nie
podobał się żaden z nich, ale z braku laku... niech już będzie
ten wysoki – Anders Sevensson – jak usłyszała.
-
Skarbie, nie gniewaj się, ale mój przyjaciel cały czas o tobie
marzy – powiedział „koszykarz” i przekazał Dziunię w ręce
rudzielca, który natychmiast się rozpromienił. Przedstawił się,
bardzo po polsku pocałował Dziunię w rękę i podał jej ramię.
Dziunia z przymusem robiła dobrą minę do nieciekawej gry.
Anders został bez partnerki.
Stefcia rozmawiała z babcią
i swoją kadrową Jadzią.
- Nie ma Agnieszki - zauważyła
ze smutkiem.
- Obiecała, że będzie – szepnęła pani
Jadzia.
- Ale i tak jest zaskakująco dużo gości –
powiedziała babcia. - Jak my się tam pomieścimy?
-
Najwyżej część osób będzie stała – wzruszyła ramionami
Stefcia.
- Dobrze, że jesteś taka spokojna – dodała
babcia.
- To pozory. W środku jestem jak galareta!
-
Myślę, pani Jadziu, że pani powinna towarzyszyć Halvarowi. To
bardzo miły człowiek – powiedziała jeszcze babcia zwracając się
do kadrowej. - Chodźmy, zapoznam was. Ja porozumiewam się z
Halvarem po niemiecku i na migi. To znaczy więcej na migi, niż po
niemiecku. Ale umiemy się dogadać. Zna pani jakiś język obcy? - I
babcia poprowadziła panią Jadzię w stronę mężczyzny, który
teraz stał w gronie Żaków.
- Pięknie pachniesz –
Stefcia usłyszała niespodzianie szept Marka, a następnie poczuła
na szyi jego pocałunek. Odwróciła się do narzeczonego i na
sekundę utonęli w swoich oczach. Chwilę po tym Marek pochylił się
i wielekroć ucałował jej rękę. - Kocham cię! I chcę, abyś
zawsze tak uroczo wyglądała! Dziś bijesz wszelkie rekordy! Jesteś
taka promienna! Jesteś najpiękniejszą panną młodą!
Oboje wyglądali olśniewająco! Cudownie! Wspaniale!
Kamil
stał obok Marka, jakby go pilnował. Chociaż go nie pochwalono,
wiedział że wygląd młodych jest także jego zasługą. Ada
podeszła i wsunęła mu rękę pod ramię.
- Chciałabym,
abyś i ty mógł tak świętować swoje szczęście – szepnęła
dyskretnie.
- Na razie cieszę się tym, co mam. Jestem
zadowolony – odpowiedział równie cicho, z uśmiechem patrząc w
oczy przyjaciółki.
Jeśli chodzi o Dziunię – to nie była
postrzelona dzierlatka i dobrze wiedziała, czego chce od życia. W
momencie kiedy dostała zaproszenie od Stefci i dowiedziała się
przy okazji, że znajomość języka angielskiego jest mile widziana
– natychmiast wzięła sprawy w swoje ręce. Kiedyś w ogólniaku
uczyła się angielskiego, lecz wiele z tego już zapomniała. Ale
przyjaciel ojca wykładał angielski w szkole średniej i Dziunia
natychmiast go zaangażowała. Uczyła się z nim przynajmniej dwie
godziny dziennie, a do tego jeszcze sama „kuła” angielskie
słówka. A głowę miała otwartą i doskonałą pamięć. Szło jej
całkiem dobrze. Toteż porozumiewanie się z rudym partnerem nie
było takie trudne. Jako pierwsza ze wszystkich zebranych na ślubie
dziewcząt dostała propozycję pracy. Jej partner miał fabrykę
zabawek i zawsze potrzebował dodatkowych rąk przy pakowaniu. Jednak
na pakowaniu się nie skończyło. W efekcie Dziunia została w
Szwecji na stałe, poślubiła grubaska, który okazał się
wspaniałym, dobrym, bardzo szlachetnym i troszkę zabawnym panem.
Bardzo dbał o swoją polską żonę. Jej życie upływało może nie
w luksusach, ale w wygodzie i dostatku, jaki w Polsce był
nieosiągalny. W efekcie stanowili szczęśliwe stadło, z dwójką
dzieci na dokładkę.
Następna była Agnieszka. Przyszła
lekko spóźniona, kierownik Stanu Cywilnego kończył właśnie
wygłaszać wstępną mowę-powitanie. Stremowana wsunęła się do
sali i rozejrzała bezradnie. Jej koleżanki siedziały daleko z
przodu, za daleko. Zresztą obok nich wszystkie miejsca były zajęte.
Kilka osób nawet stało przy drzwiach. Ona też stanęła, niepewna
co dalej. Nagle bardzo wysoki mężczyzna ujął jej rękę i wsunął
ją pod swoje ramię.
- Czy zechce mi pani towarzyszyć
dzisiejszego wieczoru? Mam na imię Anders. - powiedział po
angielsku.
- Jestem Agnieszka. Tak. Oczywiście. -
Odpowiedziała spanikowana i podniosłą oczy na mężczyznę.
I w tej chwili dokonało się – oboje zostali ugodzeni strzałą
amora.
Na uroczystości znalazły się także osoby, które
nie były zaproszone, to jest Ryszard Boznański, który zgubił już
wiele kilogramów, ojciec Pawła, czyli pan Ignacy Targosz, oraz brat
Igi – Aleksander Ignatowicz. Ci trzej panowie przynieśli kwiaty:
Ryszard wonny bukiet róż herbacianych, pan Ignacy wiązankę
frezji, a Aleksander pąsowe róże na długich łodygach. Gdy
wręczał Stefci kwiaty, ta powiedziała ze śmiechem:
-
Jeśli nie masz dla mnie masła, serów i śmietany, to te kwiaty są
nieważne.
- Ależ oczywiście, że mam! A nawet już je
dałem pod opiekę twojej babci. Nie będziesz dźwigać kosza z taką
obfitą wałówką!
Śmieli się oboje i Stefcia nie
wiedziała, czy Aleksander mówi poważnie, czy żartuje. Później
się okazało, że mówił całkiem serio.
Tymczasem zaczęła
się ceremonia. Oboje młodzi byli zdenerwowani. Markowi trzęsły
się kolana i ręce. Stefcia z trudem panowała nad emocjami. W końcu
nastąpił moment złożenia przysięgi i wymiany obrączek – i tu
była ta niespodzianka Marka. Stefcia wiedziała, że mają być
ozdobne, grawerowane obrączki ze złota. Tymczasem były to
obrączki-sygnety z ciemnymi, granatowymi szafirami. Oczka były
owalne i duże, osadzone w szerokich obrączkach. Jednakowe wzorem,
lecz różniące się wielkością. Oba sygnety były bez dodatkowych
zdobień.
Młodzi odetchnęli.
Ale zaczęło się
składanie życzeń, co przy tej ilości gości trwało długo, bo
każdy miał serdeczne i ważne słowa do przekazania. Kamil
zapraszał wszystkich na szampana i tort do restauracji i pilnował,
by pan Ignacy oraz Aleksander mu nie uciekli. Ryszard stanowczo,
nawet bardzo stanowczo, odmówił i Kamil go więcej nie naciskał.
Natomiast pan Ignacy był wyraźnie stremowany, za to Aleksander
zwyczajnie się cieszył. Ci dwaj panowie zostali.
c.d.n.
fot. Pixabay
Cz. 24.
Być
delikatną, słabą kobietką... Przecież już Orest jej to radził.
Ale jak? Jak ma to zrobić? Słabość jakoś łączyła się jej z
lenistwem. A nie była leniwa! Ma przestać sprzątać, gotować
obiady, już nie prasować Marka koszul? Ma leżeć na kanapie i
czytać książki? Udawać, że się źle czuje? I co jeszcze? To nie
leżało w jej naturze! Nigdy nie uchylała się od powinności,
nawet faktycznie źle się czując. I nigdy nie skarżyła się na
swoje zdrowie. Do tej pory nie miała komu się skarżyć. No tak –
babcia i ojciec... Ale im nie chciała, bo po co mieli się martwić?
Nie miała pojęcia, jak wyjść z tego impasu. Kiedyś dźwigała na
swoich ramionach dwa duże hotele, a nawet trzy. Cóż dla niej
utrzymanie takiego domu? Jak to jest być słabą? Zupełnie nie
wiedziała! W hotelach musiała sama podejmować decyzje, czasem w
dziesięć sekund, sporadycznie miała miesiąc lub tydzień na
przemyślenia. Zawsze walczyła o jakość obsługi, o standardy
hoteli. Czytała uważnie wszystkie umowy, nie podpisywała niczego w
ciemno. Kiedyś się wkopała z dostawcą chemii, bo czegoś nie
doczytała. I zamiast malutkich, „jednorazowych” mydełek miała
duże kostki, takie rodzinne. Dobrze, że kucharz jej pomógł.
Znalazł foremki w kształcie serduszek, ale tylko dwadzieścia
jednakowych, i na koniec zmiany przetapiał duże kostki, zamieniał
je na maleńkie. Z rana już były twarde, gotowe do użytku.
Księgowy bywał zły, że ona nie podpisuje podsuwanych jej papierów
od razu, czasem stał nad jej głową i czekał. Nic z tego. Musiała
na spokojnie przeczytać całość, nawet jeśli była po szwedzku –
a najczęściej była po szwedzku. W ten sposób uniknęła kilku
całkiem poważnych błędów. Zawsze wyłapywała to, co przegapili
inni.
Ale teraz? Być słabą kobietką? Jak ma to zrobić?
Już łatwiej być uległą niż słabą...
Ale
Marek w zasadzie niczego od niej nie wymagał...
Dobrze –
odpuści mu te wyjazdy do Warszawy i wszelkie inne. Niech jeździ
kiedy chce i gdzie chce. Nie powie mu na ten temat już ani jednego
słowa. Ale przecież nic więcej nie może zrobić! Nic jej nie
przychodzi na myśl. Ach, wyjazdy do Wierzbiny. Owszem, może do domu
jeździć tylko raz w miesiącu. Nic złego tam się nie dzieje. W
końcu ojciec z babcią mogą przyjechać do Krakowa. Zgodzi się też
być Marka asystentką, o ile nie będzie musiała porzucić pracy w
banku. „Popołudniowa asystentka” - pomyślała z przekąsem. Gdy
będzie dłużej o tym myśleć, może coś jeszcze wpadnie jej do
głowy. Trzeba czasu.
Dobrze, że do tego liściku
dyktowanego recepcjonistce dodała „kocham cię”, mimo pewnego
skrępowania. On jej tego nie napisał... A jeśli już nie kocha?
Dreszcz po niej przebiegł... I jeszcze ta rada Kamila, by nie
odpuszczać łatwo... To on ma zabiegać, starać się, dawać dowody
uczucia, podkreślać, że mu zależy.
Poczuła się zmęczona
i przybita tym wszystkim. Ciekawe, czy Marek z rana do niej
zadzwoni...
Zadzwonił ledwie przyszła do pracy.
-
Sprawa wygląda tak. Kupiłem prawie nową mazdę. Muszę zostać
jeszcze chwilę, aby sprzedać stary samochód. I w ogóle dopiąć
formalności. Ale na weekend wrócę. Nie jedź do Wierzbiny. Musimy
pogadać. Napalisz w piecu?
- Dobrze – odpowiedziała,
chociaż krew się w niej wzburzyła. Wpadnie tam i zabierze więcej
swoich ciuszków. A przy okazji napali w piecu. Zapowiadano gołoledź,
więc lepiej aby nie jechała do Wierzbiny.
- Przyjadę i
wszystko ci wyjaśnię. Ale powiedz mi, gdzie cię znajdę.
Zawahała się.
- Jestem w starym mieszkaniu.
- Po
powrocie przyjadę do ciebie. Będziesz w domu?
- Możliwe,
chociaż nie jestem pewna.
- To trzymaj się. Do zobaczenia.
Nawet bez „kocham cię”... Trudno.
- Cześć –
odpowiedziała krótko.
Wracała do domu obładowana
pierogami – sto pięćdziesiąt sztuk! Po pięćdziesiąt z każdego
rodzaju – ukraińskie (bez cebulki!), z kapustą i mięsem, z samym
mięsem. I dodatkowo dziesięć sztuk z truskawkami. Chodniki,
chociaż odśnieżone, były śliskie. Zabrakło komuś czasu na
posypanie piaskiem.
- Pani Stefanio!
Zatrzymała się
i obejrzała – sąsiad.
- Pomogę pani, jeśli pani
pozwoli.
- Z nieba mi pan spada! Ledwie to niosę. I jeszcze
taka ślizgawica!
- Proszę mnie wziąć pod rękę. Będzie
bezpieczniej. Co pani tu dźwiga? Jakieś cegły?
- Och!
Bardzo panu dziękuję. To tylko pierogi.
- To już chyba
ostatnie podrygi zimy. Choć trzeba przyznać, że w tym roku marzec
jest wyjątkowo paskudny. Dawno pani nie widziałem.
- Bo
pomieszkuję trochę u narzeczonego. Za dwa tygodnie nasz ślub
cywilny.
Boże! To już za dwa tygodnie! Jak to szybko
zleciało!
Dała trzydzieści różnych pierogów sąsiadowi,
sama zjadła pięć z truskawkami i pojechała do domu Marka. Dla
niego też zawiozła trochę pierogów, wierzyła, że przyjedzie
tak, jak obiecał. Napaliła w piecu, zrobiła pranie, spakowała
jeszcze trochę swoich ubrań, nie za dużo. Zadzwoniła do Wierzbiny
z wiadomością, że na ten weekend nie przyjedzie. Trochę czekała
na telefon od Marka, ale on nie zadzwonił.
Rozgoryczona
wróciła do wynajmowanego mieszkania.
I wreszcie się rozpłakała, histerycznie, bez
opamiętania. Było jej tak strasznie siebie żal! A już najgorsze
było to, że nie wiedziała, co jest słuszne. Czy ma, czy może
jednak nie powinna brać ślubu z Markiem? Pocieszające było to, że
po ślubie cywilnym zawsze może wziąć rozwód. Po ślubie
kościelnym już takiej możliwości nie było. Żyła sobie sama i
samotna, ale za to spokojna. Aż zachciało się jej faceta, ślubu,
nawet dziecka... Była taka bezradna! Restauracja w Krakowie
wynajęta, goście zaproszeni, stroje gotowe... Cała była
rozdygotana... Wreszcie usnęła. Ale to nie był pokrzepiający,
dobry sen. Przebudziła się w środku nocy znów cała we łzach.
Przyśnił się jej jakiś koszmar, jednak go nie pamiętała,
zostało tylko to okropne wrażenie. Czyżby nie wypłakała
wszystkich łez? Dobrze, że Marek tego nie widzi, nie słyszy...
Narzeczeństwo to powinien być najpiękniejszy okres, a ona tego nie
doświadczyła tak z Liamem, jak i z Markiem. Owszem, było trochę
pięknych dni, ale zdecydowanie za mało! Dlaczego jest jej tak
bardzo gorzko? Usiłowała sobie przypomnieć ten okropny sen, ale
nie mogła. Powoli uspokajała się. Tak bardzo chciałaby się
wtulić w ramiona Liama. Albo nawet Marka. Kogokolwiek. Miała dość
samotności i tych łez. Nie chciała więcej płakać. Jutro w pracy
wszyscy zobaczą ślady tych łez... „Liam, Liam, dlaczego mnie nie
utulisz?” Powoli odsuwała od siebie złe myśli.
A
rankiem nawet zdecydowany makijaż nie był w stanie skryć śladów
płaczu, choć bardzo się starała. Poza tym pojawiła się jakaś
swędząca wysypka na dłoniach, brodzie i dekolcie. Co to może być?
Wypiła kawę i zjadła kawałek suchego chleba, tak bez żadnej
omasty, bez obłożenia bodaj plasterkiem sera. Miała zawroty głowy
i do pracy szła jak pijana. Na szczęście mogła utonąć w
papierach, bo nikt od niej niczego nie chciał. Sekretarka przyniosła
jej herbatę. Powiedziała, że szef już gdzieś wyjechał, a
kadrowa ma wpaść za chwilę, coś ją na moment wstrzymało, ale na
pewno przyjdzie. „Lepiej, aby nie przychodziła” - powiedziała w
myślach Stefcia. Do południa jakoś się pozbierała, uspokoiła,
sprawdziła w lusterku, że już lepiej wygląda. Tylko wierzch dłoni
i broda nadal ją swędziały. Uczulenie? Od czego?
Przeglądała świeże gazety. I miała czas na myślenie o swoim
ślubie. Telefon – na szczęście! - milczał. Sekretarka
przyniosła kawę. Stefcia sięgnęła do biurka po paczuszkę
ciastek. Zjadła trzy herbatniki popijając jak najgorętszą kawą –
czuła we wnętrzu jakiś zamróz i chciała się rozgrzać.
Wyrzucała sobie, że za mało ostatnio je.
Przyszłą
kadrowa – pani Jadzia Zawiślak.
- Coś się stało, pani
Jadziu?
- I tak, i nie. Są skargi na Jackowskiego. Znów ma
potężny bałagan w dokumentach. Myślałam, że klient łeb mi
urwie, tak się pluł na Jackowskiego.
- Myślę, że
Jackowski już wszystkiego nie ogarnia. Co ma pani zamiar zrobić z
tym fantem?
- Poproszę szefa, aby go zwolnił. Albo
przynajmniej przeniósł na inne stanowisko, może do ochrony. On nie
może pracować z dokumentami. Co pani o tym myśli?
- Może
lekarz?
- Myśli pani, że to początki demencji? On dopiero
dobija do sześćdziesiątki... Prawda, nawet młodsi ludzie
chorują... Trudna sprawa. Kolejno przyglądam się wszystkim naszym
pracownikom, bo tak mi szef zlecił. I o każdym pisze opinię. A z
Jackowskim mam problem. I jeszcze z jedną osobą...
- To
znaczy z kim?
- Z naszą sekretarką – kadrowa, mówiąc
to, zniżyła głos do szeptu. - Jest ponad sześć lat na
sekretariacie. Wszystko u niej gra, nie można się do niczego
przyczepić. No i robi doskonałą kawę.
- Ale...?
-
Ona podsłuchuje rozmowy!
- Wiem o tym. Boję się przez
telefon rozmawiać z klientami o poufnych sprawach. A to mi bardzo
utrudnia życie.
- I nic pani wcześniej nie mówiła!
- Wcześniej miałam rozmowy prywatne, a już Grześ mnie
uprzedził, abym uważała. Ale co ona robi z takimi wiadomościami?
- Nie mam pojęcia. Kiedyś omawiała informacje z taką Genią,
ale Genia trzymała wszystko za zębami. Nie robiła plot, nie
rozpowiadała o wszystkim w biurze. Jednak odeszła od nas. A teraz
jest taka Tereska. Zaprzyjaźniły się i nie wiadomo, co z tego
wyniknie. W każdym razie już kilka razy pogoniłam Tereskę z
sekretariatu - „a pani nie ma pracy?”. To teraz nasza Dziunia
lata do Tereski, byle szefa lub pani nie było w biurze. Wymyka się
chociaż na dwie minutki – że niby do toalety. I robią takie
szu-szu-szu na osobności. Jakiś czas temu jej powiedziałam, że
nie można centralki zostawić bez opieki, nawet na moment. Jak już
musi, to niech mnie woła, a chwilę na centralce posiedzę. Ale
prawdę powiedziawszy już mam bardzo dość.
- Musicie z
szefem zadecydować. Bardzo nie lubię zwalniać ludzi. Bardzo! Może
ją gdzieś przenieść? Zrobić taką wewnętrzną roszadę. A...
mnie też pani ocenia?
- Niestety – też. Ale pani to ideał
pracownika. A szef taki zabiegany, bo jutro nam przyjęcie robi.
- Jakie przyjęcie? - zdziwiła się Stefcia.
- Dzień
Kobiet.
- Całkiem o tym zapomniałam...
- Będzie
kawa, ciasto, kwiaty i chyba nawet jakieś upominki. W ubiegłym roku
było po paczuszce kawy. Ciekawe, co wymyśli w tym roku. Taka nędza
w sklepach, że nie zdziwię się, jeśli dostaniemy tylko po
opakowaniu rajstop.
Zaśmiały się obie i kadrowa zaraz
wyszła.
Ale Stefci przypomniało się, że Marek prosił,
aby coś załatwiła. Tylko... co? Zupełnie nie mogła sobie
przypomnieć.
Tuż po czternastej odwiedził ją
niespodziewany gość – Aleksander! Przydźwigał jej naręcze
róż.
- Wszystkiego najlepszego z okazji twego święta!
Wiem, wiem – to jutro. Ale już się nie mogłem doczekać. Przy
tym jutro będą wykupione wszystkie kwiaty, więc się sprężyłem
na dziś.
Ucałowali się serdecznie.
- Bardzo ci
dziękuję. Co za niespodzianka!
- Przyjechałem do pracy, bo
nie wiem, gdzie cię szukać w późniejszych godzinach. A mam też
dla ciebie ciężką przesyłkę, więc lepiej sam ją dostarczę do
twego mieszkania. Jesteś u Marka, czy jednak na starych śmieciach?
- znów przywiózł jej masło, sery i śmietanę. Cały Aleksander!
- Siadaj. Wypijesz kawę?
- A nawet chętnie. Jak sobie
radzisz? Ślicznie wyglądasz, ale chyba schudłaś. Odchudzasz się?
Stefcia poprosiła sekretarkę o kawę i herbatę. Sama
przyniosła wazon z wodą.
- Nie, nie odchudzam się.
Ostatnio nie mam apetytu. Jem tak trochę na przymus. Opowiadaj, co
tam u ciebie. Ty też jesteś dziś szczególnie wystrzałowy!
Garnitur, biała koszula, super!
- Bycie dyrektorem czasem
jest okropne. Nie mogę sobie pozwolić na luz w ubraniu. A już
krawat to całkiem jest moją zmorą. Chyba przejdę na fular. Boję
się tylko, że będę się tym za bardzo wyróżniał. Inna sprawa,
że nie wiem, gdzie kupić podobne akcesoria. Znasz taki sklep?
- Nie. Nie zwróciłam uwagi. Podobno Marek do ślubu ma mieć
musznik... Myślę, że dobry krawiec potrafi uszyć ci coś takiego.
Z tego, co pamiętam, fular jest dobry do letnich garniturów. Na
pewno by ci było lżej. Ciebie krawat, a nas, kobiety, biustonosze
tak męczą. Ale nie wyobrażam sobie przyjścia do pracy bez tej
bielizny. Zostałeś naczelnym dyrektorem?
- O, na to muszę
jeszcze poczekać. Jednak bycie zastępcą wymaga więcej pracy niż
bycie dyrektorem. Muszę się zajmować każdą, nawet absurdalną,
sprawą. Takie życie.
- Prześliczne róże – zmieniła
temat Stefcia. - Dawno już takich nie dostałam. Mój Mareczek zbyt
często jest w rozjazdach. Podobno po ślubie ma się to zmienić. A
jak tobie się układa w sprawach sercowych?
- Moje sprawy
sercowe to wyschła pustynia. Chciałbym się zaangażować,
ustatkować, ożenić. Nawet mieć dzieci. Ale nie mam z kim. Te
znajome dziewczyny zupełnie mi nie pasują. W zasadzie przez to, że
równam wzwyż, do ciebie.
- Aleksandrze!
- Taka
jest prawda! Zostaw tego Marka i wyjdź za mnie. Kocham cię już
tyle czasu!
- Przystopuj, chłopaku!
- Wiem, wiem.
Iga tylko namieszała mi w głowie zapoznając z tobą. Zawsze będę
cię kochał. Nawet jeśli się ożenię. Ciebie nie można
zapomnieć. Może kiedyś jeszcze zdarzy się nam wspólny sylwester.
Rozmawiali jeszcze chwilę, aż Aleksander dopił kawę, po
czym Stefcia zebrała swoje rzeczy, w tym kwiaty, rzuciła
sekretarce, że dziś już jej nie będzie i wyszła razem ze swoim
gościem. Aleksander miał na parkingu służbowy samochód. Otworzył
przed Stefcią drzwi pasażera i pomógł umościć się tam razem z
kwiatami.
Popołudnie okazało się bardzo miłe.
Adoracja mężczyzny – to, czego ostatnio szczególnie
potrzebowała.
Gdy położyła się spać przypomniało się
jej, że ma wysypkę na dłoniach. Jeszcze raz zapaliła światło –
wysypki już nie było. I całe szczęście! A gdy sen znów zaczął
ją mroczyć przypomniała sobie, o co prosił Marek – ma zaprosić
kilka „dziewcząt do wzięcia” od siebie z pracy. Może jutro na
tym świątecznym przyjęciu kogoś wybierze. Kadrową, która jest
od kilku lat w separacji. I Mariolę. To na pewno. Sekretarka też
jest panienką... Kogoś jeszcze? Nie bardzo wiedziała, kogo. Babcia
miała przywieźć Frankę. Może pani Jadzia kogoś podpowie...
„Bladym świtem” zadźwięczał dzwonek u drzwi. Stefcia
miała nadzieję, że to Marek. Ale zawiodła się – w drzwiach
stanął Kamil.
- Witaj, moja śliczna! Wszelkiej
pomyślności! I koniecznie zgody między wami. Będzie dobrze, bo
nie może być inaczej. Przyleciałem zrobić ci włosy. Musisz dziś
wystrzałowo wyglądać. Niech wszyscy faceci się w ciebie wgapiają.
I niech się ślinią na twój widok! A co! Proszę kwiatuszki.
Cały Kamil!
- Ty wiesz, jak poprawić mi humor. Dziękuję
mój zacny, najlepszy przyjacielu! - objęła go i serdecznie
wycałowała.
A w pracy pani Jadzia z radością
zaakceptowała zaproszenie na ślub. Chwilę zastanawiała się, kogo
jeszcze zaprosić.
- Owszem - powiedziała. - I Agnieszka z
rachunków walutowych, i „taka nowa”, czyli Gabrysia z
księgowości. Ale Agnieszka jest właśnie chora, ma ciężką
anginę. Poza tym Agnieszka jest bardzo biedna, bo ma na swoim
utrzymaniu pradziadka, który nie ma żadnych świadczeń i babcię z
niewielką rentą. Musiała przerwać studia, by iść do pracy.
Dyrektor zna jej sytuację materialną, a ponieważ jest bardzo dobrą
pracownicą, zawsze daje jej najwyższą premię. W zasadzie to ona
nie będzie się miała w co ubrać na ten ślub. Tam masa pieniędzy
idzie na leki i na ogrzewanie mieszkania – kadrowa smutnie pokiwała
głową.
- A ja mam cały karton ubrań do wyrzucenia!
- No co pani! Niech pani nie wyrzuca!
- A co mam z nimi
zrobić? To są rzeczy już dawno niemodne.
- Ja je wezmę z
pocałowaniem ręki i dostarczę Agnieszce.
- Sądzi pani, że
to wypada? Nie chciałabym jej urazić! Sporo z tych rzeczy nosiłam
do pracy.
- Wypada. A ona jest mądrą dziewczyną i będzie
umiała zadbać o te ubrania. Tu coś zmieni, tam doszyje, jedno
skróci, a drugie wydłuży. Albo da babci. Ta jej babcia to też
takie chucherko jak pani i jak Agnieszka. Z tym, że Agnieszka jest
niższa od pani. Zresztą – na wyrzucenie zawsze jest czas.
- A co pani powie na zaproszenie sekretarki?
- Naszej
Dziuni? Dziewczyna oszaleje ze szczęścia!
- Mam jeszcze
Mariolę na myśli... Marek powiedział, że będzie sporo wolnych
chłopaków, takich nie żonatych. Później będzie obiad w
restauracji i być może tańce.
- Na to to ja się już nie
piszę. Jestem za stara!
- Nie może mi pani zrobić takiej
przykrości. I dyrektorowi. Obiecał być z żoną. Bardzo panią
proszę...
- Zastanowię się, ale na razie nic nie
obiecuję. I zrobię wszystko, by namówić Agnieszkę. Mam nadzieję,
że do tego czasu wyzdrowieje.
- A ja na jutro przyniosę
torbę z ubraniami.
Nim skończyła się impreza z okazji
Dnia Kobiet – dziewczyny zostały zaproszone i wszystkie się
zgodziły. Tylko z Agnieszką sprawa nie została wyjaśniona, ale
Stefcia była dobrej myśli.
A pod domem z wynajmowanym
mieszkaniem na Stefcię już czekał Marek... Chwycił ją w
ramionach i zachłannie całował, nie zwracając uwagi na ludzi.
- Jesteś jeszcze piękniejsza niż zapamiętałem – szeptał
jej we włosy. - Moja kochana! Moja najwspanialsza! Jak dobrze znów
mieć ciebie w ramionach i przytulać! Tak bardzo cię kocham! I
bardzo za tobą tęskniłem. Ale nareszcie jestem. I ty jesteś. Już
nigdzie się nie wybieram. Nareszcie razem! Idź do domu, a ja coś
wezmę z samochodu i też zaraz przyjdę.
- Pójdę z tobą.
Przecież chcę zobaczyć tę twoją mazdę.
- To później.
Mazda nam nie ucieknie. Posłuchasz mnie?
- A mam wyjście? -
śmiała się do niego radośnie. Wszystkie czarne myśli od niej
odpłynęły. Liczył się tylko Marek, jego czułość, miłość,
obecność. Jej świat zalało słoneczne światło!
A
później utonęli w sobie na dwie godziny – spragnieni,
stęsknieni, pełni wzajemnej miłości. Stefcia znów była
szczęśliwa. Oboje byli szczęśliwi. Powiedział, że nigdy nikogo
tak nie kochał, jak ją kocha. Za nikim tak bardzo nie tęsknił.
Trudno mu się usypiało bez jej obecności u boku. Tęsknota wręcz
go pożerała.
- Istniejesz tylko ty. Dlaczego tak długo
byłem ślepy? Bałem się trwałego związku. To po tych mych
zagranicznych przygodach. I bałem się, że mnie nie zechcesz.
Jestem już taki stary! Oglądałem cię nagą... Pamiętasz, jak się
dla mnie w Wierzbinie rozbierałaś? Myślałem, że oszaleję z
pragnienia! A ty tak słodko wtuliłaś się we mnie... I to też
było dobre. Zalała mnie fala niewypowiedzianej miłości.
Wiedziałem już, że tylko ty. A później zaskoczyłaś mnie tym,
że jeszcze nigdy nie współżyłaś z żadnym facetem. Tego się
absolutnie nie spodziewałem. Ty nie wiesz, ale jesteś pierwszą
moją dziewicą... Uwielbiam twoje gorące i śliskie wnętrze,
uwielbiam, kiedy zaciskasz, tam w głębi, swoje mięśnie, jakbyś
nie chciała mnie nigdy wypuścić... Doznania są nie do opisania...
Tonę w tobie i jestem szczęśliwy... Szaleję za tobą!
Kwiaty? Perfumy od Chanel, koronkowa bielizna? To wszystko nie było
ważne wobec takich wyznań, wobec pocałunków i przytuleń... Słowa
cenniejsze nad wszystko!
c.d.n.
fot. z internetu
Cz. 23.
- A
jednak nie powinniśmy brać ślubu.
Siedzieli u Marka w
domu, w salonie. Stefcia właśnie poprawiała kwiaty w wazonie, a
Marek odłożył czytaną jeszcze przed chwilą gazetę. Stefcia z
wrażenia omal nie wywróciła wazonu.
Był marzec, wiały
już całkiem wiosenne wiatry, a te tulipany na stole były
zapowiedzią pięknej wiosny. Niedługo miał być ślub cywilny w
Krakowie, zaproszenia zostały wysłane, wszystkie sprawy zapięte na
ostatni guzik, ślubne stroje czekały w szafie.
Patrzyła
na Marka w bezgranicznym zdumieniu, jej oczy z wolna wypełniły się
łzami, opuściła głowę i szybko wyszła do kuchni. Nie odezwała
się. Zaledwie miesiąc wcześniej na dobre przeprowadziła się do
narzeczonego i prawie zwolniła wynajmowane mieszkanie. Co z nią
teraz będzie? Przecież nie będzie go błagać o ślub! Była tak
bardzo wstrząśnięta, że z trudem łapała oddech. Jak on mógł
powiedzieć coś takiego!? „Powiedział, bo tak właśnie myśli...”
Rozumiała, że musi się natychmiast od Marka wyprowadzić. Ale
gdzie? Jak? Nie miała w Krakowie przyjaciółek, a ze względu na
pracę nie mogła wyjechać do Wierzbiny. Znalazła się w potrzasku.
- Stefciu... - stanął tuż za nią i położył ręce na
jej ramionach.
Strząsnęła je niecierpliwie. Wcześniejsze
słowa zabolały ją niesamowicie mocno.
- Postaram się jak
najszybciej wyprowadzić – powiedziała lodowatym głosem. - Ale to
mi chwilę zajmie. Tamtego mieszkania pewnie już nie odzyskam. Ale i
tak zaraz zacznę się pakować.
Jeszcze w grudniu mieli
trudną rozmowę. Marek zaproponował jej, by od stycznia została
jego asystentką, a zrezygnowała z pracy w banku. Zgodziłaby się,
gdyby powiedział wspólniczką. Ale na sekretarkę mógł sobie
kogoś zatrudnić. Stanowisko asystentki było poniżej jej
możliwości.
- Wynajmiesz sobie jakiś lokal, zatrudnisz
dowolną pomoc i obejdziesz się beze mnie.
- Ale ja chcę z
tobą!
- Chyba nie przemyślałeś sprawy.
- Tak
ważna jest dla ciebie praca w banku?
- Jeśli to będzie
możliwe popracuję tam przynajmniej kilka lat. Twoja praca też jest
dla ciebie ważna, więc dlaczego mi się dziwisz?
- Nie chcę
powierzać moich spraw pierwszej z brzegu dziewczynie.
- To
wybierz taką, której możesz zaufać.
Spięcie przybrało
na sile. Padły słowa, których Marek później żałował. To
Stefcia chciała, by siedział w Krakowie, a teraz mu to
uniemożliwiała! A ona już zobaczyła, że ich związek bardzo się
różni od związku z Liamem. Marek chciał narzucać swoją wolę.
Nie uzgadniał z nią decyzji dotyczących ich wspólnego życia.
Uważał, że tylko on ma prawo o wszystkim decydować. Stefcia nie
chciała kłótni, nawet mocniejszych zadrażnień. Mówiła co myśli
i wycofywała się do swoich okopów, ale uparcie pozostawała przy
swoim. A to burzyło krew w Marku. Obydwoje przez wiele lat byli
niezależni i teraz nie umieli uzgodnić wspólnych stanowisk. W
zasadzie Marek nie umiał dyskutować, spierać się i szukać
jednocześnie kompromisu. To zostawiał dla obcych, dla spraw
zawodowych. Po kilku, a może nawet kilkunastu próbach zrezygnowała
z przedstawiania swoich argumentów. Mówiła czego chce, czego
bezwzględnie potrzebuje i na tym kończyła dyskusję. Na to Marek
reagował słowami „jesteś uparta jak osioł”. Po takich słowach
wykrzyczanych w złości Stefcia już nie szukała kompromisu.
Postępowała zgodnie z własnymi przekonaniami. Ich związek szedł
w rozsypkę. Mimo tego Marek nalegał, by Stefcia przeprowadziła się
do niego. Może przebywając ciągle razem jakoś się dotrą.
- Nie wiem, czy chcę. Za dużo jest między nami sprzeczek i
dąsów. Albo zobaczysz wreszcie we mnie partnerkę, albo szkoda
wikłać się w dalszy związek, pełen awantur i dziwnych
niedomówień. Nie czuję twojej miłości, ani choćby twojej
troski. Wspólne łóżko to za mało. Oddalasz się ode mnie. A ja
nie będę cię przywiązywać sznurkiem. Ani obrączkami. Mam dość.
Później nie widzieli się przez kilka dni. Marek miał
czas na przemyślenia. I dużo się zmieniło między nimi na lepsze.
On nie był już taki zasadniczy, ona była dużo łagodniejsza.
Awans Stefci na dyrektora jakby podniósł rangę narzeczonej w jego
oczach. Już nie mówił o tym, by została jego asystentką.
Oboje zaczęli szukać tego, co ich łączy, a unikać
nieporozumień.
Choroba Marka wstrząsnęła Stefcią.
Dopiero wtedy dotarło do niej, jak bardzo go kocha. Przeprowadziła
się do Marka, ale dla siebie samej nadal pozostawał surową
nauczycielką. Nie chciał, aby Marek znalazł jakieś powody do
stawiania jej zarzutów. Naprawdę bardzo się starała. Czy on to
dostrzegał? Nie miała pewności. Pozostawał względem niej
szarmancki, dawał drobne upominki, przynosił kwiaty, zabierał do
teatru i restauracji. Zapoznał ją ze swoimi przyjaciółmi. Czyli
szlo ku lepszemu.
Gorąco łączyły ich sprawy łóżkowe.
Marek był tu wybitnym wirtuozem, dostarczał wielu emocji, wzruszeń,
niesamowitych doznań. Otworzył Stefcię na miłość fizyczną
połączoną z największą czułością. Pod tym względem Stefcia
była szczęśliwa.
A teraz „nie powinniśmy brać
ślubu”?
- Porozmawiajmy – poprosił biorąc ją w
ramiona, mimo wyraźnego oporu. Był od niej dużo silniejszy. -
Zrobię herbatę i spróbuję wyjaśnić, o co mi chodziło. I nie
próbuj się pakować! Kocham cię. Bardzo cię kocham. I nic się w
tej kwestii nie zmieniło. Po prostu użyłem niewłaściwego zwrotu.
Idź, usiądź, zaraz przyjdę z herbatą. I wino.
Rozmowa
była długa i wyczerpująca, na szczęście doszli do porozumienia.
Stefcia zrozumiała, że Marek mówiąc, iż nie powinni brać ślubu
chciał dać jej do zrozumienia, że nie chce mieć z niej
pielęgniarki, a żonę. Że boi się, że jego serce jest zbyt
słabe, że mężczyzna o tak chorym sercu nie powinien się wiązać
na stałe z kobietą. Dla Stefci to była bzdura. Nie wolno mu tak
myśleć! Później się długo i namiętnie kochali.
- Ty
masz chore serce? Jakie chore serce? To, co wyczyniasz w pościeli
jest tak wyrafinowane, że żaden lekarz nie uwierzyłby w twoje
chore serce! A jednocześnie jesteś najprawdziwszym Żakiem – bo
jeśli już chorować, to właśnie na serce!
Ona sama nigdy
przed Markiem nie skarżyła się na zdrowie, na złe samopoczucie,
na zmęczenie. Przyjęła na siebie sporo domowych obowiązków i
wykonywała je mimo tego, że czasami była po prostu zmęczona.
Nigdy nie prosiła Marka, by jej w czymś pomógł lub wręcz
wyręczył. Pracowała zawodowo i często przynosiła do domu
dokumenty, nad którymi musiała posiedzieć, bo nie starczało jej
czasu w pracy. A jednak gotowała obiady (prawda – często
posiłkowała się „gotowcami” przywiezionymi z Wierzbiny),
prała, sprzątała, prasowała, pamiętała o podlaniu kwiatów i
wyniesieniu śmieci. Dwa razy nawet odśnieżyła podjazd pod
nieobecność Marka. Te codzienne obowiązku zabierały jej całkiem
dużo czasu. Miała prawo być zmęczona.
Do następnej
poważnej awantury doszło właśnie przez śmieci. Na dworze była
wtedy wyjątkowa chlapa, taka, że to psa z budy nie wypędzisz, a
ona ubrała się i śmieci jednak wyniosła. Marek zauważył to
dopiero wtedy, gdy nieco zbyt głośno zamknęła za sobą drzwi
wejściowe. Podmuch wiatru spowodował, że drzwi wysmyknęły się
jej z ręki.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś? Przecież ja
mogłem wynieść – zawołał wtedy oburzony.
- Marku, ty
mi nie musisz mówić, że mam coś ugotować, uprać lub posprzątać.
Więc i ja nie będę ci mówić, abyś coś zrobił. Jeśli zechcesz
– to sam się włączysz w różne domowe czynności. A skoro tego
nie robisz, to ja muszę zrobić. Kropka.
- Nie musisz mnie
prosić o pomoc. Wystarczy powiedzieć zrób to albo tamto.
- Mylisz się, Marku. To ty sam musisz znać swoje obowiązki. Ja nic
nie muszę mówić. Tak rozumiem partnerstwo. Ty po prostu nie
interesujesz się domowymi sprawami. Zatem wszystkie te drobne, choć
uciążliwe, rzeczy spadają na mnie. Zrozum – ty mi nie musisz
pomagać! Ty powinieneś uczestniczyć w domowych sprawach na
zasadzie partnerstwa. Przecież wiesz, gdzie trzymamy śmieci, gdzie
stoi odkurzacz, widzisz, że na stole i parapetach już się zbiera
kurz, że choćby po obiedzie są naczynia do zmycia.
- Ale
przecież nie spodziewamy się gości!
- Ja nie sprzątam dla
gości, tylko dla nas. Taka jest między nami różnica. Ale skoro
już rozmawiamy o takich sprawach, to ty jutro zrobisz obiad, bo ja
wrócę raczej dość późno, może aż po osiemnastej.
- A
to dlaczego?
- Mam zamiar pochodzić po sklepach i zajmie mi
to dużo czasu.
Wydawało się, że sprawa śmieci zmarła
śmiercią naturalną. Otóż nie – za kilka dni znów wypłynęła.
Marek się niesamowicie zdenerwował, aż brał swoje tabletki pod
język. A Stefcia milczała, choć krzyki Marka bardzo ją zraniły.
Była rozdygotana, nawet herbatka z melisy nie pomogła. Rano
powiedziała, że ma dość. Głównie tych idiotycznych awantur.
Jeśli Marek sprowokuje jeszcze jedną, tylko jedną, to ona się
wyprowadzi najszybciej, jak to będzie możliwe. I ślubu też nie
będzie. Nie ma zamiaru szarpać się przez całe życie. Wóz, albo
przewóz. Koniec.
- To jest ultimatum?
- Tak.
Nieodwołalne.
- A rób, co chcesz! - odpowiedział
lekceważąco i machnął wymownie ręką.
Prawdę
powiedziawszy tego się absolutnie nie spodziewał.
Ale
wiedział, że Stefcia słowa dotrzyma!
Natomiast do Stefci
dotarło, że Marek jest niewychowany. No bo i kto miał go wychować?
Matki nie znał, nie pamiętał, babka odeszła zbyt wcześnie,
podobnie stryj. W stosunku do obcych Marek był grzeczny i układny.
Ale nie w stosunku do niej. Nie wiedziała, z czego to wynika.
Przecież mówił, że kocha i dawał to wyraźnie odczuć. A później
traktował z lekceważeniem, niemal z pogardą. To tak strasznie
bolało! Jest już za stary, by ktoś go naprostował! Nie będzie o
niego walczyć. Już nie. Utwierdzała się w przekonaniu, że jednak
nie powinni brać ślubu. Nie chciała prowokować następnej
awantury, ale powiedzieć o swoich przemyśleniach musiała. Im
szybciej, tym lepiej. W drodze do pracy kupiła gazety, bo
postanowiła znaleźć dla siebie mieszkanie. Chciała przejrzeć
ogłoszenia. Lada dzień spodziewała się następnej awantury, gdyż
była pewna, że Marek nie wytrzyma. Ona też – tego lekceważenia
i braku szacunku. Ale zaraz po przyjściu do pracy zadzwoniła
najpierw do właścicielki mieszkania, które wynajmowała do
niedawna. Było wolne! Stefcia zwolniła się na godzinę z pracy i
pojechała do kobiety. Zapłaciła za pół roku z góry. Mogła
zapłacić za rok, ale nie wiedziała, czy to ma sens. Kobiecie
chodziło o pieniądze – potrzebowała na coś większej kwoty.
Stefcia miała tam jeszcze trochę swoich rzeczy, które ojciec
powinien zabrać do Wierzbiny – łóżko, pralka, kilka szafek,
kilka spakowanych już pudeł. Obiecał uporać się z tym do końca
marca. Teraz to trzeba odwołać.
Po pracy wróciła do domu
Marka. Spakowała najważniejsze rzeczy – pościel, ręczniki,
bieliznę i niewielką ilość ubrań. A także trochę kuchennych
akcesoriów.
Zadzwoniła do hotelu, w którym Marek zawsze
się zatrzymywał. Zatrzymał się i teraz, ale nie było go w
pokoju.
- A może pani przekazać mu wiadomość?
-
Tak. Oczywiście – odpowiedziała recepcjonistka.
- To
będzie jak krótki liścik. Proszę zapisać. Gotowa?
- Tak.
Proszę podyktować.
- „Wyjeżdżam na jakiś czas.
Pamiętaj o piecu. Klucze w wiadomym miejscu. Kocham cię.”
- Jakiś podpis?
- S.Ż. To powinno wystarczyć. Tylko –
błagam! - niech pani nie zapomni! Głównie o ten piec chodzi.
Wykonała jeszcze jeden telefon – do Kamila. Rozmawiała przez
chwilę o niczym. Nie mogła mu powiedzieć, że wraca na stare
śmieci, bo mógł to wygadać Markowi.
- Coś się stało?
- domyślił się Kamil.
- Chyba muszę rozstać się z
Markiem – szepnęła do słuchawki prawie płacząc.
-
Zaraz przyjadę do ciebie!
- Nie, nie. Właśnie się
spakowałam i opuszczam mieszkanie Marka.
- Gdzie cię
znajdę?
- A przysięgniesz, że nie zdradzisz mnie przed
Markiem? Bo on pewnie do ciebie zadzwoni.
- Przysięgam.
- Będę w starym mieszkaniu.
- Przyjadę zaraz po pracy.
Nigdzie się nie ruszaj. Będę chciał pięć litrów kawy, bo już
padam.
To ostatnie zdanie uświadomiło Stefci, że nie
wzięła ze sobą ani kawy, ani herbaty, ani czegokolwiek do
jedzenia. Pospiesznie spakowała trochę słoików z mięsem, paczkę
makaronu i kilka innych produktów. Po drodze dokupiła chleb, jajka,
twaróg i mleko. Chleb był już czerstwy, ale trudno. Jezu! Cały
dzień nic nie jadła! Teraz usmażyła sobie jedno jajko i zjadła
właściwie na przymus, z rozsądku. Źle się czuła, leciała z
nóg. Z trudem wniosła drugą część bagaży.
Kamil,
ledwie przyszedł, objął ją i zażądał – mów! Rozpłakała
się w jego uścisku. Ale jej ciężko było mówić. Nie nawykła
się skarżyć.
- Dziewczyno – mów! Wyrzuć to z siebie.
Będzie ci lżej.
- Najpierw zrobię kawę.
Razem
poszli do kuchenki.
- Nie układa się nam. Nie możemy się
dotrzeć. Chyba mam za duże wymagania, a nie mogę z nich
zrezygnować. On mną pomiata. Lekceważy. Nie umiem się z tym
pogodzić. Dzwonił do ciebie?
- Nie. Powiedz dokładnie, co
się stało.
Usiedli w szarym saloniku i Kamil słowo po
słowie wydobywał wszystko ze Stefci.
- Jak ja jestem
szczęśliwy, to ty jesteś nieszczęśliwa. I tak na zmianę. -
Zauważył w końcu. - Zupełnie nie rozumiem, co z jego głową się
stało. Zupełnie jak nie Marek. Nie znałem go od tej strony.
- Teraz się zastanawiam, czy w ogóle brać ślub. Po co mi taki
facet? Po co mi takie kłopoty?
- Ja mu chyba muszę gębę
obić.
- Nawet tak nie myśl. Chciałabym tylko zrozumieć,
dlaczego jest dla mnie tak nieuprzejmy, tak wrogi, nieprzyjemny,
dlaczego mnie poniża? Skarżę się tobie, ale w zasadzie już
podjęłam decyzję – nie będzie ślubu. Nic mu nie jestem winna.
Czuję się zdradzona i upokorzona. Dość tego.
-
Porozmawiam z nim.
- Ani mi się waż! Ja już nic od niego
nie chcę. I nie mów mu, że się skarżyłam. On zaraz wyskoczy z
tym, że ja chcę mieć z niego drugiego Liama. Oczywiście, że ich
porównuję. A dlaczego mam nie porównywać? Jednak nigdy nie
oczekiwałam, że będzie tak dobry, jak Liam. Lecz to, co się
dzieje, przekracza wszelkie granice. Marek chyba myślał, że będę
się go radzić w sprawach służbowych. Nigdy nie prosiłam go o
żadne podpowiedzi. Nigdy. Później był dumny z tego, że zostałam
zastępcą dyrektora. A nagle się wszystko zmieniło. Jakiś czas
temu, chyba jeszcze w grudniu, poprosił mnie bym została jego
asystentką, rozumiesz – coś jak sekretarka. Nie zgodziłam się.
Co innego, gdyby zaproponował mi bycie wspólniczką. W tamtym
momencie zaczęły się wszystkie niesnaski. Mimo wszystko było
jeszcze do wytrzymania. Ale teraz... Jeśli chce mieć kucharkę,
sprzątaczkę, kochankę – to niech sobie wynajmie. Ja mam być
jego żoną, a nie pomiotłem. Nie może mi rozkazywać, nie może mi
stawiać wymagań, żądań. Wielce się oburzył, gdy powiedziałam,
aby zrobił obiad. Myślisz, że zrobił? „Usmaż sobie jajka”.
Tyle mi powiedział. On jest jakiś nienormalny. Daje mi kwiaty i
perfumy, czasem jakąś książkę, albo nawet bieliznę. Twierdzi,
że kocha. A później taki gwałtowny zwrot o sto osiemdziesiąt
stopni. Ja tego nie wytrzymuję! Tego człowieka już się nie
zmieni. Musiałby doznać jakiegoś trzęsienia ziemi. Mówiłam ci –
postawiłam mu ultimatum. Więc się nie kłócił, nie zrobił
awantury, ale wyjechał bez mojej zgody. Nie zadzwonił do mnie do
pracy. Dla mnie to jest coś gorszego, niż awantura. Mam dość. Nie
będzie ślubu... A ja się tak przejęłam, gdy on trafił do
szpitala. Tak bardzo się o niego bałam! Powiedziałam ci o
wszystkim, ale wcale mi nie ulżyło. Pamiętaj – nie możesz mnie
zdradzić.
Kamil sam zrobił następną kawę. Był
zamyślony.
- Obawiam się, że będę teraz adwokatem
diabła. - Usiadł na swoim miejscu i dalej siedział smutny.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zaniepokoiła się Stefcia, gdy
dalej milczał.
- Właśnie nie wiem, jak ci to powiedzieć,
by cię mocno nie zranić.
- Mów. Zrań. Ale powiedz
wreszcie, jak to widzisz.
- Między wami jest walka o
dominację w związku.
- No coś ty!
- A jednak. Ty
chcesz, aby wszystko było po twojemu. To zrób, tam nie jedź. Ale
to tak nie działa! Ty jesteś silną, niezależną kobietą. A on
jest mężczyzną, który chce mieć słabą kobietkę. Taką, którą
mógłby się opiekować, troszczyć, usuwać przeszkody sprzed jej
stóp.
- Rozmawiałeś z nim?
- Chyba ze dwa razy,
ale nie tak dokładnie jak z tobą. Coś mi wspominał o twojej
niezależności, o tym, jak bardzo jesteś... akuratna, dokładna. O
tym, że nie pozwalasz sobie na moment słabości. Musisz mu zostawić
tak zwane pole do działania. Musi mieć możliwość wykazania się,
udowodnienia nawet sobie samemu, że jest mężczyzną. Odśnieżanie
podjazdu to zbyt mało! Albo grzebanie w samochodzie. Ale w twoim i
tak nie może grzebać, bo wszystko załatwia twój tato albo
mechanik z Wierzbiny. On nie ma jak być dla ciebie podporą i
ostoją. Zarabiasz duże pieniądze. Z tego co wiem, nie macie
wspólnej kasy. I nie macie wspólnych planów. No, może oprócz
ślubów. Nie wyrzekaj się Marka. Skoro jesteś taka silna i
niezależna, spróbuj to wszystko zmienić. Oboje macie być
szczęśliwi.
- Muszę to przemyśleć, bo chyba masz rację.
- Przemyśl. I jak najszybciej wróć do Marka. On ma swoją
dumę i honor. Pewnie cię przeprosi. Ale nie o przeprosiny tu
chodzi, a o naprawienie wszystkiego. Musicie rozmawiać. Dużo
rozmawiać. W każdym związku ważna jest miłość. Może nawet
najważniejsza. Ale liczą się dobre chęci, skierowanie swojej
uwagi na dobro partnera, ustępowanie w mało ważnych sprawach. I
nie strzelanie fochów z byle powodu. Przecież masz pewność, że
Marek cię kocha. Daj mu szansę. Otwórz się na niego tak do dna,
do głębi. Nie stawiaj siebie na pierwszym miejscu, a wasze wspólne
dobro. Wtedy się dogadacie. Jak będzie trzeba to nawet zostań jego
asystentką. Po godzinach w banku. Przecież korona ci z głowy nie
spadnie. Przemyśl to. A ja muszę już wracać do mojego chłopaka.
On dziś ma drugą zmianę i zaraz powinien być w domu. Na ile
wynajęłaś to mieszkanie?
- Na pół roku.
- To
wynajmij na cały rok, a ja je podnajmę u ciebie. Najchętniej bym
kupił, ale na razie nie stać mnie, musiałbym brać kredyt. Mój
chłopak na to nie pozwoli.
- Ja ci mogę pożyczyć te
pieniądze. Tyle, że w dolarach, bo takiej kwoty nie da się
odsprzedać od ręki. Inna sprawa, czy pani Kalinowska zechce je
sprzedać...
- Na razie wynajmij na rok. A później
zobaczymy.
- Jesteś szczęśliwy?
- Bardzo.
Niewyobrażalnie bardzo. Jednak... Ty możesz iść ulicą trzymając
Marka za rękę, nawet całować się z nim w miejscu publicznym. A
nam nie wolno. Rozumiesz? Dla ludzi nasze uczucia się nie liczą.
Wdeptaliby nas w błoto. Musimy być bardzo ostrożni i dlatego
będzie lepiej, gdy on będzie miał własne mieszkanie. Tylko ten
brak telefonu jest okropny. Pojedziesz do Wierzbiny na najbliższy
weekend?
- Tak planowałam, ale boję się, że bym się
wygadała z moimi problemami. Przecież już byłam gotowa
zrezygnować ze ślubu.
- Dogadacie się. Jesteś mądrą
kobietą.
- Ale uczeszesz mnie do ślubu?
- Do
obydwu ślubów. Nie waż się z tym iść do kogoś innego!
- Mam nadzieję, że będziesz na weselu ze swoim chłopakiem.
- To jest niemożliwe. Wręcz wykluczone. Nie możemy pokazywać się
razem publicznie. Choć bardzo to nas boli. A wiesz? On też ma na
imię Staszek... Jeszcze coś ci powiem: nie wybaczaj Markowi tak
szybko. Niech się trochę postara. Niech poprzeżywa, niech mocniej
zatęskni. Właśnie od tego jest facetem. Zapamiętasz?
c.d.n.
fot. własne
Cz. 22.
Zmarła
Kaisa, a pogrzeb miał być dopiero po świętach. Halvar dość
długo rozmawiał ze Stefcią. Podkreślił, że miło mu bardzo, że
planuje przyjechać do Szwecji, że dla niego to ważne. Niech go
zawiadomi o dokładnej dacie i godzinie, a on ją odbierze z
lotniska. Ale to była zima i byle zadymka mogła lot uniemożliwić,
dlatego Stefcia zdecydowała się jednak na samochód. Umówiła się
z Dorotką, bo to u niej chciała się zatrzymać. A Dorotka bardzo
naciskała, by przyjechała z narzeczonym. Przecież Marek nie musi
być na pogrzebie! Za to będzie miał okazję poznać się z
rodziną. Poza tym nawet Stefci będzie raźniej z mężczyzną. I
Marek się zgodził.
Do świąt było jeszcze kilka dni. Na
prośbę Kamila Marek przyprowadził z Krakowa jego auto. Przywiózł
nie tylko świeże wiadomości z salonu, ale także uzupełnienie do
„fryzjerskiego kuferka”. A Kamil miał nadzieję, że jakoś
uradzi tym kilku damskim głowom. Na razie ciągle miał słabe
plecy, nogi i ręce. Sam do siebie mówił, że czas przestać się
lenić. Najwyżej po każdej głowie będzie odpoczywał – żartował
w myślach.
Najpierw dobrał się do włosów pani Basi –
to było wieczorem, razem z babcią Stefcią i Edwardem pojechali tam
na kolacje. Piotrek był gdzieś z kolegami. Włosy pani Basi to był
jeden wielki puch! Ale jakoś sobie poradził. Na drugi dzień z rana
ostrzygł i ułożył włosy babci Stefci. Nie było tak źle.
Wprawdzie ręce mu mdlały, ale nie musiał robić sobie przerwy.
Kiedy po strzyżeniu i modelowaniu usiedli w kuchni na herbatę
kolana mu drżały jak po wielkim biegu. A Franka zapytała, czy i
ona może liczyć na pana Kamila. Nawet nie wypadało jej odmówić!
Ostrzygł ją po obiedzie. I stwierdził, że nie jest źle – że
wraca do formy! A wieczorem ostrzygł jeszcze pana Edwarda i jednego
z kolegów Piotra. Zaraz zgłosili się następni, jednak w tym dniu
Kamil był już za bardzo zmęczony. Na drugi dzień Franka zapytała,
czy mógłby zająć się włosami całej rodziny Stacha. On jest tak
zajęty, że nawet nie ma czasu zawieźć ich do fryzjera. Zresztą
dziadek i tak by nie dal rady tam dotrzeć. Kamil oczywiście się
zgodził, bo czyż miał inne wyjście? Pojechali natychmiast, bo
przed obiadem miał przyjść fizykoterapeuta. Franka wskazywała mu
drogę. Najpierw ostrzygł i ogolił panów, później zajął się
włosami babci Staszka. Ojciec Staszka wyrwał się z pracy
specjalnie na strzyżenie i zaraz ponownie poleciał do zakładu. A
Kamil dziwił się sam sobie, że tak szybko uporał się ze
strzyżeniem. Mama Staszka była w pracy, więc ją te zabiegi
ominęły. Powiedział jednak France, że może zadbać o włosy tej
pani któregoś wieczora.
Masaże i nacierania w tym dniu
były mu szczególnie miłe. A po obiedzie długo odpoczywał, nawet
się przespał z godzinę. A później ostrzygł Huberta i Belę.
- Odbieram chleb miejscowym fryzjerom – powiedział przy
kolacji do babci.
- A ja zbieram dla ciebie pieniądze za
strzyżenia – uśmiechnęła się babcia.
- Ależ ja nie
chcę żadnych pieniędzy! - oburzył się Kamil.
- A co,
złotówki lecą ci z nieba? Przecież te wszystkie szampony, odżywki
i inne pachnidła całkiem sporo kosztują.
- To nie jest
wielki koszt. A mnie jest niezręcznie brać od kogokolwiek
pieniądze. I nawet nie wypada! Nie chcę! Nie ma takiej potrzeby! -
dalej buntował się Kamil.
- Ale mnie wypada. Niech się
cieszą, że nie musieli siedzieć w kolejce! I koniec dyskusji.
W ostatnich dniach Kamil nie widział się ze Staszkiem. Starał
się nie myśleć o chłopaku, nie marzyć, nie przeżywać. Ale był
zadowolony, że poznał jego rodzinę. Dziadek (ze strony ojca) miał
powyżej dziewięćdziesięciu lat i ledwie chodził. Najważniejsze
jednak, że był przy zdrowych zmysłach i „sam siebie obsługiwał”,
jedynie przy wejściu i wyjściu z wanny potrzebował pomocy. Babcia
(ze strony matki) dobijała właśnie osiemdziesiątki i była
całkiem żwawa. Ciągle jeszcze gotowała obiady dla całej rodziny
i trochę sprzątała - „tak aby rynek” - żartowała, grubsze
sprzątanie niech córka robi. Rodzice Stacha nadal pracowali, ale
Kamil nie dociekał gdzie. W domu nie było bogato, ale też i nie
biednie. Najważniejsze, że było czysto i ładnie pachniało. Taki
wrażliwy miał nos, a tego zapachu nie umiał rozpoznać. A może po
tym złamaniu nosa już inaczej odbierał zapachy? Od tamtej babci
dowiedział się, że Stacha pokój jest na pięterku, i że on dużo
muzyki słucha, tylko wyjątkowo schodzi na telewizję. Muszą
nadawać jakiś dobry film.
- Najgorsze, że ma już
trzydzieści lat, a żadnej dziewczyny nie ma. I na co to tak czekać?
Kiedyś taka fajna Jola się przy nim kręciła, ale jemu się nie
podobała... Źle, bo latka szybko lecą.
- Dobry chłopak,
a nie ma szczęścia w życiu – dodał dziadek w swojej powolnej
już mowie. - Nie skończył technikum, bo uderzył dyrektora...
Wyrzucili go ze szkoły i od tego całe zło się zaczęło. A
przecież zaraz maturę miał zdawać! Wrócił do domu, znalazł
pracę i zaczął tęgo pić. Do czego to podobne, taki młody i
tylko wódka i wódka. I jeszcze do wojska go wzięli... Musiał
odsłużyć dwa lata. A potem do tej pracy wrócił i długo już nie
popracował.
- I wyrzucili go z pracy. A to było na
państwowym, w POM-ie. Bardzo szkoda. Pracował tam ledwie rok... –
wtrąciła babcia.
- I tak przeszedł przez kilka zakładów
– kontynuował dziadek - ale z każdego wylatywał przez wódkę.
Dziwne to trochę, bo inni nawet mocniej pili i jakoś nie
podpadali... A Stachu szczęścia nie miał... Aż przyszedł do nas
Czajkowski. Do nas, do domu. Może z pięć lat temu. I mój syn mówi
mu, aby wziął Stacha do siebie do pracy. Czajkowski nie chciał, bo
dziś weźmie, a jutro będzie wyrzucał? To bez sensu. Staszek już
miał złą opinię, rozniosło się po Wierzbinie. Na to Staszek
zbiegł z góry i mówi, że już nie będzie pił. Musiał słyszeć
całą rozmowę. A Czajkowski na to, że nie tylko w czasie pracy,
ale w ogóle ma nie pić, nawet na weselu czy chrzcinach. Staszek na
to, że dobrze. Więc Czajkowski dalej mówi – przez pięć lat. A
jak poczuję od ciebie alkohol – to od razu wylatujesz na zbity
pysk. Nie wolno ani wódki, ani piwa, ani wina. Nic, nic, nic. I
Stachu się zgodził.
- Wtedy tu przy nas wszystkich
przyrzekł, że do trzydziestego roku życia nie tknie żadnego
alkoholu – przypomniała babcia. - I dotrzymał. Trzydziestka
minęła, a on nadal nie pije.
- On taki zdolny, miał
wielkie plany, chciał na studia... Jego brat jest po studiach,
wykłada w Warszawie, doktorat zrobił. Oj, jaka to specjalizacja...?
Już nie pamiętam. O, chyba coś z polityką... Szkoda, bardzo
szkoda Stacha.
Obił gębę dyrektorowi technikum... To
musiała być jakaś grubsza sprawa... Dobrze, że nie trafił do
poprawczaka. Albo i do więzienia, bo musiał już być pełnoletni...
Na krótko przed świętami babcia Stefcia i Kamil siedzieli
w salonie przed kominkiem. Już był wieczór. Edward pojechał na
jakieś spotkanie wierchuszki Wierzbińskiej – opłatka – zaś
Piotr był w Karolince. Kamil przeglądał wczorajsze gazety, a
babcia rozwiązywała krzyżówkę. Zazwyczaj z krzyżówkami radziła
sobie sama, miała jedynie trudności z nazwiskami aktorów, na
szczęście takich haseł nie było zbyt wiele.
Kamil
oderwał się od gazety i zapatrzył w ogień. Lubił zapach kominka.
Jego myśli poszybowały do zmarłego Staszka, a później do Staszka
z Wierzbiny. Co za splot okoliczności! W zasadzie trochę mu
przeszkadzało, że ten z Wierzbiny miał też na imię Staszek.
Pomyślał jednak, że z tej mąki wcale może nie być chleba.
Przelotne spojrzenia, choć może – na pewno! - z iskrą, to jednak
zbyt mało. Nagle zatęsknił za bliskością, dotykiem ciał, rękoma
na skórze... Tak dawno nie czuł serdecznego uścisku...
-
Wiesz, Kamilu, nie radzę sobie – powiedziała ze smutkiem babcia.
- Co się stało?– spojrzał na nią prawdziwie zaniepokojony.
- Widzisz, synku, na wigilii będziemy mieli sporo ludzi. Może
nas zasiądzie piętnaście do dwudziestu osób. Nie ogarniam tego.
- Przecież jest Franka. Przyjedzie Stefcia i Małgosia. My
faceci też pomożemy. Damy radę.
- Samo ubieranie choinki
zajmie ze cztery godziny...
- Tak długo? Przecież nie jest
powiedziane, że wszystkie ozdoby trzeba wieszać.
- Piotr
mógłby dziś osadzić choinkę, niech czeka na werandzie.
-
A gdzie są ozdoby? Mógłbym je przynieść.
- W piwnicy.
Nie, nie przynoś. Dopiero jak choinka stanie. Ale to nie o choinkę
idzie, a o samą kolację wigilijną. Kiedy o tym wszystkim myślę,
to mi serce staje w poprzek!
- Babciu kochana! Przecież to
będą sami swoi. Więc nawet jak coś się nie uda, to i tak nikt
nie będzie narzekał, latał po mieście i rozsiewał plotki!
- No tak. No tak. Ale ja i tak nie ogarniam wszystkiego i to mnie
dręczy.
- A poza tym dlaczego ma się coś nie udać? Franka
to bystra dziewczyna. Babcia przecież dała jej swoją litanię na
kartce, obie debatowałyście nad menu, wszystko jest ułożone,
zaklepane, prawie wszystkie zakupy zrobione. Będzie dobrze.
- Chciałabym mieć twoją wiarę, chłopcze. Mnie się aż w głowie
kręci. Czytam hasła po pięć razy i nie rozumiem... To jest
starość. Takie gwałtowne pasmo złych przeczuć i zwątpień. I
zła jestem, że jeszcze Edzia z domu wyciągają... Wziął
samochód, to przynajmniej pić nie będzie, bo takie spotkania, niby
opłatek, a zawsze są suto zakrapiane. Nie lubię tego! A ty jak się
czujesz? Ostatnio nic nie mówisz na ten temat.
Kamil
nieelegancko przeciągnął się w fotelu.
- Ciągle mocno
odczuwam plecy. To już nie jest ból, ale taka „inność”, nie
wiem, jak to nazwać. Są jakby obce, nie moje. Nogi już niby w
porządku, ale czasem odczuwam ból w lewym udzie, tak jakby w głębi,
w kości. A poza tym wszystko dobrze. Zaraz po świętach wracam do
Krakowa, moje dziewczyny bardzo o to proszą. A i ja tęsknie za
nimi, za salonem, za tamtą atmosferą. U państwa jestem jak u
najukochańszej rodziny, ale brak mi salonu, tego gwaru i szumu
suszarek... Muszę wrócić. Przed sylwestrem będzie dużo pracy,
zawsze tak jest... No i umyśliłem, że otworzę dwa stanowiska
męskie. Teraz bardzo mi spadły obroty, może grudzień będzie z
lepszym wynikiem. Taką mam przynajmniej nadzieję. Ale nie ma mnie
już ponad dwa miesiące, a przecież pańskie oko konia tuczy. Czas
wracać. Wypocząłem, nabrałem sił, poprawiło się moje zdrowie.
Było mi tu wspaniale. Ale już pora wracać.
- Przywykłam
do ciebie. Będzie mi smutno, gdy odjedziesz. Musisz mi obiecać, że
będziesz nas częściej odwiedzać, szczególnie, gdy minie zima. I
traktuj nas, jak swoją rodzinę. Zrobię herbaty...
- Niech
babcia siedzi. To ja zrobię.
Zabrzęczał telefon, więc
babcia i tak musiała wstać. Dzwonił Tomek – przyjeżdża jutro
wraz z Marysieńką, może ktoś ich odbierze ze stacji? Babcia
Stefcia, gdyby była młodsza, pewnie by podskoczyła z radości. Tej
wizyty nikt się nie spodziewał! Co za radość!
- Widzi
babcia? Jeszcze jedna mądra, rozsądna i pracowita kobieta do
pomocy. Będzie dobrze. Będzie bardzo dobrze!
I było
dobrze! A cudną niespodziankę zrobiła Zuzanna z Wiednia,
przyjeżdżając w wigilijny poranek. Nie spodziewała się tej
podróży do Polski, ale ktoś znajomy jechał tu samochodem i
namówił Zuzannę. Miała ledwie dzień na załatwienie swoich spraw
i spakowanie się. Ale stanęła na progu i mogła radośnie
powiedzieć – oto jestem, kochana siostrzyczko. Oto jestem!
Tak gwarnej i radosnej wigilii dawno u Żaków nie było!
Kamil nie zobaczył się ze Staszkiem, bo ten aż do nocy siedział w
warsztacie. Na pasterce ledwie się zahaczyli kątem oka, a w same
święta nie było jak, nad czym Kamil bardzo ubolewał. Po długich
wewnętrznych rozterkach (wypada – nie wypada) Kamil podjechał
samochodem pod dom Staszka. W oknie na pięterku było ciemno. Mimo
wszystko wysiadł z auta i zadzwonił do drzwi. Otworzył mu
mężczyzna podobny do Staszka, Kamil domyślił się, że to Staszka
brat.
- Dzień dobry. Kamil Krawiec jestem. Jest może
Staszek? Mam parę słów do niego, jeśli można.
- Jest.
Proszę wejść. Zimno jest na dworze – mężczyzna podał Kamilowi
rękę, ale się nie przedstawił.
- Nie, nie, nie trzeba.
Poczekam w samochodzie.
Staszek pojawił się bardzo szybko,
cicho zamknął drzwi samochodu i zwracając się całym ciałem w
stronę Kamila podał mu rękę. Zatopili się w swoim spojrzeniu.
Staszek powoli, z namysłem, położył rękę na ramionach Kamila i
delikatnie przytulił go do siebie.
- Jutro rano wyjeżdżam
– Kamil powiedział to zdławionym głosem. - Przyjedziesz do
mnie?
- Najszybciej, jak to będzie możliwe – gorąco
zapewnił Staszek.
- Może uda ci się zostać przez kilka
dni?
- Postaram się o wolne. Przejedźmy się teraz. Będę
ci mówił, gdzie masz jechać.
Obydwaj chcieli się chociaż
przytulić mocniej i pocałować. Z dala od ludzkich spojrzeń.
Stefcia z Markiem wyjechali samochodem do Szwecji, aby być na
pogrzebie Kaisy. Tam też mieli spędzić sylwestra. Planowali wrócić
tak, aby Stefcia mogła siódmego stycznia stawić się w pracy.
Dobrze im było ze sobą, chociaż pierwsze dni tego bycia razem
należały do trudnych. Taka psychiczna szarpanina. Marek początkowo
wierzył w swoje siły jako mężczyzny, tymczasem Stefcia okazała
się nieugięta. Poddawała się jego pieszczotom, była bardzo
namiętna i... nagle stop! Nie mógł przełamać bariery. Było mu
bardzo przykro. Nie wiedział, co ma robić. W końcu postanowił nie
spać razem ze Stefcią. Nie był przecież masochistą. Pobył u
niej w mieszkaniu, wycałował, upieścił i odjeżdżał do siebie.
Wydawała się zawiedziona, lecz nadal nie chciała mu się poddać.
Nie nalegał więcej. W listopadzie na tydzień wyjechał do
Warszawy. Musiał mieć świeże informacje z ministerialnych
gabinetów. Po powrocie Stefcia była wyraźnie stęskniona. I nic
więcej. Z jednej strony widział, że dziewczyna jest jest w nim
zakochana, lecz ten jej upór... Kochał ją i nie chciał stracić.
Do przełomu doszło na początku grudnia. Znów zbierał
się do wyjazdu do swego domu, gdy ona poprosiła go, aby został.
- Nie mogę, kochanie. Poddajesz mnie takim torturom, że...
Muszę jechać. Być z tobą i nie móc się z tobą kochać, to jest
ponad moje siły. Myślałem, że to wytrzymam, ale nie mogę.
Dlatego pojadę do siebie. Wsadzę nos w papiery aż po zmęczenie
oczu, wtedy jakoś usnę.
- Zostań...
- Czy to
znaczy, że zmieniłaś zdanie? - zapytał z nadzieją.
Zamiast odpowiedzi – wtuliła się w jego ramiona i się
rozpłakała. Jak miał to rozumieć? - nie wiedział. Tulił ją do
siebie, całował delikatnie, a gdy się uspokoiła – jednak wstał.
- Zostań, proszę.
Został. Jednak tej nocy też
się nie kochali. Troszkę ją pieścił, troszkę całował. Dużo
przytulał. Wydała mu się zrozpaczona i bardzo bezradna. Domyślił
się, że walczy sama ze sobą. Chciał, aby przy nim czuła się
bezpieczna i szczęśliwa. Nie mógł jej zostawić po tym strasznym
płaczu. Do tej pory zdarzało się, że uroniła czasem kilka łez,
ale ten płacz był inny. Rozdzierał mu serce.
Rankiem
podziękowała mu, że był tak wyrozumiały, troskliwy i czuły, że
do niczego jej nie przymuszał. Stala przytulona do niego i cała
drżała. A później zacinając się i prawie płacząc,
powiedziała, że od tego momentu wszystko się zmienia, że ona
zgadza się na wszystko, że będą jak małżeństwo.
Po
pracy dostał od Marka duży bukiet róż.
- Ale to ty
jesteś moją różą. Najpiękniejszym kwiatem w moim ogrodzie.
Kocham cię. Bardzo cię kocham. I tak długo na ciebie czekałem!
Całował ją, a ona zamykała oczy, aby głębiej w sobie czuć
wypełniające ją szczęście, aby lepiej zapamiętać tę chwilę,
aby ufnie poddawać się euforii, którą Marek tak pięknie w niej
wywoływał. Wreszcie byli prawdziwie razem.
Natomiast w
Szwecji cały dzień po pogrzebie spędzili z Halvarem. Jego goście
natychmiast się rozjechali i Halvar jakoś tak boleśnie został
sam. Marek miał okazje poznać oba hotele. Razem zwiedzali
zaśnieżone miasto, odwiedzili Kasię w jej lecznicy dla zwierząt.
Kolację zjedli w hotelu R&R. I Halvar wprosił się na ich ślub
cywilny, który miał być w marcu. Markowi powiedział, że Stefcia
jest mu bliższa niż rodzone córki, bo takie z niej ciepło płynie,
taka czułość, uwaga, takie zrozumienie sytuacji. Więc dlatego
chce być na obu ich ślubach – cywilnym i kościelnym. Czy to
będzie bardzo kłopotliwe?
Na pogrzebie były oczywiście
dzieci zmarłej Kaisy i Halvara. Stefcia rozmawiała z nimi dość
krótko, ale Olof zdążył obiecać, że kiedyś, przy okazji,
odwiedzić ją w Polsce.
W czasie tego krótkiego pobytu w
Szwecji Stefcia odwiedziła także Sofię i jej chorą mamę
Elisabeth. Razem z nią była Dorotka i Marek. Cała trójka zrobiła
tu duże zakupy, Stefcia wykupiła niemal wszystkie skórkowe
rękawiczki (jedna z nich były przeznaczone dla dyrektora), a Marka
zainteresowały drewniane figurki. Dorota zdążyła się domówić z
Sofią w sprawie przyjęcia do sprzedaży niewielkich obrazów. Ona
też wychodziła z naręczem zakupów.
Zaraz po przyjściu do
pracy dyrektor poprosił ją do siebie. Okazało się, że o
jedenastej będzie duże spotkanie w salce bankietowej – po długiej
chorobie i rekonwalescencji odchodził na emeryturę dotychczasowy
zastępca. Miało być przyjęcie dla wszystkich kierowników
miejscowych i z terenu, więc niech czasem pani Stefania nie wybiera
się w teren i nie rozkłada za dużo papierów. Stefcia dała
szefowi przywieziony upominek, rękawiczki pasowały idealnie, a przy
tym były brązowe, co go bardzo ucieszyło.
- Jakby miała
pani moją rękę ze sobą! Bardzo dziękuję. Są idealne i aż brak
mi słów!
Później były dwa torty i inne ciasta, kawa,
szampan i troszkę mocniejszego alkoholu, a przede wszystkim
podziękowania dla odchodzącego na emeryturę. Dyrektor wygłosił
piękną mowę, wręczył dyplom, ktoś inny podał starszemu panu
kwiaty, ktoś dalszy upominki od załogi – rower i lornetkę.
- Życie nie lubi próżni, dlatego przedstawiam państwu nowego
zastępcę. Jest nim pani Stefania Żak – po chwili zamieszania
oświadczył dyrektor.
Zerwała się burza oklasków!
Dla niej też był bukiet kwiatów.
Stefci zaparło dech w
piersiach. Tego się nie spodziewała. Tym bardziej, że Marek
twierdził, iż taka nominacja jest niemożliwa choćby dlatego, że
Stefcia nie należy do żadnej partii.
- Pani gabinet już
jest gotowy – może się tam pani wprowadzić w każdej chwili.
Najlepiej od razu. - Szepnął jej dyrektor do ucha.
W domu
Stefcia miała wrażenie, że Marek jest bardziej szczęśliwy od
niej. Nie pozwolił jej zatelefonować do Wierzbiny.
-
Zorganizuję przyjęcie w restauracji i wtedy im powiemy –
oświadczył, a ona się zgodziła. - Zaproś dyrektora wraz z żoną.
- Czy to wypada?
- Jeśli on uzna, że nie wypada,
to ci najwyżej odmówi.
Jednak nie odmówił.
I na
przyjęciu byli wszyscy Żakowie, w tym Piotr z Małgosią, a Hubert
przywiózł nawet swoją dziewczynę, Konstancję. Prócz tego był
jeszcze Kamil.
Na początku lutego Marek znów pojechał na
kilka dni do Warszawy. Dzwonił do Stefci każdego wieczoru (zresztą
głównie dlatego na tych kilka dni przeniosła się do jego domu),
aż któregoś niestety - nie zadzwonił. Pomyślała, że jakieś
biznesowe spotkanie musiało się przeciągnąć. W ogóle nie miała
złych przeczuć. Tymczasem nagły atak serca w kuluarach sejmowych
spowodował, że znalazł się w szpitalu. Nikt nie pomyślał o tym,
by zawiadomić narzeczoną, chociaż pamiętano, by przedłużyć mu
pobyt w hotelu. Na drugi dzień, a właściwie wieczorem, Stefcia
zadzwoniła do hotelu i dowiedziała się, że Marek jest w szpitalu,
lecz nie wiedziano w którym. Nie wiedziała, co robić. Pomimo
późnej pory zadzwoniła do domu do swego dyrektora, przedstawiła
sytuację, poprosiła o kilka dni urlopu i pierwszym pociągiem
pojechała do Warszawy. Zdążyła zatelefonować do stryja Beli. Już
z Warszawy zadzwoniła do Kamila z prośbą o zajęcie się
ogrzewaniem domu. Dobrze, że pamiętała o skrytce na klucze. Marek
miał zainstalować ogrzewanie gazowe, ale ciągle coś stawało na
przeszkodzie. Tymczasem temperatura spadła poniżej minus dziesięciu
stopni.
To była wyjątkowo okropna podróż. Ale już jedną
taką miała za sobą – tę pierwszą do Włoch... Teraz jechała,
a myśli jej się rwały i serce łomotało. Nie wiedziała, że
Marek ma chore serce, nie zdążył jej o tym powiedzieć. Może i
dobrze, bo i tak jechała bardzo, bardzo niespokojna.
Ze
stryjem Belą była umówiona pod hotelem Marka. A stryj natychmiast
wziął sprawy w swoje ręce.